Czesc IV str 1-14 od H.doc

(114 KB) Pobierz

 

 

CZĘŚĆ CZWARTA 

Sezon pogoni

Lepsze od gór mogą być tylko góry!

Linijka z gnomiego hymnu

 

Teren stawał się coraz bardziej pagórkowaty. Jeszcze trzy dni temu na wszystkie cztery strony rozciągała się ponura równina, na której miarowo falowała pożółkła ostnica, ale od jakiegoś czasu ziemia rozeszła się falami, wyszczerzyła się laskami i popękała marnymi rzeczułkami, o głębokości jak koniowi po kolana. Z każdą wiorstą „fale” rozciągały się wzwyż i wszerz, tak że droga ostatecznie zmęczyła się wspinaniem na nie i wolała je omijać. Iglaste lasy zmieniły się w liściaste, o nieznanych Orsanie drzewach, rozłożystych, z ogromnymi, jak dłoń liśćmi. Wal nazwał je „wagórcnymi zbyrrami”, Rolar złagodził określenie do „wilczych orzechów”, nietrujących, ale niezbyt jadalnych. Miejscami pnie całkowicie zasłaniał porastający je bluszcz, pokryty kiściami drobnych kwiatków. Z nastaniem ciemności kwiaty zaczynały wydzielać nektar i mdły aromat, od którego ściskało w skroniach. Orsana nie mogąc się powstrzymać, nadstawiła dłoń i zlizała kilka słodkich kropelek. Otruć się nie otruła, ale pokryła się takimi kolorowymi jasno-szafirowymi plamami, że widząc ją rankiem na wpół śpiący Rolar z Walem z przerażenia chwycili za miecze, a Len — za brzuch.

Dziewczyna obraziła się na wszystkich trzech i nie rozmawiała z nimi do obiadu, udając, że nie zwraca uwagi na ich dwuznaczne spojrzenia i późniejsze stłumione uśmieszki.

U podnóża wzgórz dość często trafiały się wioseczki — małe domki kupkami tłoczyły się na nizinie, a w górę po zboczach ciągnęły się pasy uprawnych pól i sadów, a patrząc na nie odnosiło się wrażenie, że miejscowi sadownicy przywiązują każde jabłuszko sznureczkiem, ażeby potem nie szukać  ich wiorstę poniżej, w pokrzywie. Żyły tu najczęściej gnomy, a także i osiadłe orki — te wolały zamiast uprawą roli zajmować się stadami rozdzierająco beczących owiec, czasem zagradzających drogę na kwadrans. Zresztą, spotykało się i ludzkie osiedla, i mieszane. Odróżnić je można było po tychże sadach i bydle — gnomy wysadzały drzewa owocowe długimi, wąskimi pasmami, a same jabłonki bardziej przypominały krzewy, ledwie sięgające idącemu człowiekowi do czubka głowy. Małe ciemno rude kozy chciwie patrzyły na nie z ukosa zza solidnego ogrodzenia. Ludzie woleli bardziej solidną żywność, w rodzaju krów i koni, pasących się wśród przysadzistych drzew.

А potem horyzont zaciągnął się szaroniebieską mgiełką, po jeszcze dziesięciu wiorstach zgęstniał w pasek z zębatym wierzchem.

Elgar. 

Rolar uniósł się w strzemionach, chociaż dodatkowa para werszków chyba nie mogła nic zmienić — podróżnicy i tak stali na szczycie bardzo wysokiego wzgórza. Słusznie, Len na Wolcie i Rolar na Kaniance[1], pełnej wdzięku kobyłce-k’iarde oryginalnego, złocistego umaszczenia z ciemnokasztanowymi podpaleniami na nogach i pysku. Wianek Orsany, schyliwszy pysk, wytrwale  wdrapywał się w górę, a następna w kolejce zdechlina Wala ze wstrętem spoglądała na wzgórze, nie chcąc zaczynać wspinaczki nawet pod groźbą przerobienia na kiełbasę, co ze szczegółami opisywał troll.

— Daleko jeszcze?

— Zwodniczy dystans. Jeśli po prostej — dwa dni jazdy. А musimy przejechać jeszcze nie mniej niż trzy. Może zrobimy postój i coś przekąsimy?

Len obejrzał się na zasapaną, ale zadowoloną Orsanę, która przez ostatnie czterdzieści sążni ciągnęła za uzdę konia i kolejny już raz ledwie powstrzymał się od śmiechu. Pod wieczór dziewczyna nieco wyblakła, ale mimo wszystko robiła wstrząsające wrażenie.

— No to tak zróbmy. Potem zejdziemy po przeciwległym zboczu, Wal jak raz zdąży objechać.

Troll już i sam stracił nadzieję na obudzenie w swojej gadzinie ducha górskiego kozła, skierowawszy ją na lewo od drogi. Brudno-bura szkapa w rzeczywistości okazała się niezmordowana, pozostając w tyle za k’iardem i Wiankiem podczas galopu, ale niezmiennie ich doganiając, kiedy wyczerpawszy siły przechodziły w trucht.

Orsana zwaliła się na trawę, namacała i odwiązała od pasa manierkę, zrobiła kilka zachłannych łyków.

— Uf... dobrze, że Wolha z nami nie pojechała — tu i zdrowy nogi połamie! Wygląda na to, że tobie rzeczywiście udało się ją mocno rozzłościć...

Len tylko westchnął, schodząc z konia.

— Ale — kontynuowała dziewczyna, zatykając manierkę, — czy jesteś pewny, że wystarczająco mocno?

— Znając Wolhę? — Władca Dogewy podrapał za uchem łaszącego się ogiera, jeszcze raz spojrzał na góry i z przygnębieniem pokiwał głową. — Nie.

 

* * * 

 

Posępnie zajrzałam do kubka, po brzegi wypełnionego jakąś kisielopodobną cieczą zielonkawego koloru, wydającą z niczym nie dający się porównać, aromat pomyj z wiadra.

— Wypij, skarbeńku, — z wyglądem doświadczonej trucicielki zagruchała Kella. — Tobie od razu ulży!

— W sensie, że będzie po wszystkim?

Wampirzyca prychnęła z urazą i już bez specjalnych ceremonii wepchnęła mi kubek w ręce.

Smak niczym nie ustępował zapachowi, ale znałam Kellę i dalsze kapryszenie było niebezpieczne. Zabandażowana noga, ułożona na wysokiej poduszce, miała się całkiem dobrze — dopóki nie próbowałam używać jej zgodnie z przeznaczeniem. А do ozdoby łóżka nadawała się  - nawet bardzo. Welka spoglądała na solidne dzieło swoich rąk z kiepsko skrywaną dumą. Magicznego łupka dodatkowo nakładać nie zamierzała i mi nie pozwoliła — niby to, żebym czuła powagę swojego stanu.

Przekonawszy się, że kubek jest już pusty, Kella z uśmiechem klapnęła mnie po brodzie, zmusiwszy taką niespodzianką do połknięcia przetrzymywanego przez mnie w ustach leku (ja jak raz kombinowałam, gdzie by go niepostrzeżenie wypluć). Ignorując oburzone sapanie pacjentki, zielarka zabrała ze sobą świecę i wyszła do kuchni, zamknąwszy za sobą drzwi.

Zmęczona oparłam się o poduszkę, patrząc w szary kwadrat okna. Od chwili wyjazdu przyjaciół na ulicy nie cichła słota. Wiatr zrywał z drzew reszty liści, z wilczym skowytem pędził na zachód niskie, kudłate chmury, coraz to rozpętujące się deszczem na znak protestu. Głowa była ociężała, miałam lekkie dreszcze, ale o śnie nawet nie myślałam.

Tak więc, gdzie ich poniosło?! Pierwsza niepohamowana złość na Lena (żeby cię szlag trafił, łajdaku!) zmieniła się zwykłą (ja ci jeszcze pokażę!), potem w niepokój (a jeśli naprawdę szlag go trafi?), potem w prawdziwą panikę (a jeżeli już go szlag trafił?!). Leszy z nimi, z zaręczynami, niezbyt ich chciałam! Moi przyjaciele gdzieś tam przedzierają się przez huragan, mokną na deszczu, walczą za mnie, a może i giną, a ja wyleguję się w łóżku, obraziwszy się z powodu jakiegoś durnego pierścienia! Niedoczekanie!

Zielarki cichutko szeptały w kuchni, czasami tylko z rezerwą chichocząc i pobrzękując flakonikami — widocznie, dzieliły się doświadczeniem, nie podejrzewając, jaką czarną niewdzięcznością planuje im się odpłacić ich podopieczna.

Co prawda, plan na razie nie miał racji bytu. Wyjść z domu niepostrzeżenie, tak żeby Kella nie widziała — niewykonalne, wampirzyca wykryje mnie już na progu. Można, oczywiście, uśpić ją zaklęciem, ale wtedy natychmiast rzuci się na mnie Welka. Nie będę przecież rzucała w nią bojowymi pulsarami!

Nie żeby wstyd (mimo wszystko najlepsza przyjaciółka!), ale przecież jak zaświeci w odwecie pulsarem — wiele nie zdziałam!) I co potem? Torba leżała na krześle, miecz wisiał na jego oparciu, ubranie, najprędzej w szafie, ale co z koniem? Piechotą daleko nie zajdę, a wioseczka głucha, czy tu w ogóle można zdobyć wyścigowego konia, tym bardziej nocą. Żywo wyobraziłam sobie jak jadę wierzchem na tłustej szkapie, wlokącej się w tempie orka po rzadkim lesie i oburzone zielarki, lekkim truchtem biegnące po obu stronach i na wyścigi prawiące mi morały. Brr... Skuliłam się i wyżej naciągnęłam kołdrę. Nie, trzeba wszystko dokładnie przemyśleć! Mam tylko jedną szansę, potem te harpie nie omieszkają przykuć mnie do łóżka w dosłownym sensie — łańcuchem ze studni, na którą Kella z pożądaniem spojrzała z ukosa przy słowach Lena, ale widocznie, zdecydowała się wykorzystać tę radykalną metodę w ostateczności.

I nagle ktoś zatarabanił w drzwi  i do tego tak głośno i desperacko, jak gdyby zamierzał przebić w nich dziurę na wylot, jeżeli gospodarze nie otworzą. Rozmowa urwała się w mgnieniu oka. Skrzypnęło krzesło, a po nim — zasuwa. Szum deszczu przybrał na sile, od drzwi pociągnęło wilgocią i zapachami mokrej ziemi.

— Dziewuszki miłe, ratujcie! — zatrajkotał łkający męski głos, coraz to zanosząc się szlochem. — Moja żona tam rodzi, cała doba już minęła, i jakoś nic, w żaden sposób, umęczyła się już całkiem... czy nie raczycie spojrzeć? Zapłacę, nie miejcie wątpliwości!

Rozległo się ściszone brzęknięcie. Jedna monetka, widocznie, wyśliznęła się z trzęsących się rąk i upadła na podłogę, przetoczywszy się przez całą kuchnię.

— Tam — to gdzie? — rzeczowo uściśliła Kella.

— Na drugim krańcu wsi, dwadzieścia domów dalej! Mi szwagierka powiedziała — niby to, że zatrzymały się u jej sąsiadki dwie znachorki, całkiem i młodziutkie, ale jakie kompetentne, w ciągu pięciu minut ją z jęczmienia wyleczyły, więc pomyślałem — może, raczą...

— Jasne — przerwała trzystuletnia wampirzyca. — Poczekajcie chwilkę na ulicy, naradzimy się.

Mężczyzna bez słowa sprzeciwu wyśliznął się na podwórze. Moneta, zdaje się, tak i nadal leżała gdzieś pod stołem.

Sądząc po ciszy, która zapadła, narada zielarek polegała na wymianie wiele mówiących spojrzeń.

— Pójdę ja — zdecydowała wreszcie Kella. — Odbierałam już porody u ludzkich kobiet — mało skomplikowanie, ale zasada taka sama. А ty nie spuszczaj oko od naszej rudej jędzy (w myśli pogroziłam zielarce pięścią). Mam przeczucie, że ona coś zamyśla.

Po dziesięciu kroplach „Miodowego marzenia sennego”? — sceptycznie prychnęła Welka.

— Ona była Opiekunką, a na wampiry ludzkie leki działają słabiej. Ja potrzebowałabym nie mniej niż czterdzieści.

„Zapamiętam” — pomyślałam mściwie.

— Na pewno teraz ona jeszcze nie śpi, — kontynuowała Kella, utwierdzając mój pogląd, że mając takich przyjaciół i wrogów nie trzeba. — Tak, że na wszelki wypadek nie opuszczaj pokoju do mojego powrotu.

— Dobrze. Weź parę ręczników i te oto flakoniki, z ciemną nalewką... — Zielarki zamieniły ze sobą jeszcze parę fachowych zdań i szybko się pożegnały.

Dwoje drzwi — wejściowe i wewnętrzne — trzasnęły równocześnie.

Jak najszybciej zamknęłam oczy i wyrównałam oddech. Welka podeszła do łóżka. Pochyliła się, oglądając moją podejrzanie  spokojną fizjonomię. Chciałam zachrapać aby być bardziej wiarygodną; ale pomyślałam, że to będzie przesada. Zadowolona z oględzin, zielarka usadowiła się na krześle koło okna, plecami do niego, postawiwszy na parapecie spodeczek z palącą się świecą i położywszy na kolana opasły foliał[2].

Podstępnie obserwowałam przyjaciółkę spod przymkniętych powiek. Cień rzucany przez rzęsy dawał wspaniałe maskowanie. Kella wróci nie wcześniej niż za godzinę, albo i na całą noc ugrzęźnie. Zobaczymy ile Welka wytrzyma! Pamiętam, że gdy po nocach razem przygotowywałyśmy się do egzaminów, to raz po raz siebie nawzajem w bok szturchałyśmy — sam wygląd małym drukiem zapisanych stron wywoływał niepohamowane ziewanie.

— Wolha — cicho zawołała dziewczyna, odrywając się od książki i patrząc na mnie wprost.

Potrzebowałam wszystkich sił, żeby nie drgnąć. Za to zielarka, przeczekawszy, z ulgą westchnęła i odprężyła się, założywszy nogę na nogę. Uniosła wyżej książkę i ledwo nie zaczęłam jęczeć z złości — w rękach u Welki znajdowała się miłosna elficka powieść, do tego jeszcze i z rycinami. Nad taką książką swobodnie mogła przesiedzieć do świtu.

Minęło około pół godziny. Ziele zaczęło działać, ale jak Kella i przewidywała, nie tak silnie, a ja uparcie walczyłam z snem. Zielarka cicho szlochała w chusteczkę, z rzadka wynurzając się z niej, żeby przeczytać jeszcze parę ckliwych linijek i zacząć zalewać się łzami z nową siłą. Uwzględniając, że wszystkie porządne miłosne historie kończą się albo weselem, albo śmiercią, sprawa w sposób oczywisty skłaniała się ku drugiemu wariantowi.

Deszcz zmienił się w zacinającą ulewę, gniewnie łomoczącą po dachu. Niebo przecięła rozgałęziona błyskawica, gdzieś na zachodzie zrzędliwie odezwał się grzmot. Welka czując chłód wzruszyła ramionami i nie odrywając wzroku od książki, odsunęła się od okna. Nie minęło i pięciu minut, jak z okna ponownie chlusnęło zimnym białym światłem, w którym mignęła i natychmiast rozpłynęła się w ciemności czarna, straszna, szczerząca się morda z płonącymi oczami.

Chyba nawet kubeł lodowatej wody nie wywarłby na mnie tak orzeźwiającego efektu. Senność jakby wiatr zdmuchnął, kurczowo wpiłam się palcami w materac. Uciekaj!!! Przynajmniej przesuń się w bok, za róg domu, póki ona ciebie nie zauważyła!

Płomień świecy zaskwierczał i zamigotał, poruszywszy cieniami. Zielarka przelotnie spojrzała w okno i uspokojona, znowu pogrążyła się w czytaniu.

Tak, teraz przede wszystkim — wziąć się w garść i skoncentrować się. Sprawa nie w tym, czy potrafię to zrobić, ale czy uda mi się wcielić plan w życie, tak aby zamyślona Welka niczego nie zauważyła? Chociaż doskonale włada praktyczną magią, ale takiego wyczucia na magię zielarka nie ma... i jeśli po-o-owli, delikatnie, skoncentruję się na dachu tej tam szopy za ogrodem i wyładuję wystarczającą ilość mocy...

Wnętrze chmury błysnęło brudno-purpurowym płomieniem. W następnej chwilę strzeliła stamtąd łamana, rozdwajająca się w dół błyskawica, która rozwścieczoną żmiją z hukiem i trzaskiem wbiła się w szopę zębami. Snop iskier skoczył w górę powyżej drzew, płonąca słoma pryskała na wszystkie strony.  Nie zważając na deszcz, płomienie objęły szopę od góry do dołu. Wewnątrz rozdzierająco zaryczała krowa, za beczały owce. 

Gdyby Welka nie była tak zaskoczona, domyśliłaby się, że sąsiadka na pewno uprzedziłaby ją o zamkniętym w chlewku bydle. Tak i kto trzymałby krowę w zbitej z desek szopie, pośrodku ogrodu?! Upuściwszy książkę, zielarka zerwała się na nogi i rzuciła do drzwi, a potem z powrotem, z zakłopotaniem utkwiwszy we mnie wzrok. Nie otwierając oczu, mruknęłam coś niewyraźnie żałosnego i odwróciłam się do ściany, naciągnąwszy kołdrę po sam czubek głowy.

Nie zdążyła zgrzytnąć zasuwa, gdy już siedziałam na łóżku, bardzo szybko szepcząc zaklęcia. Jednym machnięciem wślizgującego się w rękę miecza rozprułam i zdarłam stertę bandaży razem z łupkami, opuściłam nogi na podłogę i rzuciłam się do krzesła z ubraniem.

Zaraza!!! 

Dodała składnik znieczulający. Parę razy dotknęłam przygryzionej wargi, zlizałam krew z palców, złapałam się oparcia łóżka i jakoś wstałam. Opuchnięta, o wesolutkiej niebieskiej barwie noga z trudem przecisnęła się przez nogawkę, stanowczo odmówiwszy zgięcia się w tym celu. Dokuśtykałam do okna, otworzyłam szeroko okiennice. Podjudzony wiatrem deszcz smagnął po twarzy, jak mokrą miotłą. Pomimo pośpiechu, Welka, szybciej niż zazwyczaj, zaczarowała drzwi, tak, że nie miałam kiedy się zorientować, jakiego zaklęcia dokładnie użyła. Zielarka bardzo szybko zorientuje się, że duża część płomieni jest iluzoryczna, tak jak i wołających o pomoc krasul nie daje się zauważyć w szopie...

Zacisnąwszy zęby, sięgnęłam do okna. Do połowy proces szedł dość pomyślnie, ale potem skończyła się moja zdrowa część i zaczęła nie zginająca. Myśl, że ucieczka nie powiedzie się tylko dlatego, że utknęłam w oknie, dodała mi jednak sił,  aby się jakoś wygramolić i plasnąć w jakieś kwiaty pod parapetem, jak dla mnie mające nader przeżuty wygląd.

Smółka!!! — krzyknęłam wysilonym szeptem.

Słychać było tylko szum deszczu na liściach i daleki trzask gasnącego pożaru. Zastygłam na kolanach, czując, jak z nową siłą ogarnia mnie rozpacz. Czyżby mi się przywidziało? Co też jeszcze Kella domieszała do swoich ziółek?! I cóż mam teraz robić?!

А potem kobyłka bezszelestnie wyśliznęła się z ciemności za moimi plecami, ufnie szturchnąwszy mnie w policzek aksamitnymi chrapami. Mokra, rozczochrana, z wyrwanym z grzywy strzępem, ale żywa i taka droga, że ledwo się nie rozpłakałam.

— Wybacz mi, dziewczynko — mruknęłam, drżącą ręką wymacując koński kłąb. — Też nie jestem w najlepszej formie, ale powinnyśmy to zrobić... Ghyr jopp kurat!!! Smółka, nie mogłabyś przysiąść? I z dwiema nogami ledwie do twoich pleców doskakiwałam...

Konik głośno westchnął i odczekawszy chwilkę, ugiął kolana. Jakoś wdrapałam się na siodło, uczepiłam się przedniego łęku i delikatnie pchnęłam kobyłkę lewą piętą. Smółka z jawnym wysiłkiem wyprostowała się, zastękała jak staruszka, ale bądź co bądź ruszyła z miejsca. Wymacałam lewe strzemię i tęsknie spojrzałam na prawe. Trzeba było od razu nogę włożyć, w wiszącej pozycji prawie się nie poruszała. Zgoda, niech zwisa, wszystko jedno, ja jej i tak prawie nie czuję...

Już w połowie wyjechałyśmy z bramy, kiedy kolejna błyskawica na chwilę wybieliła okolicę, zarysowawszy w otworze ogrodowej furtki sylwetkę straszniejszą od upiora, gorszą od bazyliszka i niebezpieczniejszą od smoka.

Wolha!!! 

Zadrżałam i jeszcze bardziej wcisnęłam się w siodło, jak kotka, która zrobiła szkodę. Zresztą, w pojawieniu się rozgniewanej zielarki były i pozytywne elementy: ze strachu, jakimś cudem znalazłam sposób, aby podciągnąć i wepchnąć złamaną nogę w strzemię. Smółka, połapawszy się, że gospodyni takim oryginalnym sposobem chyba nie okazuje radości ze spotkania z tym cudownym widokiem, zwiększyła tempo — w dół wzdłuż ulicy, gdzie łatwiej wiać. Parę razy się potknęła, potem jakby przyszła do siebie i poszła ciężkim galopem.

Grom uderzył z dużym opóźnieniem, gdzieś daleko za lasem. Burza odchodziła. W chmurach pojawiły się prześwity, ale na razie nawet padał z nich rzadki deszcz. Wieś tonęła w mroku. Okienka świeciły się tylko w naszej i jeszcze jednej chałupie, do bramy której jak raz podjeżdżałyśmy. Zaciekawiona skrzypieniem drzwi, nie mogąc się pohamować, rzuciłam okiem na podwórze i po raz pierwszy na poważnie zastanowiłam się, dlaczego też bogowie mnie tak nie lubili: na ganku ukazała się Kella. Za nią, nieustannie się kłaniając i mamrocząc: „Niech błogosławią cię bogowie, dziecko!” — dreptał niedawno widziany chłop, próbując wepchnąć wampirzycy jeżeli nie sakiewkę, to chociaż by płócienny worek, z którego wystawały dwie nieruchome kacze łapy. Na drugim planie, z oburzeniem, na dwa głosy wydzierały się nowo narodzone dzieci. Zielarka wymawiała się ozięble, ale wyglądała na zadowoloną.

Właśnie co dopiero „wyglądała”. Potem zobaczyła mnie ze Smółką.

Jak na złość, wzdłuż długaśnej ulicy, zwartą ścianą ciągnęły się płoty o wysokości dwóch arszynów. Innym razem kobyłka z łatwością wzięłaby taką przeszkodę, ale dzisiaj był zdecydowanie nie nasz dzień (nawet bym powiedziała, miesiąc). Powrotną drogę zagradzała Welka i logicznie doszłam do wniosku, że jedno warte drugiego. Chociaż...

Wolha-а-а!!! — Głos Kelly zmienił się w ultradźwięk.

Niestety, za dobrze wiedziałam, co to oznacza i dlatego patrzeć z lubością  na dalszy rozwój wydarzeń nie miałam najmniejszej chęci. I bojaźliwie nasunąwszy kaptur po sam czubek nosa, ze wszystkich sił uderzyłam konia zdrową nogą.

Możliwe, że ominęłam to, co najbardziej pasjonujące — na przykład, ojca wyraźnie dołączającego do rodziny, obrazowo popadającego w omdlenie bynajmniej nie ze szczęścia — ale wcale nad tym nie ubolewałam. Ledwie zdążyłyśmy przelecieć koło bramy, jak z niej (a dokładnie, już nad nią) z zamiarem przecięcia nam drogi wystrzeliła grudka mgły o dużych kłach, głośno trzepocząc skrzydłami. Nie zdążyła, przeleciała za naszymi plecami, chlasnąwszy wiatrem i z zawiedzionym wyciem poleciała zrobić nawrót, w górę i na lewo.

Na Smółce płot także zrobił wrażenie. Jeśli wcześniej deski w płocie po prostu migały przed oczami, to teraz zlały się w nieprzerwane pasmo, w którym ciemnymi plamami przemykały bramy pod szerokimi daszkami. Zaczynający drzemać pośrodku drogi pies, w ostatniej chwili ze skomleniem wywinął się spod końskich kopyt; kobyłka potknąwszy się, szarpnęła się w bok, a nad nami zaszeleścił i daleko wyprzedziwszy, wyrżnął w drzewo jasnozielony pulsar. Nie eksplodował, a jak gdyby rozsmarował się po pniu w jednej chwilę oplątując go migoczącymi nićmi łowczej sieci.

Machnęłam głową i kaptur spadł na plecy. Następny pulsar wykonał pełną wdzięku pętlę i udał się pod adres zwrotny. Oczywiście nie doleciał, ale przynajmniej przeszkodził Welce stworzyć jeszcze jednego. Kiedyś przecież ta ulica musi wreszcie skręcić albo się skończyć?! Widać nas tu jak na dłoni, zielarka nie musi nas nawet koniecznie widzieć, żeby walić zaklęciami!

Wizg zbliżał się nieubłaganie. Moje włosy, nie wytrzymawszy zmagania się między nim, a idącym z naprzeciwka wiatrem, stanęły dęba. Z trudem powstrzymawszy się od pokusy rzucenia cugli i zatkania uszu dłońmi, wykrzyknęłam kilka słów, nie usłyszawszy własnego głosu. Wampirzycę odrzuciło w bok i kilka razy obróciło w powietrzu, ale do rezygnacji z pościgu nie zmusiło. Z przodu wreszcie wyłoniła się palisada obrzeża wsi, a za nią — ciemne pole z kompletnie już nieprzeniknionymi bryłami przenikających się nawzajem zagajników. Skrzydła wrót powoli zaczęły się rozsuwać, ciężko skrzypiąc osnutymi przez mgiełkę skobelkami. Otworzyły się mniej więcej w jednej trzeciej, drgnęły, zamarły i pomyślawszy trochę, zakołysały się i z powrotem zaczęły się zamykać. Zacisnęłam zęby. Pomimo nocnego chłodu, po skroni prześliznęła mi się kropla potu.

Wrota jednym szarpnięciem otworzyły się na całą szerokość i tak samo chętnie się zatrzasnęły. Która z nas jest w końcu Mistrzem praktycznej magii?!

Wzmocniłam nacisk. Welka także się nie poddawała. Wrota przybliżały się z niebezpieczną szybkością, kłapiąc skrzydłami, jak smok paszczą. Smółka bez nadziei stuliła uszy i podobnie, zmrużyła oczy, nie zwalniając biegu, gdyż z tyłu znowu narastał niewiele mniej obiecujący krzyk.

Ostatnie, rozpaczliwe pluśnięcie mocy — i skrzydła zamknęły się na samym koniuszku końskiego ogona, zatrzymawszy sobie na pamiątkę kosmyk. Krzyk urwał się głuchym uderzeniem, wrota wygięły się i za sprężynowały z powrotem. Było słychać, jak zachłystywał się szczekaniem pies. W chatach, jedna za drugą zapalały się światełka.

Kobyłka podobnie do wystrzelonego z kuszy bełtu wleciała w lasek, jak burza przeszła po krzakach i tylko zostawiają z tyłu trzysta sążni leśnej gęstwiny, przeszła w kłus, a potem w stęp. Nad głową, w prześwitach między koro...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin