Arkadij i Borys Strugaccy - Ślimak na zboczu.pdf

(104593 KB) Pobierz
392083856 UNPDF
Ślimak
na zboczu
392083856.002.png
Gdzie leśna droga wije się
przez uroczysko,
nieubłagana czeka mnie
i znana przyszłość.
Daremnie wszczynać by z nią spór,
mamić pieszczotą,
otwarta jest jak mroczny bór
na wskroś, szeroko. 1
Borys Pasternak, Za povorotom
Powoli, powoli pełznij
ślimaku po zboczu Fudżi
wciąż wyżej, aż na sam szczyt!
Issa, syn chłopa
392083856.003.png
Rozdział I
Z tej wysokości las wyglądał jak puszysta, cętkowana piana, jak ogromna
mokra gąbka wielkości wszechświata, jak zwierzę, które kiedyś zamarło
w oczekiwaniu, potem usnęło, porosło szorstkim mchem. Jak bez-
kształtna maska zasłaniająca twarz, której nikt jeszcze nigdy nie widział.
Pierec zrzucił sandały i usiadł, zwiesiwszy nogi w przepaść. Miał
wrażenie, że natychmiast zwilgotniały mu pięty, jakby rzeczywiście
zanurzył je w ciepłej liliowej mgle gęstniejącej w cieniu skały. Wyjął
z kieszeni przygotowane kamyki, starannie ułożył je obok siebie, potem
wybrał najmniejszy i ostrożnie wrzucił w to żywe i milczące, senne
i obojętne, pochłaniające bezpowrotnie, i biała iskra zagasła i nic się
nie wydarzyło - nie drgnęła ani jedna gałązka, nie otwarły się żadne
oczy, aby spojrzeć na Piereca.
Jeśli co półtorej minuty rzucać kamyczek i jeśli prawdą jest to, co
opowiadała jednonoga kucharka, zwana Kazałunią, co przypuszczała
madam Bardot, szefowa Grupy Pomocy Tubylczej Ludności, i jeśli nie-
prawdą jest to, o czym szeptem rozmawiali szofer Tuzik z Nieznajomym
z Grupy Inżynieryjnej Infiltracji, i jeżeli ludzka intuicja ma jakąkolwiek
wartość, i jeśli chociaż raz w życiu spełniają się oczekiwania, wówczas
przy siódmym kamyku krzaki za plecami rozchylą się z trzaskiem
łamanych gałązek i na polankę, na zdeptaną trawę posiwiałą od rosy
wyjdzie goły do pasa dyrektor w szarych gabardynowych spodniach
z liliowym lampasem, dyrektor błyszczący od potu, kosmaty, żółtoróżowy,
i nie patrząc na nic, ani na las pod sobą, ani na niebo nad sobą, sapiąc,
zacznie robić skłony, zanurzając w trawę palce, wywołując podmuchy
wiatru szerokimi dłońmi za każdym razem, kiedy się wyprostuje, i wtedy
potężna fałda na jego brzuchu wypłynie na spodnie, a powietrze nasy-
cone nikotyną i dwutlenkiem węgla ze świstem i bulgotem wylatywać
będzie z otwartych ust dyrektora.
Krzaki za plecami rozchyliły się z trzaskiem łamanych gałązek.
Pierec obejrzał się ostrożnie, ale to nie był dyrektor, był to znany mu
392083856.004.png
Klaudiusz-Oktawian Domaroszczyner z Grupy Wykorzeniania. Powoli
zbliżył się i przystanął dwa kroki za Pierecem, patrząc na niego z góry
uważnymi, ciemnymi oczami. Coś wiedział albo coś podejrzewał, a było
to coś ważnego i ta wiedza czy też podejrzenie unieruchomiło rysy jego
wydłużonej twarzy, skamieniałej twarzy człowieka, który przyniósł
tu na skraj urwiska dziwną i trwożną nowinę, jeszcze nikt na całym
świecie nie słyszał tej nowiny, ale było już jasne, że wszystko zmieniło
się diametralnie, że wszystko, co było do tej pory, nie ma już od tej
chwili najmniejszego znaczenia, i że każdy będzie musiał dać z siebie
wszystko, na co go stać.
- A czyje to buty? - zapytał Domaroszczyner i obejrzał się.
- To nie buty - powiedział Pierec. - To sandały.
- Czyżby? - Domaroszczyner uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni
wielki notes. - Sandały? Bardzo dobrze. Ale czyje są te sandały?
Zbliżył się do urwiska, ostrożnie spojrzał w dół i natychmiast się
cofnął.
- Człowiek siedzi na krawędzi urwiska - powiedział - a obok niego
stoją sandały. Nieuchronnie powstaje pytanie - czyje są te sandały
i gdzie jest ich właściciel?
- To moje sandały - odpowiedział Pierec.
- Pańskie? - Domaroszczyner z powątpiewaniem spojrzał na wielki
notes. - To znaczy, że siedzi pan boso. Dlaczego?
- Boso - dlatego, że inaczej nie można - wyjaśnił Pierec.
- Wczoraj wpadł mi tam prawy but, więc postanowiłem, że od tej
pory będę siedział boso. - Pochylił się i spojrzał przez rozsunięte kolana.
- O, tam właśnie leży. Zaraz rzucę w niego kamykiem.
Domaroszczyner zwinnie złapał go za rękę i odebrał kamyk.
- Rzeczywiście zwyczajny kamień - powiedział. - Ale na razie to
niczego nie zmienia. Nie rozumiem, Pierec, dlaczego mnie pan oszu-
kuje, przecież stąd nie można zobaczyć buta - nawet jeżeli on się
istotnie tam znajduje, a czy się znajduje, to oddzielny problem, którym
zajmiemy się nieco później - a ponieważ buta nie można zobaczyć,
to znaczy, że nie może pan w niego trafić kamieniem, nawet gdyby
dysponował pan odpowiednią umiejętnością trafiania i rzeczywiście
chciał tego i tylko tego - mam na myśli trafienie kamieniem w but...
Ale zaraz to wszystko wyjaśnimy... - Domaroszczyner podciągnął
spodnie i przykucnął.
392083856.005.png
- A więc wczoraj był pan tu również - powiedział. - Po co? Dlaczego
już po raz drugi przyszedł pan na urwisko, na które pozostali pracow-
nicy Zarządu, że nie wspomnę już o nieetatowych współpracownikach,
przychodzą w najlepszym razie wyłącznie za potrzebą?
Piereca aż skręciło. To po prostu chamstwo, pomyślał. Nie, to nie
wyzwanie i nie nienawiść, nie należy do tego przywiązywać znaczenia. To
z powodu chamstwa. Nie należy przywiązywać znaczenia do chamstwa,
nikt nie przywiązuje znaczenia do chamstwa. Zapaskudzanie lasu jest
chamstwem. Chamstwo zawsze musi coś zapaskudzać.
- Pan zapewne lubi tu przesiadywać - przymilnie powiedział Doma-
roszczyner. - Zapewne bardzo pan lubi las. Lubi pan? Odpowiadać!
- A pan? - zapytał Pierec.
- Proszę się nie zapominać - z urazą odpowiedział Domaroszczyner
i otworzył notes. - Wie pan świetnie, gdzie pracuję, a pracuję w Grupie
Wykorzeniania, i dlatego pańskie pytanie, a właściwie kontrpytanie, jest
całkowicie pozbawione sensu. Rozumie pan dobrze, że mój stosunek
do lasu jest określony moimi służbowymi obowiązkami, natomiast co
określa pański stosunek do lasu - jest dla mnie wysoce niejasne. To
bardzo źle, Pierec, musi pan koniecznie poważnie nad tym pomyśleć,
radzę dla pańskiego dobra, a nie dla mojego. Nie wolno być takim nie-
zrozumiałym. Siedzi nad urwiskiem, boso, rzuca kamienie... Powstaje
pytanie - dlaczego? Na pańskim miejscu szczerze bym powiedział
wszystko. I wszystko ustawiłbym na właściwych miejscach. Skąd pan
wie, może istnieją okoliczności łagodzące, i może się nawet okazać, że
nic panu nie grozi. No, Pierec?
- Nie - odpowiedział Pierec. - To znaczy tak, oczywiście.
- Sam pan widzi: od razu znika jasność i wszystko staje się zagma-
twane. Czyja ręka? - pytamy. Gdzie rzuca? Albo - komu właściwie?
Albo być może - w kogo? I po co? I jak to się dzieje, że może pan sie-
dzieć na skraju urwiska? Potrafi to pan sam z siebie, czy też dopiero
po specjalnym treningu? Ja, na przykład, nie mogę siedzieć na skraju
urwiska. I aż boję się pomyśleć, w jakim celu miałbym to trenować.
Kręci mi się w głowie. I to jest naturalne. Człowiek w ogóle nie ma po
co siedzieć na skraju urwiska. A w szczególności wtedy, kiedy nie ma
przepustki do lasu. Proszę pokazać swoją przepustkę, Pierec.
- Nie mam przepustki.
- Tak. Nie ma pan. A dlaczego?
392083856.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin