Diaczenko M S - Tulacze 01 - Odzwierny.pdf

(1210 KB) Pobierz
136645103 UNPDF
Marina i Siergiej
Diaczenko
ODŹWIERNY
Tom I cyklu Tułacze
Przełożył
Witold Jabłoński
SOLARIS
Stawiguda 2009
136645103.001.png
 
Odźwierny
tyt. oryginału: Piriwratnik a
Copyright © 2007 by Marina i Siergiej Diaczenko
ISBN 978-83-89951-67-3
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Tomasz Maroński
Korekta Bogdan Szyma, Aleksandra Przybylska
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
Tel./fax 089 5413117
e-mail: agencja@solarisnet.pl
www.solarisnet.pl
136645103.002.png
Część pierwsza
Objawienie
Lart wybierał się wczesną wiosną w jedną ze swoich podróży - jak zwykle
nieoczekiwanie i jak zawsze pospiesznie.
Cały dzień przed jego odjazdem przeszedł jak w gorączce. Lart był ponury, co
często mu się zdarzało, a także roztargniony, co nie zdarzyło się mu jeszcze nigdy.
Parę razy zamierzał coś do mnie powiedzieć i milknął rozdrażniony. Denerwowało
mnie to.
Wyjechał o świcie, pozostawiając mi mnóstwo instrukcji. Miałem załatwić parę
drobnych spraw we wsi, doprowadzić dom do porządku, spakować podróżny kuferek i
spotkać się wieczorem w porcie z moim panem, by wsiąść na statek o zachodzie
słońca.
Spuszczony z oka, odetchnąłem swobodniej.
Wybrać się do wioski nie było trudno. Nazywali mnie tam „uczniem
czarnoksiężnika”, a coś takiego znacznie ułatwia życie. Głupio wyjaśniać każdemu z
osobna, że nigdy nie byłem jego uczniem. Raczej sługą, pokojowcem, ochmistrzem i
chłopcem na posyłki w jednej osobie, wszystkim, tylko nie uczniem. Tym niemniej we
wsi witali mnie jak jakiegoś wielmożę i karczmarz nalewał mi na kredyt.
Powróciłem do domu na wzgórzu, zastanawiając się nad różnymi sprawami.
Doszedłem do sensownego wniosku, że zdążę po drodze do portu pożegnać się z
Danną. Ta myśl dodała mi otuchy, toteż wkrótce wszystkie pokoje błyszczały
czystością. Kuferek prawie urwał mi rękę, kiedy wytaszczyłem go do przedpokoju.
I właśnie w przedpokoju przypomniałem sobie ostatnie polecenie.
Wkładając nogę w strzemię, Lart zmarszczył się boleśnie, zawahał (rzecz
niesłychana!) i wydobył z kieszeni kartkę złożoną we czworo.
- Tak... - burknął rozdrażniony. - Kiedy słoneczne promienie dosięgną studni,
przeczytaj to uważnie na głos w przedpokoju. Nie powinieneś niczego przegapić i
musisz zdążyć punktualnie na przystań, nie wdając się w zbędne gadki po drodze. To
wszystko.
W owym poleceniu nie było niczego nadzwyczajnego, podobne wypełniałem
wcześniej. Oczywiście przyjemnie było wyobrażać sobie, że się jest magiem, lecz
prawdę mówiąc, nie gorzej ode mnie sprawiłaby się także papuga, gdyby tylko umiała
czytać...
W holu panował półmrok, jako że klienci czarownika powinni natychmiast
odczuć odpowiednią dozę lęku.
Sam go odczuwałem, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg tego domu.
Wszystko zaczęło się od tego, że półeczka na buty ugryzła mnie w kostkę... Czegoś
takiego szybko się nie zapomina.
Postawiłem kuferek u drzwi.
W suficie znajdował się okrągły świetlik, przez który w słoneczne dni wpadał
wąski, ostry snop promieni, prosty jak drut. Przemieszczał się w ciągu dnia od
wiszących nad wejściem jelenich rogów do znajdującego na przeciwległej ścianie
gobelinu.
Na gobelinie myśliwi z sokołami na rękawicach dęli w trąbki, pod nim zaś
wystawała prosto ze ściany osobliwie nieprzyjemna, cuchnąca pleśnią studzienka.
Słoneczny promień zazwyczaj zaglądał do niej po południu. Ten moment właśnie miał
na myśli Lart, wydając polecenie.
Odstawiwszy kuferek, usiadłem w fotelu po lewej stronie drzwi i czekałem, aż
magiczny promień spełznie niespiesznie z dywanu i wpłynie na szarą krawędź
studzienki.
Czas mijał, wypoczywałem po trudach porannych, cieszyłem się czekającą mnie
podróżą i rozglądałem po doskonale mi znanych kątach tego domu.
Na wprost przede mną rozciągała się tak zwana kosmata plama: w tym miejscu
Zgłoś jeśli naruszono regulamin