Cz IV str 15-28 od H.doc

(112 KB) Pobierz
Orsana podwiązawszy Wiankowi worek z owsem, spróbowała niepostrzeżenie wyjść w krzaczki, ale Len nie odwracając się, machnął r

Orsana podwiązawszy Wiankowi worek z owsem, spróbowała niepostrzeżenie wyjść w krzaczki, ale Len nie odwracając się, machnął ręką w przeciwnym kierunku.

— Lepiej będzie w tamte krzaki.

Dziewczyna oblała się rumieńcem po same uszy, ale tym niemniej,  zapytała wyzywająco:

— А co, te już siebie zarezerwowałeś?

— Nie, po prostu w tych upiór siedzi — beztrosko wyjaśnił wampir, próbując borowika, wyłowionego z gotującej się polewki. Grzyby już się ugotowały, a wsypana do kociołka kasza poprawiła potrawę.

— Szo-о? — Orsana rzuciła okiem na tak przytulnie wyglądającą leszczynę. Rozejrzawszy się, podniosła z ziemi ciężki kawałek konaru i cisnęła nim w gęstwinę gałęzi. Krzaki z niezadowoleniem zaburczały, w prześwicie przemknęło coś szarego i bezwłosego.

— Teraz w porządku — wsłuchawszy się, oświadczył Len. — Możesz iść, czmychnął!

— Dziękuję, ale jakoś mi się odechciało — mruknęła dziewczyna, nieufnie spoglądając na kołyszące się na wietrze liście. — А wcześniej nie mogłeś uprzedzić?!

— Po co? On jeden, a nas wielu, a przy tym stwór zwykle nie naraża się na kontakt z wampirami. Nie chciałem niepokoić cię takim głupstwem.

Istotnie, jaki drobiazg zaledwie upiór, któremu ślinka cieknie w oczekiwaniu na pierwszego, kogo przypili... przespacerować się! — zjadliwie odezwała się winessjanka. — А... on na pewno uciekł?

Na pewno. Słowo honoru Władcy.

Najwyższa Wiedźma, usłyszawszy ten związek wyrazowy, w jednej chwili przyjęłaby myśliwską postawę, ale nie obeznana tak w kontaktach z Władcami Orsana, zawahawszy się, mimo wszystko zdecydowała się oddalić z polanki. Bardzo blisko i na krótko.

Len ucieszył się w duchu, że nie wygadał się jej o głodnej wywernie, już od dawna skradającej w ślad za podróżnikami, ale również w żaden sposób nie decydującej się na przekąszenie co nieco. W porównaniu z tym, co czekało ich na krótkiej drodze, to i tak naprawdę było błahostką.

Rolar wrócił z pokrzepiającymi wiadomościami — do skraju lasu zostało mniej niż ćwierć wiorsty i zaledwie jeden jar i do tego niegłęboki. Do tego węch doświadczonego najemnika obudził trolla w ciągu sekundy, jak tylko Len spróbował kaszy i uznał ją za gotową. Nie posiadając misek podejrzane ciemno-brązowe jedzenie rozdzielili po kubkach i parząc usta, spałaszowali zanim zdążyło ostygnąć. Szybko zebrali się, zagasili ognisko i znowu ruszyli w drogę.

W porównaniu z dwoma poprzednimi, trzeci jar wydał się rowkiem. Bez sprzeciwów raczyła zejść do niego nawet uparta szkapa Wala, przy wejściu zaledwie parę razy kopnąwszy lekko popychającego jej zad Rolara. Orsana osobiście wykryła wywernę, przy czym niewiadomo, kto przestraszył się bardziej; w każdym razie, stworzenie dało drapaka na wszystkich ośmiu nogach, szczerze żałując, że nie ma czym zatkać sobie uszu.

Z lasu wydostali się akurat w tym miejscu, gdzie od okrężnej drogi, jakby na zamówienie, odchodziła prowadząca na południowy wschód ścieżka. Żartobliwie pogratulowali sobie nawzajem sukcesu, wytrząsnęli z włosów igły i znowu skierowali konie lekko na ukos do niebieskawego brzegu na horyzoncie.

Przejechali nie więcej niż pół wiorsty, gdy Orsana przypadkowo obejrzała się i jęknęła:

Patrzcie!

Nad pozostawionym z tyłu lasem unosił się wysoki słup ognia, czerwono-szkarłatnymi wzorami rozlewający się po lewej stronie obłoków. Zrozumieć, gdzie się zaczął — nad prostą czy też okrężny drogą — z takiej odległości było niemożliwe. Jak i wyobrazić, że stało się to przez nieostrożnego podróżnika. I kim on mógł być.

Przyjaciele, nie umawiając się, jednocześnie podcięli konie.

 

* * * 

 

Wszystko okazało się nie aż takie złe. Kobyłka wprost w oczach odżyła pod moimi palcami, delikatnie obmacującymi ją od nóg po głowę i przy okazji leczącymi drobne skaleczenia i zadrapania. Głębokich ran miała w sumie trzy albo cztery — na kłębie, za który widocznie chwycili zębami. Rany były trochę zaognione, ale poważniejszych skutków ukąszenia nie znalazłam. Prawda, oczy u Smółki były jakieś dzikie, z nienaturalnie rozszerzonymi źrenicami, ale sądząc po przejawionym przez kobyłkę zwiększonym zainteresowaniu moim śniadaniem, w rodzaju wymiętej pajdy chleba, nagły zgon jej nie groził. Świt zastał nas niedaleko jakiejś wioseczki. Tęsknie spojrzałam z ukosa na dymiące kominy, obiecujące  ciepło i gorące śniadanie, ale na wjechanie w osiedle się nie zdecydowałam. A nuż już tam na mnie czekają z otwartymi ramionami. albo jeszcze gorzej, skrzydłami? I dlatego jakoś zsunęłam się z kobyłki obok najodleglejszego stogu na zżętym polu za opłotkami i zakopałam się głęboko w słomie, czy to obudziwszy się, czy to ocknąwszy się gdzieś koło południa.

Smółka wdzięcznie wbiła mi pysk w ucho, ledwo nie zwaliwszy z nóg. A raczej, z jednej nogi — na złamanej starałam się nie opierać, trzymając ją nieco wysuniętą na bok. Magia z powodzeniem powstrzymywała ból i zapalenie, obrzęk zmniejszył się o połowę, tak, że czułam się nieszczególnie, ale znośnie. W każdym razie litować się nad sobą nie było kiedy — pora przystąpić do rzeczy. Przez ziółka Kelly i tak straciłam masę czasu.

Puściwszy koński kłąb, usiadłam wprost na ziemi, obok stogu. Przyciągnęłam do siebie torbę i oczyściwszy skrawek ziemi, zaczęłam w skupieniu kreślić na nim ostrzem krótkiego, rytualnego noża.

Smółka nachyliła głowę, sceptycznie obwąchała moje dzieło i kichnęła. Z urazą odepchnęłam ją łokciem. Też mi znalazł się krytyk! Czteroramienna gwiazda tak naprawdę wyszła krzywo, ale kierunki na niej określiłam i podpisałam prawidłowo: północ — wschód — południe — zachód.

Zacisnęłam palce na rękojeści noża i uniosłam go nad centrum rysunku.

Tak, na kogo będziemy “łowić”? Lena można od razu wykluczyć, jego nawet zwiadowczy impuls nie wykryje. Z Rolarem także wątpliwe czy coś wyjdzie, Wala nie znam zbyt dobrze, a Orsana... jeżeli się nie mylę, ona do tej pory nosi mój prezent — wisiorek-kropelkę z kociego oka? Mam dla was radę: jeżeli sami nie jesteście magami, nigdy nie bierzcie pochodzących od naszego bractwa rzeczy (albo chociażby parę godzin będących w ich w rękach)! А jeżeli już wzięliście, śpieszcie się odbiec nie mniej niż na trzydzieści wiorst. Przyjaciele chyba nie zdążyli tyle przejechać — oni przecież także muszą odpoczywać.

Oczywiście, wisiorek podarowałam Orsanie  na urodziny, nie mając nic takiego na myśli, ale teraz jak raz się nada. Zamknąwszy oczy, postarałam się jak najbardziej wyraźnie wyobrazić sobie półprzejrzysty, dwukolorowy kamyczek i tak naprawdę przypominający żółto-zielone oko bezczelnego, wędrownego kota. Oprawa — ze srebra, łańcuszek — wymyślnego gnomiego splotu, tzw. „żmijka”. Stworzywszy w myśli wyraźny obraz ozdoby, przełączyłam się na jego właścicielkę. Co jak co, ale wyobrażenie sobie żywego obrazu dzielnej winnessjanki nie nastręczało mi żadnego problemu — nawet wydało się, że ona stoi obok.

Wyrzuciwszy z głowy wszystkie obce myśli i uczucia, śpiewnie wyszeptałam zaklęcie poszukiwania. Ostrze zadrżało i pociągnąwszy za sobą ulegle rozluźnioną rękę, dziobnęło w dół.

W zamyśleniu wyrwałam nóż. Wetknęłam w pozostawioną przez ostrze szczelinę słomkę z wymłóconego kłosa. Posiedziałam, spoglądając na niebo. Miejmy nadzieję, że oni już w drodze, a nie śpią koło ogniska. Dzisiejszy dzień niezbyt nadawał się na przejażdżki w celach rozrywkowych, ale na deszcz jakby na razie się nie zanosiło. Może trochę później i słoneczko wyjrzy. No i lato w tym roku też bezsensowne: to praży, to leje! Żeby chociaż jesień nie zawiodła. Tak żywo wyobraziłam sobie na wskroś przemokniętych gości, pobity deszczem tort i pierwszą noc poślubną przy nieprzerwanym akompaniamencie kichania, że nie od razu przypomniałam sobie — mi to już nie grozi. No i dobrze, narzeczony z wozu — narzeczonej lżej! Ale z posterunku Najwyższej Wiedźmy nikt mnie nie zwalniał a chronienie Władcę Dogewy — to obowiązek dużo ważniejszy od małżeńskiego. Czy mogę przekazać go przyjaciołom, niechby nawet najwierniejszym i najpewniejszym?! I za nic nie rozumiem,  jak oni zamierzają łapać czarownika bez pomocy wiedźmy! Jeśli on mnie mało co po ściance nie rozmazał, to ich w całkiem na proszek zetrze!

Właściwie, to co ja o nim wiem? Mag-samouk, specjalizujący się w powietrzu. Doskonale zna się na trucizna i amuletach, dysponuje ogromną mocą, ale w obronie i bojowych zaklęciach, wymagających błyskawicznej reakcji, znacznie mi ustępuje. Całkiem możliwe, że kilka lat spędził w Szkole Czarodziejów, a potem go za coś stamtąd wypędzili. O dziesięć lat jest ode mnie starszy, tak, że chyba nie natknęliśmy się na siebie w korytarzach. Wtedy dyrektorem Szkoły był Pitrim, ale o sprawach dotyczących wydalenia adeptów zawsze rozstrzygano na ogólnej radzie, Profesor na pewno mógłby go sobie przypomnieć. Niestety, telepoczta nie pracuje, a czekać na zwiastuna wiadomości nie mam czasu, chociaż magiczne stworzenie lata dwa razy szybciej od gołębia i w odróżnieniu od niego nie jest przywiązane do gołębnika — wystarczy, że zna przykładowe miejsce pobytu adresata. Zresztą, to nie takie już i ważne. Profesor może rozpoznać go i potem — po, jak wyraził się Wal, „charakterystycznej części”. Najważniejsze — to dogonić przyjaciół, zanim oni dogonią tego łajdaka.

Znowu chwyciłam za nóż. Doskonale! Dwa werszki od słomki, to bardziej niż wiarygodny wynik. Oni posuwają się naprzód, na południowy wschód, przy czym dość szybko, wyprzedzając mnie ze dwadzieścia wiorst. Chociaż z kierunkiem ucieczki poszczęściło się nam ze Smółką — nie musimy wracać z powrotem. Wystarczy nieco odbić na wschód.

Rozłożyłam przy rysunku mapę, tak aby strzałka w jej górnym lewym rogu pokryła się z północą na mojej gwieździe.

Tak i co my mamy na południowym wschodzie? Dużych miast nie ma, po praktycznie bezleśnym stepie porozrzucane są z rzadka osiedla. Nieco bardziej na południe — Witjagskij trakt, ale zdaje się, że przyjaciele go zignorowali. Jechać po udeptanej drodze, oczywiście i szybciej i bezpieczniej, ale o tej porze roku trakt zatłoczony jest przez handlowe podwody, tam za bardzo nie pogalopujesz — jeżeli, oczywiście, nie chcesz przyciągnąć uwagi pokrytych pyłem kupców, zajadle wymyślających w ślad za śpieszącymi się ludźmi. А przyciągać uwagi wampira, naturalnie, nie chcą... Ale dokąd oni też tak się śpieszą?

W myśli przedłużyłam linię jeszcze dalej i ku mojemu niemałemu zadowoleniu, oparła się ona na schematycznie narysowanych dwóch połączonych łukiem wieżyczkach, na wzór bramy wbudowanej w zwarte pasmo górskich szczytów, odgradzających Belorię od morza.

Znaczy, Kort-ogl-Elgar, słynny gnomi tunel, jedyne wyjście z portu i stoczni na brzegu Srenrno-wodnego Morza. Ot i was złapałam, gołąbeczki! Mam wątpliwości, czy tropicie czarownika (który, sądząc po tak imponującej, dziarskiej demonstracji, tfu, magicznej siły, zdolny razem z końmi i towarzyszami podróży teleportować się na dziesięć i jeszcze drugie tyle wiorst w dowolną stronę) po śladach, które jeszcze nie zdążyły ostygnąć; szybciej już, znaleźliście jakiś sposób aby dowiedzieć się, gdzie ma kryjówkę i prosto tam pędzicie. А nadmorskie miasteczko Włastok — to raj dla wszelakiego rodzaju rozbójników i łotrzyków. Stałych mieszkańców jest tam niewielu, ulice zapełniają przyjezdni, dokładniej, przypływający wyspiarscy kupcy, marynarze z handlowych, wojskowych, przemytniczych i pirackich (spróbuj dowieść!) okrętów i na odwrót — tylko szykujący się do wypłynięcia belorscy kupcy, czy też chętni zaciągnąć się na statek poszukiwacze przygód, na pożegnanie wodzący duszę po licznych karczmach. Zawieruszyć się wśród nich — to jak raz splunąć!

Zdecydowanie, jadę ku Elgarskiemu tunelowi. Droga zajmie nie mniej niż pięć dni, ale i oni chyba szybciej nie zdążą. Z teleportacją w nieznanym miejscu lepiej nie ryzykować, a i nie wiedzie mi się coś z nią — to nie dolot, to przelot. Nic nie szkodzi, o własnych siłach dotrzemy. Kilka wzmacniających zaklęć —  i można jechać bez przerwy, potem znajdziemy czas, żeby odespać.

Tak więc, w czym by im przeszkadzał mag w drużynie?! I byłaby jeszcze drużyna...

Podczas pracy jako Najwyższa Wiedźma, wystarczająco zorientowałam się z wampirzej etykiecie, żeby wiedzieć: poza granicami doliny Władcy powinni towarzyszyć minimum dwaj Strażnicy z elitarnej sotni.

Dlaczego on udał się w drogę tylko z Kellą (po Starszych Rodu — najbardziej zaciekłej strażniczki owej etykiety)? Niezbyt zadowolonej z obrotu sprawy, ale w ogóle nieprotestującej? I tak lekko puściła go całkiem samego, tylko leszy wie gdzie? Troll, człowiek i zwyczajny wampir się nie liczą, oni nie obronią go przed niczym takim, z czym nie mógłby poradzić sobie i sam.

W takim razie, dlaczego zabrał ich z sobą? Dla towarzystwa, żeby w drodze nie było nudno? Znając Lena...

Gwałtownym ruchem ręki starłam rysunek.

Nie.

* * * 

 

Kort-ogl-Elgar powitał ich dymem, wiatrem, zgiełkiem i kotami.

Największa góra (dokładniej, jeden z setek, przysadzistych elearskich szczytów, łańcuszkiem rozchodzących się na zachód i wschód) przypominała gigantyczne mrowisko, które powoli żarzy się od wewnątrz i lada chwila wybuchnie w całości. Z licznych otworów, służących jako kominy wentylacyjne dla gnomich kuźni i przetapialni, wydobywały się czarne strużki dymków, układające się w kółeczko obłoku dookoła wierzchołka góry. Gdzieniegdzie, wpychało się pomiędzy niskie chmury i dla towarzystwa wypuszczało się w drogę razem z nimi, ale natychmiast na jego miejscu zaczynało rosnąć nowe.

Tutejsza grubość Elgara nie przekraczała sześciuset sążni, podczas gdy niektóre płaskowyże rozciągały się wszerz na dziesiątki wiorst. Najbardziej odpowiednie miejsce dla przechodzącego na wylot tunelu — ogromnego półokrągłego łuku o dwudziestu łokciach wysokości i koło czterdziestu — szerokości. Zza Kort-ogl-Elgar to całą masą, to porywami, smagał dość silny wiatr, zmuszając tutejszych mieszkańców do przytrzymywania kapelusza zupełnie odruchowym gestem, a nieprzezornych przyjezdnych — do gonienia z wymysłami za owymi po sto sążni.

W oficjalnych dokumentach Kort-ogl-Elgar nazywał się „Gestem dobrej woli, przyjaźni i wzajemnego zrozumienia między naszymi bratnimi narodami”. Ale niektórzy złośliwie mielili jęzorami, jakoby najbardziej braterskim z narodów -  gnomom, ten tunel – dar przyjaźni – na ghyr był potrzebny, po prostu obsunęło się u nich parę sztolni, zgodnych z kierunkiem złotej żyły, z chciwości wydrążonych zbyt blisko siebie, a nie było żadnej możliwości  kontynuowania ich dalszej eksploatacji bez rozebrania zawału do ostatniego kamyczka, А ponieważ, umacnianie chwiejącego się spiętrzenia  kamiennych brył  — to czysta strata belek i czasu, szybsze i pewniejsze okazało się przedłużenie sztolni w obydwie strony, jednocześnie i sprawa z odpadami się rozstrzygnęła: po tej stronie gór usunięty przez gnomy kamień rozebrano na brukowanie dróg i wznoszenie zamków, po tamtej — wykorzystano do budowy miasta, mola i falochronów, a także jako balast dla statków.

Tak czy owak, korzyść z tej „przykrej niedogodności” gnomy odniosły bardzo szybko. Przez setki lat, w rzeczy samej, doskonale obchodziły się bez tunelu, w razie potrzeby przecinając górę po swoich krętych korytarzach, z dobrym tysiącem wyjść po obu stronach. Miały też u siebie i nieduży port, liczący pięć i drugie tyle okrętów. Więcej nie było potrzebne: gnomy nie pałały szczególną miłością do morskich przejażdżek i odważały się na nie tylko w celach handlowych, a wyspiarzom mogły zaproponować najwyżej szlachetne kamienie i broń, które dużo miejsca nie zajmowały.

I tu pojawili się ludzie: zubożali mieszkańcy wsi, którzy postanowili zamienić się w rybaków i kupców. Najbardziej tymi rybakami byli zainteresowani mieszkańcy wysp, którzy zaczęli często przybywać do portu, na swoich załadowanych tropikalnymi owocami okrętach. Proste dojście do Belorii doskonale rozwiązywało problem dostawy delikatnych i szybko psujących się produktów…...

Przez parę miesięcy gnomy w zamyśleniu drapały się po głowach, patrząc na ciągle narastający potok piechurów w obie strony, a potem, nie inaczej jak w celu jeszcze mocniejszego zaciśnięcia międzyrasowej współpracy, zagrodziły dziurę wzajemnego porozumienia drągiem na rohatynach[1] i zaczęły przeprowadzać z przyjezdnymi serdeczne rozmowy, w celu odwzajemnionego dobrowolnego gestu w postaci pięciu-trzech miedziaków. Z czasem drąg zmienił się w kutą bramę o wysokości trzech sążni, o złowieszczym skrzypieniu mechanizmu, zamykającego się w noc i otwierającego się z pierwszym promieniem słońca. Naturalnie, to unowocześnienie nie mogło nie odbić się na cenie świadczonych przez gnomy usług i bratni naród z kretesem się rozzuchwalił, żądając po jednej kładni za pieszego, dwóch — za konnego i od trzech do dziesięciu za przewóz wozu. Zresztą i tak wychodziło taniej, niż ciągnięcie towarów dookoła gór albo przełęczami, do tego też o wiele lżej i szybciej, tak że podróżnicy chociaż i zrzędzili, to płacili.

А kiedy już kolejny belorski król zapragnął sprawić sobie morski port i flotę (choć wybrzeże oficjalnie było pod jego panowaniem, to tylko spróbuj tam dotrzeć!), gnomy do reszty utwierdziły się w przekonaniu, że idea przebicia tunelu była zesłana im z góry, gdyż teraz korzystało z niego do tysiąca przedstawicieli wszystkich ras codziennie, starannie dowodząc górskiemu ludkowi swojej przyjaźni.

Najbardziej chodliwym towarem w tutejszych okolicach  były, rozumie się, owoce morza — od delikatesowych ostryg i korzennych wodorostów do praktycznie lichej kilki[2], którą latem karmiono świnie i kaczki, a zimą, po lekkim mroziku, dowożono aż do Starminu i sprzedawano na wagę, żądając dziesięć razy wyższej ceny. Zresztą, handel wrzał tu o każdej porze roku. А ponieważ było prościej i taniej zapłacić gnomom za przewóz kupieckiego wozu, niż za wejście i wyjście setkom nabywców, bezpośrednio koło tunelu szumiał i roztaczał aromat bazar. Tu, oprócz ludzi, tak samo beztrosko obok siebie czuli się elfy, orki, trolle, leszaki, gobliny, diady i nawet — okropność jakaś! — wampiry, którzy bezczelnie rozjeżdżali się wzdłuż rzędów na k’jardach, demonstracyjnie machając skrzydłami i w uśmiechu pokazujący kły w całej okazałości. Zresztą, kupcy nie byliby kupcami, jeśliby nie potrafiliby dogadać się z kim tylko chcieli. I chociaż pod ladą, na wszelki wypadek leżała główka lub dwie czosnku, nie wpływało to na ożywienie i rezultat targów.

Kotów zaś w okolicy było takie mnóstwo, że pochopnie próbująca wyjrzeć z nory mysz, powinna była paść na sam widok chmary o różnej maści, z pomrukiwaniem rojącej się wokół stert śmieci, w jednej czwartej składających się z rybnych odpadków. Przeraźliwe zawodzenia kotów zastępowało dobrze znane dla wielkomiejskich bazarów krakanie i ćwierkanie i tak w ogóle Orsana na razie nie zauważyła tu ani jednego ptaka, oprócz krążącego na niedosięgłej wysokości orła i smoka, rozprostowującego skrzydła nad górskim grzbietem

Len narzucił kaptur na głowę i rozmyślnie się zgarbił. Wampiry, chociaż i były tu zwykłą sprawą — niedaleko jak raz rozmawiała dwójka: kupców, dogewski i arlisski, żywo gestykulując rękami i skrzydłami — ale Władca i do tego przecież ze złotą aureolą włosów, ściągałby na siebie zupełnie niepożądaną uwagę. Obok bramy schodziło się pięć dużych dróg i niezliczona ilość ścieżek, po których nawet teraz, chłodną wieczorową porą, z zalewającymi podgórze cieniami, trwał w dalszym ciągu ożywiony ruch — podróżni śpieszyli dostać się do portu albo Belori przed nastaniem ciemności, żeby potem nie wypadło im czekać do świtu.

Wal, nie śpiesząc się, kupił u krzykliwej przekupki wielką płotkę i teraz energicznie walił ją o przedni łęk siodła, zmuszając swoją szkapę do nerwowego podrygiwania i stulania uszu. Orsana, nie wytrzymawszy, ukradkiem gryzła wyciągnięty z torby suchar. Pokonując ostatni według ich obliczeń odcinek, przyjaciele zdecydowali się nie tracić czasu na szykowanie obiadu i niewiadome było, kiedy uda się zjeść kolację I czy w ogóle im się to uda. 

Rolar, bardziej dla pozoru potargowawszy się z flegmatycznym, ale nieugiętym strażnikiem przy wejściu do Kort-ogl-Elgar, uparcie odmawiającym uznać żądaną od podróżników sumę za „bezwstydny rabunek i zdzierstwo”, razem z Lenem (w milczeniu stojącym obok) wrócił do czekających z boku i niecierpliwiącym się przyjaciołom.

— No szo? — zainteresowała się Orsana, ledwo nie udławiwszy się w pośpiechu połkniętym kawałeczkiem.

— Przejechali przez bramę. Wszyscy. Wczoraj wieczorem. — Len obiema rękami przytrzymał coraz to zrywający się do odlotu kaptur. Jego towarzysze nie mogli powstrzymać się od wydania pełnego rozczarowania jęku. Wygląda na to, że ziściły się ich najgorsze obawy — czarownik skorzystał jednak z teleportu i wyprzedził ich o w całą dobę.

Myślisz, że oni jeszcze w Wołostoku? — Rolar spojrzał z ukosa na Kort-ogl-Elgar.

Kolejny kupiec, z taborem cieniutkich elfickich tkanin próbował, jeżeli nie wzbudzić w strażniku sumienia, to przynajmniej zawiadomić go o istnieniu tak potrzebnego i pożytecznego dla bliskich uczucia. Gnom przysłuchiwał się tym płomiennym przemówieniom wszystkich z taką samą filozoficzną obojętnością, doskonale zdając sobie sprawę, że jedynym ważnym powodem obniżenia ceny mogłaby być tylko zdrowa konkurencja, która nie występuje i o której nie może być nawet mowy.

— Mamy tylko jeden sposób żeby się tego dowiedzieć. — Len wziął Volta za uzdę. — Za kilka godzin tunel zamkną, a teleportować się przez Elgar się nie da, tak że jeżeli oni ukrywają się gdzieś w porcie, to  będziemy mieć całą noc na poszukiwania.

Strażnik życzliwie spoglądał na zbliżających się podróżnych, jak dójka na wracające z pastwiska krowy.

— Dziesięć kładni, — leniwie zakomunikował, poparłszy słowa szerokim ziewnięciem.

— Jak to dziesięć?! — zmieszał się Rolar — Nas czworo, po dwie monety za każdego, wychodzi osiem!

— Należy się osiem — flegmatyczne potwierdził gnom. — А płacić trzeba dziesięć, dlatego, że po dwie za jeźdźców i oddzielnie za wwóz koniny!

Wolt prychnął z oburzeniem, a Kanianka nawet sięgnęła kąsać, ale przywykły do wszystkiego strażnik celnie stuknął ją po chrapach koniuszkiem kopii, zmusiwszy do cofnięcia się. Rolar, którego doradcza dusza nie wytrzymała takiej ekonomicznej samowoli, uszczypliwie zainteresował się rozmiarem kary za uduszenie gnoma, ale Len powstrzymał go władczym gestem dłoni i sam sięgnął do kieszeni. Na pozór dla strażnika, odliczywszy dziesięć kładni w srebrze i złocie, wampir niespodziewanie strząsnął część monet na drugą dłoń i wyciągnął do gnoma obie ręce.

— To żebyście nie musieliście się fatygować podziałem monet, — uprzejmie wyjaśnił. — Jak i to w zwyczaju robicie: osiem do tego kufra z pieczęcią gnomiej kasy, a dwie do woreczka przy waszym pasie. Przy okazji, jak się nazywacie, dzielny strażniku? Na pewno postaram się szepnąć za wami słówko przed waszym naczelnikiem, czcigodnym Agorom-e-Nokom i spodziewam się, że on według zasług wynagrodzi waszą ciężką pracę dla dobra Elgaru.

Wygląda na to, że oficjalna zapłata za „ciężką pracę” wynagradzana  była nieco innym, nie tak efektywnym i produktywnym sposobem. Gnom, w mig utraciwszy całą ważność, rzucił się w tył od pieniędzy, jak dajn od kuszącego go mrakobiesa, omal że nie przeżegnawszy się  znakiem krzyża.

— Ale co też, Panie szanowny, jaki ze mnie strażnik?! Mnie tu po prostu... e-e-e... kopię poproszono bym potrzymał, aż jej właściciel do kancelarii pobiegnie! Tak, że jedźcie sobie, dopóki nie wrócił i niech to zostanie tylko między nami!

    Dogadaliśmy się — uśmiechnął się Len, chowając pieniądze.

Co jak co, a mistrzami gnomy były doskonałymi. Niekiedy wyrzeźbione w ścianach figury wyglądały jak żywe i zdawało się, jak gdyby jechało się przez zastygły w miejscu czas. I wystarczy jednym nieostrożnym słowem spuścić go, jak cięciwę napiętej kuszy — a zerwie się do szybkiego lotu, kontynuując  schwytane ręką mistrzowskich rzeźbiarzy ruchy: koń zacznie harcować na tylnych nogach, z chrapaniem gryząc wędzidło, zabrzmi smętne wycie wilczycy z tęsknymi ludzkim oczami, a puszczony przez maga pulsar wzniesie się purpurową łuną nad zębami fortecznych murów. Len ledwo nie zwalił się z konia, próbując trochę lepiej obejrzeć wyłaniającą się z masy granitu kobiecą sylwetkę z wzniesionymi rękami i długimi rozwiewającymi się włosami, wydającymi się mu dziwne znajomymi. Ale wracać i sprawdzać nie stanął. To już wydawało się aż za bardzo nieprawdopodobnym.

Większość płaskorzeźb była poświęcona Konfrontacji, największej bitwie ubiegłego stulecia. O dziwo, nie międzypaństwowej i nawet nie międzyrasowej, w drodze wyjątku — istotnie między dobrem a złem, jak lubią śpiewać minstrele. Bądź co bądź, nie inaczej jak dla potwierdzenia odwrotnej reguły, dobro zwyciężyło — za cenę ogromnych strat i nie mniejszego bohaterstwa. Z gnomiej strony w takiej liczbie, która pozwoliła im ostatecznie upewnić się w swojej wielkości (zresztą, oni i wcześniej nieszczególnie w to wątpili).

Uspokojone konie ostrożnie stąpały po kamiennej drodze, oświetlonej złudnie niebieskawym migotaniem specjalnych kopalnianych grzybów rozwieszonych między płaskorzeźbami w garnuszkach na cienkich łańcuszkach. Sądząc po wyraźnych nadgryzieniach na brzegach kapeluszy, one przypominały nie tylko Orsanie, najeżony stosik blinów[3]. Sama dziewczyna rozważnie powstrzymała się od degustacji — nieszczęsne plamy i bez tego zdobiły delikatny, trupi odcień skóry, zmuszający jadące w przeciwnym kierunku wozy do ustępowania jeźdźcom z pospiechem z drogi, chociaż zdawało by się, że powinno być na odwrót. А jeśli plamy jeszcze i zaświecą się... Wineczianka...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin