Wells Martha - Śmierć nekromanty.rtf

(1186 KB) Pobierz

 

Martha Wells

Śmierć nekromanty

Death of Necromancer

Przełożyła: Sylwia Twardo

Wydanie oryginalne: 1998

Wydanie polskie: 2002


Podziękowania

Dziękuję Nancy Buchanan za przeczytanie licznych roboczych fragmentów rękopisu i za pomoc w wyszukiwaniu danych, a w szczególności za odnalezienie egzemplarza The Lighter Side of My Official Life, który został po raz ostatni wydany w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Pragnę także wyrazić moją wdzięczność Z.P. Florian za historię o Węgrze walczącym z Turkami oraz Timothy J. Cowdenowi za opowiadanie o jego ciotce, Lillian Saxe. Chciałabym też podziękować Troyce Wilson za pomysły, wsparcie, a przede wszystkim za cierpliwość.


1

Najgorzej jest wtedy, pomyślała Madeline, kiedy trzeba wchodzić przez frontowe drzwi. Te zaś drzwi należało zaliczyć do szczególnie okazałych.

Mondollot House majaczył w bladym świetle księżyca, usiany w górze lśniącymi oknami. Wysoko umieszczony fronton przedstawiał walczące ze sobą zastępy Nieba i Piekła. Całuny upadłych i welony zwycięskich aniołów powiewały niczym sztandary albo zwisały z wdziękiem nad oknami na piętrach. Przez otwarte drzwi balkonu dobiegała muzyka grana na powitanie przybyłych gości. Oszklone stoczki przy drzwiach były niezręcznym współczesnym dodatkiem; migotanie światła gazowego sprawiało, iż wejście przypominało bramę do piekieł. Nie najlepszy wybór, ale księżna Mondollot nigdy nie wyróżniała się umiarem i dobrym smakiem, pomyślała Madeline, powściągając ironiczny uśmieszek.

Mimo że noc była zimna i od rzeki wiał lodowaty wiatr, kilkoro gości krążyło po marmurowym dziedzińcu, podziwiając słynny fronton. Madeline poprawiła mufkę i zadrżała, trochę z zimna, a trochę z napięcia. Poleciła woźnicy odjechać, a jej towarzysz, kapitan Reynard Morane, zbliżył się do niej wolnym krokiem. Na rękawach jego płaszcza z opadającą na ramiona pelerynką widać było płatki śniegu. Madeline miała nadzieję, że pogoda utrzyma się chociaż przez ten wieczór. Wystarczy jedna katastrofa na jeden raz, pomyślała, niecierpliwie kręcąc głową. A teraz wejdźmy wreszcie do środka.

Reynard podał jej ramię.

– Jesteś gotowa?

Uśmiechnęła się blado.

– Aż za bardzo, mój panie.

Wmieszali się w tłoczący się przy wejściu tłum.

Przez otwarte na oścież drzwi wylewało się na chodnik światło i ciepło. Po obu stronach wejścia stali służący w pantalonach do kolan i zdobionych srebrem liberiach. Człowiek, któremu okazywano zaproszenia, miał na sobie modny czarny frak. To nie może być lokaj, pomyślała Madeline ponuro. Reynard podał mu zaproszenie, a dziewczyna wstrzymała oddech, kiedy otwierał kopertę.

Zaproszenie zdobyła w uczciwy sposób, chociaż gdyby musiała, poszłaby do najlepszego fałszerza w mieście: na pół ślepego staruszka, który miał pracownię w wilgotnej piwnicy niedaleko Placu Filozofów. Wyczuła jakiś ruch gdzieś w górze, tam, gdzie nie docierało światło gazowych latarni. Nie podniosła wzroku, a Reynard także nie dał po sobie poznać, że cokolwiek zauważył. Ich informator powiedział im, że drzwi będzie strzegł należący do czarnoksiężnika, który zajmował się ochroną domu, stary, doświadczony „domowy”, zaproszony, by wykrył wszelkie magiczne przyrządy, które goście mogliby mieć przy sobie. Madeline zacisnęła palce na swojej torebce, chociaż nie miała w niej żadnych magicznych przedmiotów. Gdyby ją zrewidowano, nawet początkujący czarnoksiężnik domyśliłby się natychmiast, czemu ma służyć to, co się w niej znajduje.

– Kapitan Morane i madame Denare – powiedział mężczyzna. – Witamy. – Przekazał zaproszenie jednemu z lokajów i skłonił się nowo przybyłym.

Wprowadzono ich do westybulu, gdzie służący odebrali od Madeline jej płaszcz z futrzanym kołnierzem oraz mufkę, a od Reynarda jego okrycie wierzchnie, laskę i cylinder. U stóp Madeline nagle pojawiła się pokojówka, która oczyściła ze śladów błota rąbek jej satynowej sukni, używając w tym celu srebrnej szczoteczki i łopatki. Madeline ujęła Reynarda pod rękę i wkroczyli w panujący dookoła gwar.

Chociaż dywany przykryto płóciennymi pokrowcami i usunięto co delikatniejsze meble, sala wyglądała dostatnio. Złocone cherubiny spoglądały na tłum gości z bogato rzeźbionych gzymsów, a sufity zdobiły przedstawienia statków żeglujących wzdłuż wybrzeża. Wraz ze sporą liczbą innych gości Madeline i Reynard weszli schodami na górę i znaleźli się w sali balowej.

Wosk, pomyślała Madeline. Musieli całą noc pracować nad tą posadzką. Zapach wosku, drzewa sandałowego, paczuli i potu unosił się w powietrzu. Pot wywoływało ciepło panujące w sali, ale także i strach. Madeline dobrze to znała. Nagle zdała sobie sprawę, że z całej siły wbija palce w ramię Reynarda, więc rozluźniła uścisk. Mężczyzna, rozglądając się niedbale po sali, w roztargnieniu poklepał ją po ręku.

Pierwszy taniec już się zaczął i na parkiecie wirowały liczne pary. Sala balowa była stosunkowo duża, nawet jak na dom tych rozmiarów. Po prawej stronie udekorowane draperiami okna prowadziły na balkony, zaś po lewej znajdowały się drzwi do pomieszczeń, w których grano w karty, a także bufetów i garderób. W głębi dekoracja z donic z kwitnącymi pomimo zimy różami zasłaniała czterech muzyków, którzy pracowicie dobywali dźwięki z kornetu, pianina, skrzypiec i wiolonczeli. Salę oświetlały liczne kandelabry, w których płonęły kosztowne woskowe świece, bo powszechnie uważano, że opary wywoływane przez oświetlenie gazowe są zabójcze dla delikatnych tkanin.

Madeline dostrzegła księżną de Mondollot, prowadzącą hrabiego... jak mu tam, pomyślała w roztargnieniu. Już ich od siebie nie odróżniam. Ale nie szlachetnie urodzonych ma się wystrzegać, tylko czarnoksiężników. Stało ich w głębi sali trzech, starsi panowie w ciemnych frakach ozdobionych rozetkami medali Lodun. Jeden z nich miał rubinową zapinkę i szarfę Zakonu Fontainon, ale nawet i bez tego Madeline by go poznała. To Rahene Fallier, czarnoksiężnik dworski. Z pewnością znajdują się tu też kobiety – czarodziejki, ale są one groźniejsze i trudniejsze do wykrycia, bo nie należy się spodziewać, że będą nosiły przypięte do sukni medale. Tyle tylko, że uniwersytet w Lodun przyjmował kobiety na studia dopiero od dziesięciu lat. Czarodziejki nie mogą więc być znacznie starsze od Madeline.

Skinieniem głowy przywitała nielicznych w tłumie znajomych; wiedziała, że inni także ją rozpoznają: przez cały poprzedni sezon grała przecież przy pełnej widowni Szaloną w Wyspie Gwiazd. To, że dzisiejszego wieczoru nie zabraknie tu nikogo z Vienne i okolic, kto należy do ludzi majętnych i sławnych, nie powinno wpłynąć na ich plany. No i oczywiście ktoś z pewnością rozpozna Reynarda...

– Morane – niemiły, ostry głos rozległ się tuż przy uchu Madeline, która machnęła w jego stronę wachlarzem i uniosła z niesmakiem brew. Natręt zrozumiał aluzję i cofnął się o krok; wciąż mierząc Reynarda wściekłym spojrzeniem, powiedział:

– Nie przypuszczałem, że odważysz się pokazać w przyzwoitym towarzystwie, Morane.

Mówiący te słowa był mniej więcej w wieku Madeline i nosił mundur jednego z pułków kawalerii; sądząc po odznakach, miał stopień porucznika. Ósmy pułk królowej, pomyślała Madeline. Dawny oddział Reynarda.

– To ma być przyzwoite towarzystwo? – zapytał Reynard. Przygładził wąsa i popatrzył z rozbawieniem na swego rozmówcę. – Na Boga, człowieku, to niemożliwe. Przecież ty tu jesteś.

Młody mężczyzna uśmiechnął się pogardliwie.

– Tak, jestem tu. Przypuszczam, że ty też masz zaproszenie. – Ton jego głosu był zbyt jadowity jak na zwykłe żarty. Za porucznikiem stało dwóch innych mężczyzn, jeden w mundurze pułkowym, drugi w cywilu, i obaj bacznie przysłuchiwali się rozmowie. – No, ale zawsze potrafiłeś się wkręcić tam, gdzie cię nie proszono.

– Nie powinieneś o tym zapominać, chłopcze – odparł Reynard lekko.

Jak na razie nie wzbudzili jeszcze niczyjego zainteresowania, ale była to tylko kwestia czasu. Madeline zawahała się chwilę; nie chciała wyróżniać się z tłumu, ale z drugiej strony zamieszanie, jakie z pewnością wywołają, odwróci uwagę zebranych od jej własnych poczynań.

– Pozwól, że oddalę się na chwilkę, mój drogi – powiedziała.

– Ależ oczywiście, moja droga. Ta rozmowa znudziłaby cię tylko – odparł Reynard i ucałował jej dłoń, jak przystało na prawdziwego dżentelmena. Porucznik skinął Madeline głową z pewnym zażenowaniem, a kiedy się oddalała, nie oddawszy mu ukłonu, usłyszała, jak Reynard pyta go niedbale:

– Uciekłeś ostatnio z jakiejś bitwy?

Oddaliwszy się od mężczyzn, Madeline przemknęła skrajem sali balowej, kierując się do znajdujących się po lewej stronie drzwi. Kobieta bez męskiej eskorty albo towarzystwa innych dam bez wątpienia przyciąga uwagę innych. Jednak jeśli zmierza szybkim krokiem w stronę garderoby, wszyscy uważają, że potrzebuje pomocy pokojówki w jakiejś delikatnej sprawie, i okazują jej uprzejme desinteressement. Gdy zaś znajdzie się za garderobami, oznacza to, że udaje się na tajemną schadzkę, i również nikt nie zwraca na nią uwagi.

Wyszła przez drzwi wiodące do hallu. Było tam cicho, a lampy zostały przygaszone. Ich światełka odbijały się w lustrach, wypolerowanych blatach konsoli o wrzecionowatych nóżkach i porcelanowych wazonach pełnych świeżych kwiatów. Księżna mogła pozwolić sobie na taki luksus dzięki własnym szklarniom; złote bukieciki przypięte do włosów i stanika Madeline wykonano z materiału, jak przystało na panującą porę roku. Mijając uchylone drzwi, zobaczyła młodą pokojówkę przypinającą na klęczkach oderwany zakład sukni jakiejś młodej dziewczyny i usłyszała, jak panna mówi coś ze zniecierpliwieniem. Przez inne drzwi dobiegły ją męskie głosy i niski kobiecy śmiech. Balowe pantofelki Madeline nie robiły najmniejszego hałasu na wywoskowanym parkiecie, dlatego nikt za nią nie wyjrzał.

Była w starej części pałacu. Długi hall stanowił pomost nad znajdującymi się dziesięć metrów niżej zimnymi, cichymi pokojami; grube kamienne ściany pokrywały gobeliny lub cienkie boazerie z egzotycznego drewna. Wisiały tam sztandary i zardzewiała, poplamiona krwią broń, używana w dawnych wojnach, oraz stare portrety rodzinne, poczerniałe od nawarstwiającego się przez lata kurzu i dymu. Od głównego korytarza odchodziły inne, prowadzące do jeszcze starszych części kompleksu pałacowego albo zakończone oświetlonymi oknami, wychodzącymi niespodziewanie na ulicę albo sąsiednie budynki. Muzyka i gwar sali balowej stawały się coraz bardziej odległe, jak gdyby Madeline znajdowała się na dnie wielkiej groty, do której docierały tylko echa normalnego życia.

Weszła dopiero na trzecie schody, wiedząc, że cała służba zajęta jest teraz we frontowej części budynku. Uniosła lekko fałdy spódnicy – czarna gaza w matowe złote pasy na czarnej satynie, doskonale pomagająca wtopić się w mrok – i zaczęła cicho wchodzić na górę. Do trzeciego piętra dotarła bez kłopotów, ale na czwartym minęła schodzącego w dół lokaja. Odsunął się na bok, żeby była bliżej poręczy, skłaniając z szacunkiem głowę i starając się nie patrzeć, kim jest ta najwyraźniej udająca się na tajemną schadzkę młoda kobieta. Potem ją sobie jednak przypomniał.

Korytarz na czwartym piętrze był wysoki i znacznie węższy niż poprzednie, nie przekraczał trzech i pół metra szerokości. Miał liczne zakręty i ślepe odnogi, a co jakiś czas odchodziły od niego schody prowadzące pół piętra w górę. Madeline nauczyła się planu pałacu na pamięć, i jak do tej pory wszystko się zgadzało.

Znalazła się wreszcie przy drzwiach, które były celem jej wędrówki. Nie były zamknięte. Zmarszczyła brwi. Jedna z zasad Nicholasa Valiarde brzmiała, że jeśli człowieka spotyka nie zasłużone powodzenie, należy dobrze się nad nim zastanowić, gdyż zawsze w końcu trzeba będzie zapłacić. Uchyliła drzwi i zajrzała do pomieszczenia oświetlonego tylko blaskiem księżyca wpadającym przez nie osłonięte okna. Rzuciła badawcze spojrzenie na korytarz, a potem otworzyła drzwi szerzej, tak żeby zobaczyć cały pokój. Znajdowały się tam półki z książkami, marmurowy kominek, wyściełane krzesła, duże zwierciadła i kryjący zastawę rodową stary kredens. A także prosty drewniany stół, na którym stał metalowy sejf. No, zaraz się okaże, pomyślała Madeline. Wzięła stojącą na stole świecę i zapaliła ją od gazowego stoczka płonącego na ścianie korytarza, a potem wsunęła się do pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Niepokoił ją brak zasłon w oknach. Z tej strony dom wychodził na Ducal Court Street i każdy mógł z łatwością dojrzeć, że ktoś jest w pokoju. Madeline miała nadzieję, że żaden z gorliwych służących księżnej nie wpadnie na pomysł, żeby wyjść na dwór, aby wypalić fajkę albo zaczerpnąć świeżego powietrza, i nie popatrzy do góry. Podeszła do stołu i wyrzuciła zawartość torebki obok sejfu. Odsuwając na bok liczne flakoniki z perfumami, biżuterię i wypłowiały sznurek paciorków Aderassi na szczęście, wybrała kawałki cykorii i ostu, bazaltu migdałowcowego i zwitek papieru zawierający sól.

Doradzający im czarnoksiężnik powiedział, że Mondollot House jest strzeżony przez starego i potężnego strażnika. Do zniszczenia go potrzeba tak wiele wysiłku, że szkoda marnować na to zaklęcia. O wiele łatwiej byłoby zneutralizować go na jakiś czas, co nie zwróciłoby niczyjej uwagi, ponieważ strażnicy są widoczni tylko dla czarnoksiężnika, który ma w oczach proszek Gascoigna albo nosi okulary eterowe, wynalezione ostatnio przez parscyjskiego maga imieniem Negretti. Bazalt migdałowcowy zawiera w sobie niezbędne zaklęcie, które pozostaje w uśpieniu i jest niewidoczne dla pilnującego wejścia „domowego”. Posypany solą działa jak katalizator, a zioła wzmagają jego moc. Kiedy wszystko to zostanie umieszczone w pobliżu przedmiotu, którego pilnuje strażnik, przenosi się on na sam szczyt domu. Kiedy sól utraci moc, spływa na swoje miejsce, zanim ktokolwiek odkryje ich działania. Madeline wyjęła z jedwabnej kasetki wytrychy i zwróciła się w stronę sejfu.

Zamka nie było. Wymacała zadrapania i domyśliła się, że zamek, i to całkiem niezły, znajdował się tam jeszcze niedawno. Cholera. Nie podoba mi się to. Podniosła płaskie metalowe wieko.

Wewnątrz sejfu powinien znajdować się przedmiot, który łączy bezcielesnego strażnika domu z materialną formą Mondollot House. Dyskretny wywiad i kilka łapówek pozwoliło im ustalić, że to nie będzie, jak to zwykle bywa, kamień, ale przedmiot wykonany z ceramiki, prawdopodobnie zabytkowa i wielkiej urody kula.

Na aksamitnej poduszce na dnie sejfu leżały potłuczone szczątki przedmiotu jeszcze do niedawna pięknego i delikatnego, a zarazem o ogromnej mocy. Teraz został z niego tylko drobny biały proszek i kawałki czegoś błękitnego. Madeline pozwoliła sobie na przekleństwo, a potem zatrzasnęła wieko. Jakiś drań dostał się tu przed nimi.

 

* * *

– Niczego tutaj nie ma – szepnęła matka Hebra. Kucała pośród rumowiska cegieł przy zardzewiałej kracie. Uśmiechnęła się do siebie i pokiwała głową. – Ani śladu tego paskudnego strażnika. Dziewczyna musiała zrobić swoje.

– Chyba trochę na to za wcześnie – mruknął Nicholas, chowając zegarek kieszonkowy. – Ale lepiej wcześniej, niż gdyby się spóźniła. – Zabrzęczały narzędzia, gdy podeszli do nich pozostali. Nicholas podał rękę starszej kobiecie, pomógł jej wstać i zwolnić miejsce pod bramą.

Lampki oliwne palące się w chłodnym, wilgotnym powietrzu stanowiły jedyne oświetlenie obudowanego cegłą tunelu. Zaczęli od usunięcia muru zamykającego dostęp do piwnic Mondollot House, ale matka Hebra zakazała im dotykać zardzewiałej kraty, sprawdzając najpierw, czy nie znajduje się ona w zasięgu strażnika pilnującego pałacu. Nicholas nie wyczuwał niczego niezwykłego, ale wolał usłuchać rady starej czarownicy. Niekiedy strażnicy mieli tylko odstraszać intruzów, niekiedy mieli ich więzić, zaś on, nie będąc czarnoksiężnikiem, nie potrafił ich odróżnić.

Mimo wilgoci i braku dopływu świeżego powietrza, w tunelu nie cuchnęło. Większość mieszkańców Vienne, jeśli w ogóle poświęcała uwagę tym urządzeniom, wyobrażała je sobie jako elementy kanalizacji nie nadające się do użytku przez istoty ludzkie. Niewiele osób wiedziało o korytarzach prowadzących do linii nowo zbudowanej kolei podziemnej, które utrzymywano w czystości dla potrzeb pracowników obsługujących pociągi.

Crack i Cusard zabrali się za przepiłowywanie kraty, a Nicholas skrzywił się, słysząc jazgotliwe dźwięki. Znajdowali się na tyle płytko pod ziemią, że mogli zwrócić uwagę kogoś idącego ulicą, ale można było jedynie mieć nadzieję, że dźwięk nie rozchodzi się po piwnicach pałacu i nie zwraca uwagi stróżów pilnujących wyższych pięter.

Matka Hebra pociągnęła Nicholasa za rękaw. Była o połowę niższa od niego i przypominała chodzącą kupkę szmat, i tylko kępka siwych włosów oraz para lśniących brązowych oczu wskazywała, że w środku znajduje się żywa istota.

– Bo potem zapomnisz...

– Nie zapomniałbym za nic w świecie, moja droga. – Wydobył dwie srebrne monety i umieścił je w wyciągniętej pomarszczonej dłoni. Nie była wybitną czarownicą, płacił jej przede wszystkim za zachowanie tajemnicy. Ręka zniknęła pośród szmat, a całość zatrzęsła się, najwyraźniej z radości.

Tymczasem Cusard przeciął już kilka prętów kraty, a Crack prawie skończył swoją stronę.

– Całkiem przerdzewiała – stwierdził Cusard, a Crack potwierdził chrząknięciem.

– Nic w tym dziwnego, jest znacznie starsza niż ten tunel – powiedział Nicholas. Korytarz prowadził niegdyś do innego Wielkiego Domu, który został zburzony wiele lat temu, kiedy przebijano Ducal Court Street, znajdującą się kilka metrów nad ich głowami.

Ostatni pręt poddał się, a Cusard i Crack wyprostowali się i podnieśli kratę.

– Możesz już iść, matko – rzekł Nicholas.

– Nie, zaczekam. – Szybka zapłata zwiększyła lojalność starej wiedźmy. Kupka szmat oparła się wygodniej o ścianę.

Crack postawił swoją część kraty na podłodze i popatrzył krytycznie na matkę Hebrę. Miał szczupłą, drapieżną sylwetkę, o ramionach przygarbionych przez kilkuletnią ciężką pracę w więzieniu. Jego oczy były bezbarwne i nieco bez wyrazu. Podczas rozprawy sądowej nazwano go urodzonym mordercą, zwierzęciem wyzutym z ludzkich uczuć. Nicholas uznał to za przesadę, ale wiedział, że jeśli Crack poczuje, iż matka Hebra ma zamiar ich zdradzić, nie zawaha się przed niczym. Czarownica syknęła na niego, a Crack odwrócił się.

Nicholas przekroczył kupę gruzu i znalazł się w najgłębszej piwnicy Mondollot House.

Nie było tu cegieł. Ich lampy oświetliły ściany z grubo ciosanych głazów, a łukowaty sufit, na którym spoczywał ciężar całego znajdującego się powyżej budynku, wspierały grube kolumny. Wszystko pokrywała warstwa kurzu, a wilgotne powietrze przesycone było stęchlizną.

Nicholas poprowadził ich w głąb, unosząc wysoko lampę. Zdobycie planów tego pałacu, pleśniejących razem z innymi papierami rodowymi w skrzyni w Upper Bannot, wiejskiej rezydencji Mondollotów, stanowiło jak do tej pory najtrudniejszą część ich planu. Nie były to oryginały, gdyż te z pewnością dawno już rozsypały się w proch, ale kopia wykonana przez budowniczych zaledwie pięćdziesiąt lat temu. Nicholas miał tylko nadzieję, że zacna księżna nie uznała od tego czasu za stosowne odnawiać swoich górnych piwnic.

Dotarli do wąskich, kręconych schodów, znikających w górze w ciemnościach. Crack przecisnął się obok Nicholasa i wysunął naprzód. Nicholas nie zaprotestował. Nauczył się nie lekceważyć swojego współpracownika, bez względu na to, czy kierowała nim intuicja, czy tylko ostrożność.

Schody pięły się na wysokość mniej więcej dziesięciu metrów i kończyły wąskim podestem z drewnianymi drzwiami, wzmocnionymi metalowymi okuciami. Przez otwór w środku drzwi zobaczyli, że dalej znajduje się puste, ciemne pomieszczenie, nieokreślonych rozmiarów, rozjaśnione jedynie blaskiem światła padającego przez drzwi albo ze znajdującej się naprzeciwko klatki schodowej. Nicholas trzymał lampę tak, żeby Cusard mógł w jej blasku użyć swoich wytrychów. Gdy drzwi otworzyły się z piskiem zawiasów, Crack znowu ruszył jako pierwszy. Nicholas zatrzymał go.

– Czy coś jest nie tak?

Crack zawahał się. Migoczące światło lampy utrudniało odczytanie wyrazu jego twarzy. Miał bladą cerę, a zmarszczki koło oczu i ust świadczyły o przeżytym bólu i niemiłych doświadczeniach, nie zaś o wieku. Zaledwie przekroczył trzydziestkę, ale wyglądał dwa razy starzej niż Nicholas.

– Może – odparł wreszcie. – Coś mi tu nie pasuje.

I to jest wszystko, co zdołamy z niego wyciągnąć, pomyślał Nicholas i powiedział: – Idź dalej, ale pamiętaj, że masz nikogo nie zabijać.

Crack machnął ze zniecierpliwieniem ręką i wsunął się przez drzwi.

– On i te jego odczucia – burknął Cusard, rozglądając się po ciemnej piwnicy. Był to chudy, starszawy człowiek, a jego twarz złoczyńcy wprowadzała w błąd – był najłagodniejszym ze znanych Nicholasowi przestępców. Z powołania był oszustem i nie lubił wykorzystywać swych talentów jako włamywacz. – Nie ma co na niego zwracać uwagi, zwłaszcza że nawet nie potrafi powiedzieć, o co mu naprawdę chodzi.

Nicholas z roztargnieniem przyznał mu rację. Zastanawiał się, czy Madeline i Reynard zdążyli już wyjść z pałacu. Gdyby Madeline została złapana, gdy zajmowała się strażnikiem... Jeśli tak, to już byśmy o tym wiedzieli. Postarał się wyrzucić ze swej świadomości niepokój; Madeline potrafiła doskonale dawać sobie radę.

Crack pojawił się w uchylonych drzwiach, szepcząc:

– Tam jest czysto. Chodźcie.

Nicholas przygasił swą lampę do minimum, oddał ją Cusardowi i wślizgnął się do środka.

Odczekał, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności, a potem zobaczył, że pomieszczenie jest duże i bardzo wysokie. Przy ścianach widać było wielkie, pękate beczki – na wino albo na wodę, jeśli pałac nie posiada studni. Teraz pewnie są puste. Ruszył za Crackiem po zakurzonej kamiennej posadzce. Blada poświata po drugiej stronie komnaty dobiegała zza uchylonych drzwi. Nicholas patrzył, jak Crack przechodzi przez nie, i bez wahania pospieszył w jego ślady.

Przy wejściu zatrzymał się, marszcząc brwi. Potężny zamek umocowany do grubych desek został oderwany i zwisał na kilku zniekształconych śrubach. Co u diabła... pomyślał Nicholas. Czegoś takiego nie mógł zrobić Crack. Po chwili spostrzegł, że zamek wyrwał z drugiej strony ktoś, kto znajdował się w środku. Sposób wygięcia śrub nie pozwalał na wyciągnięcie innego wniosku.

Nicholas wszedł do środka. Ściany tej długiej i niskiej piwnicy jakiś czas temu wzmocniono murem z cegieł i wyposażono w gazowe oświetlenie. Jeden stoczek palił się, wydobywając z ciemności wnęki o wysokości dorosłego mężczyzny, pełne drewnianych i metalowych skrzynek oraz beczek. W jednej wnęce, zaledwie dziesięć kroków od Nicholasa, znajdował się wielki, ciężki sejf.

Światło stoczka padało także na Cracka, który w zamyśleniu oglądał leżącego u jego stóp martwego człowieka.

Nicholas uniósł brew i wszedł głębiej do pomieszczenia. Na kamiennych płytach posadzki leżały jeszcze dwa ciała.

– Ja tego nie zrobiłem – powiedział Crack.

– Wiem. – Pierwszym z przestępczych czynów Nicholasa było umożliwienie Crackowi ucieczki z więzienia w Vienne, więc był pewien, że Crack by go nie okłamał. Nicholas przykucnął, żeby lepiej przyjrzeć się pierwszemu z ciał. Z zaskoczeniem stwierdził, że wydzielina wypływająca z głowy to nie tylko krew, ale także i mózg. Czaszka została roztrzaskana potężnym ciosem. Za jego plecami Cusard zaklął pod nosem.

Crack pochylił się nad znalezionymi zwłokami. Odziane były w prosty, ciemny garnitur, prawdopodobnie uniform strażnika, i płaszcz poplamiony krwią i błotem. Crack wskazał na pistolet zatknięty za pasek spodni mężczyzny, a Nicholas zapytał:

– Czy wszyscy są w takim samym stanie?

– Tak, z tym że jednemu rozerwano gardło.

– Ktoś tu był przed nami – szepnął Cusard.

– Sejf jest nie naruszony – zaprotestował Crack. – Nie ma żadnych śladów. Ale chcę ci pokazać coś innego.

Nicholas zdjął rękawiczkę i dotknął tyłu głowy nieboszczyka, a potem wytarł rękę o spodnie. Ciało było zimne, ale w piwnicy panował chłód i wilgoć, więc niczego to nie dowodziło. Nie namyślał się.

– Cusard, bierz się za sejf, jeśli łaska. Tylko nie ruszaj tych ciał.

– Nie chcesz zrezygnować? – Cusard był kompletnie zaskoczony.

– To co, mamy się męczyć na darmo? – zapytał Nicholas i podążył za Crackiem w głąb piwnicy.

Wziął jedną z lamp, ale nie zwiększył jej płomienia, bo wiedział, że Crack nie potrzebuje światła. Nieomylnie przesunął się w drugi koniec podziemnej komnaty, mijając skrzynie zawierające majątek rodziny Mondollot, i skręcił za róg.

Wzrok przyzwyczaił się już do ciemności i zobaczył przed sobą bladą poświatę. Nie był to czysty, żółty płomień ogniska ani błękitnawy płomień latarni gazowej, ale przymglony blask przypominający światło księżyca. Dobiegał z łukowatego wejścia w wykonanej z grubo ciosanego kamienia ścianie. Kiedyś zamykały je grube dębowe wierzeje, które przez lata stały się twarde jak stal, ale teraz wyrwano je z zawiasów. Nicholas próbował je poruszyć, ale były ciężkie jak kamień.

– Tutaj – powiedział półgłosem Crack i Nicholas przekroczył próg.

Blask pochodził od fosforyzujących porostów pokrywających żebrowane sklepienie. Był wystarczający, żeby oświetlić niedużą komorę, w której nie było niczego poza podłużną kamienną płytą. Nicholas powoli podkręcił lampę, lepiej oświetlając pomieszczenie. Ściany lśniły od wilgoci i panował tu zaduch. Podszedł do płyty i przeciągnął po niej dłonią, a potem przyjrzał się śladom na rękawiczce. Na wierzchu kamień był stosunkowo mało pokryty kurzem i wilgocią, ale jego boki były równie brudne jak ściany i podłoga komnatki.

Poruszył lampą i pochylił się, żeby spojrzeć pod innym kątem. Tak, coś tam kiedyś było. Ślad był zbliżony do prostokąta. Chyba jakieś pudło, pomyślał Nicholas. Wielkości trumny.

Podniósł wzrok na Cracka, który przyglądał mu się z uwagą.

– Ktoś wszedł do piwnicy, na razie nie wiadomo jaką drogą, i natrafił na strażników, prawdopodobnie wtedy, gdy wyłamał zamek w starszej z piwnic. Nasz intruz zabił, aby uniknąć zdemaskowania, co jest działaniem charakterystycznym dla osób zdesperowanych lub nierozsądnych – Nicholas uważał, że w większości przypadków morderstwo jest wynikiem głupoty. Istnieje przecież wiele sposobów, żeby skłonić ludzi do robienia tego, czego się od nich oczekuje, bez konieczności zabijania. – Potem znalazł tę komnatkę, wyłamał drzwi, używając do tego niepokojąco dużej siły, zabrał coś, co leżało tu w ukryciu przez wiele lat, i oddalił się, prawdopodobnie tą samą drogą, którą tutaj przyszedł.

Crack kiwnął głową z satysfakcją.

– Już go tu nie ma. Idę o zakład.

– Szkoda. – Teraz tym bardziej nie powinniśmy zostawić po sobie żadnych śladów. Jeśli mają mnie powiesić za morderstwo, wolałbym odpowiadać za zbrodnię, którą rzeczywiście popełniłem, pomyślał Nicholas. Przyświecając sobie lampą, popatrzył na zegarek, a potem schował go do kieszonki. – Cusard powinien już kończyć z sejfem. Wracaj do niego i zacznijcie wynosić zawartość. Ja się tu jeszcze trochę rozejrzę. – W tunelu czekało jeszcze sześciu ludzi, którzy byli potrzebni do szybkiego przetransportowania złota. Tylko Crack, Cusard i Lamane, zastępca Cusarda, znali go jako Nicholasa Valiarde. Dla matki Hebry i innych ludzi wynajętych do tej pracy był Donatienem, tajemniczą postacią z przestępczych kręgów Vienne, osobnikiem, który dobrze płacił za wykonywanie tego rodzaju zadań i z wielką powagą wymierzał kary za niedyskrecję.

Crack kiwnął głową i ruszył do drzwi. Zawahał się przy nich na chwilę i powiedział:

– Założę się, że go tu nie ma...

– Ale wolałbyś, żebym zachował jak największą ostrożność – dokończył za niego Nicholas. – Dziękuję.

Crack zniknął w ciemnościach, a Nicholas pochylił się nad podłogą. W błocie pokrywającym wyszczerbioną posadzkę ślady zachowały się doskonale. Odnalazł odciski swoich i Cracka butów, pamiętając, że kiedy jego pomocnik po raz pierwszy zajrzał do komnatki, nie przekroczył jej progu. Z dala dobiegały go głosy wspólników, stłumione okrzyki triumfu, kiedy Cusard otworzył sejf. Nie widział żadnych śladów, które mógłby pozostawić intruz. Ukląkł, żeby lepiej się przyjrzeć, brudząc szorstki płaszcz i noszone zazwyczaj przez robotników spodnie, w które się przebrał. Nicholas znalazł trzy ślady jakby powłóczenia nogami, których nie mógł przypisać sobie albo Crackowi, ale nic ponadto. Zirytowany, przysiadł na piętach. Widać było wyraźnie, że z podestu coś zabrano, i to niedawno.

Coś, co leżało tu przez bardzo wiele lat w ciszy, oświetlone tylko niesamowitym blaskiem porostów.

Wstał, zamierzając dokładniej zbadać ciała strażników, o ile tylko jego pomocnicy nie zatarli wszelkich śladów, wynosząc złoto księżnej.

Przechodził właśnie przez rozwalone drzwi, gdy coś zwróciło jego uwagę. Odwrócił raptownie głowę w tę stronę korytarza, która prowadziła do piwnic na wino. W mroku zatrzepotało coś białego. Nicholas podkręcił lampę i wziął oddech, żeby zawołać Cracka... i w tej samej chwili potężny cios pozbawił go tchu.

Coś skoczyło szybciej niż myśl i między jednym a drugim uderzeniem serca znalazło się przy nim. Straszliwe pchnięcie rzuciło go na plecy, a napastnik wylądował na jego piersi. Z poszarzałej twarzy patrzyły na niego z nienawiścią oczy, wokół których skóra uległa rozkładowi. Stwór szczerzył długie, zakrzywione jak u zwierzęcia kły. Jego ciało spowijał niegdyś biały, a obecnie brudny i podarty całun. Nicholas uderzył przedramieniem w ohydną twarz i poczuł, że kły napastnika przebijają mu rękaw. Nie wypuścił lampy, chociaż szkło potłukło się, a oliwa parzyła go w rękę. Wiedziony strachem, zamachnął się lampą w stronę głowy napastnika.

Być może siła uderzenia, a może płonąca oliwa sprawiły, że bestia wydała z siebie przeraźliwy wrzask i rzuciła się do ucieczki. Nicholas poczuł, że pali mu się rękaw płaszcza, i przeturlał się, gasząc ogień na mokrych kamieniach posadzki.

Nagle okazało się, że Crack, Cusard i Lamane tłoczą się dookoła Nicholasa. Chciał coś do nich powiedzieć, ale zakrztusił się dymem; w końcu wychrypiał:

– Za nim.

Crack natychmiast ruszył ciemnym korytarzem. Cusard i Lamane popatrzyli na Nicholasa, a potem na siebie.

– Ty nie – polecił Cusardowi Nicholas. – Zajmij się resztą. Niech się stąd zabierają razem ze złotem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin