Tinsley Nina - Spotkanie z przeznaczeniem.rtf

(301 KB) Pobierz

 

Nina Tinsley

 

Spotkanie z przeznaczeniem

 

Tłumaczyła Dorota Giejsztowt


Rozdział 1

 

Jazda do Kornwalii zabrała mi więcej czasu i bardziej mnie zmęczyła, niż się spodziewałam, więc kiedy przy końcu podróży dotarłam do skrzyżowania, niecierpliwie zjechałam na pobocze i wysiadłam z samochodu. Drogowskaz, z którego starałam się coś odczytać, powiedział mi niewiele. Nazwy pokryła rdza, a strzałki, jakby w pełnym nadziei geście, wskazywały niebo.

– Cholera! – mruknęłam rozprostowując zesztywniałe nogi. Zawsze byłam zdania, że drogi, sportowy samochód Danny’ego nie jest łatwy do prowadzenia. Już dawno powinnam była go sprzedać.

Jednak działając, jak zwykle, impulsywnie, zdecydowałam, że nie mogę odkładać tej podróży. Samochód był pod ręką, musiałam się wreszcie uporać z przeszłością.

Wszyscy tak twierdzili.

Moi rodzice również. Lekarz, szorstki w obejściu, rozważny mężczyzna, wyraził swój pogląd w sposób zdecydowany.

– Pani Reeson, jest pani młoda. – Zajrzał do swoich notatek. – W wieku dwudziestu sześciu lat ma pani dostatecznie dużo siły, by rozpocząć nowe życie. Szkoda tylko, że przeszkodziła trochę ta niefortunna choroba.

Nieprawda, doktorze Darkham. Choroba spowodowała, że zrozumiałam w całej pełni ogrom swojego nieszczęścia.

Kto jeszcze tak twierdził? No, może ojciec Danny’ego, w Szkocji, i Sally, koleżanka z niewielkiej firmy lotniczej, w której pracowałam.

„Niezbyt długa lista” – pomyślałam z sarkazmem, sięgając po mapę i rozpościerając ją na masce samochodu.

– Gdzie u licha jestem? – zapytałam na głos.

– Zgubiła się pani?

Zaskoczył mnie nagły widok mężczyzny prowadzącego konia i dwa psy myśliwskie.

– Wszystkie te drogi wyglądają jednakowo – powiedziałam. – I komu mają służyć nieczytelne drogowskazy?

Roześmiał się.

– To taka aluzja. Latem w Kornwalii naprawdę można mieć dosyć przyjezdnych.

Podniosłam głowę znad mapy. Ton jego głosu nie spodobał mi się, a on sam nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Krępa, silna sylwetka, regularne, wyraziste rysy twarzy i niedbale opadające na czoło ciemne, falujące włosy. Koń, którego prowadził za uzdę, był narowisty.

– Dokąd pani jedzie?

– Do Poltreen, do zajazdu Schooner. Powinien być gdzieś niedaleko... – przerwałam, wyczuwając, że nagle znieruchomiał w ten szczególny sposób, który powoduje, że nieprzyjemny dreszcz przebiega mi po plecach.

Podszedł i dotykając mnie ramieniem pochylił się nad mapą, a kiedy spojrzałam mu w oczy, na moment cofnęłam się pamięcią dwanaście miesięcy wstecz. Zobaczyłam znowu małe i duszne pomieszczenie sądu w Niemczech i innego mężczyznę, o spojrzeniu pozbawionym litości i współczucia.

– Do zajazdu Schooner? – Nuta niedowierzania zabrzmiała w jego głosie, jakbym pytała o drogę na Księżyc. Uświadomiłam sobie wtedy, że jego oczy były orzechowe o zielonym odcieniu i spoglądały na mnie z rozbawieniem.

– Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć?

– Nie, nie. To miejsce, gdzie można bardzo dobrze zjeść, jest zaznaczone we wszystkich przewodnikach. Chodzi mi po prostu o to, że nie wygląda pani na osobę, która spędza wakacje w takiej zapadłej dziurze, jak Poltreen.

Wyprostowałam się.

– To nie pana sprawa, gdzie... gdzie i jak spędzam swój czas. – Złożyłam mapę i wrzuciłam do samochodu.

Odwróciłam się i napotykając jego pozbawione uśmiechu spojrzenie, dokończyłam:

– Wydawanie pochopnych sądów może być niebezpieczne.

– Nie zawsze. To po prostu... – potrząsnął głową, jakby chciał się pozbyć jakiejś natrętnej myśli. – Przypuszczam, że zna pani Barnetów?

Nie zrozumiałam.

– Barnetów – powtórzył. – Tredegar Barnet, właściciel Schooner.

Zmroziłam go spojrzeniem, na co on cofnął się, a końskie kopyta zastukały o bruk. Przyglądał się, jak wsiadam do samochodu, po czym powiedział:

– Proszę jechać prosto, około mili, a potem skręcić w prawo. Zobaczy pani strome wzgórze. Schooner stoi u podnóża.

Podziękowałam mu, poczekałam, aż zejdzie na bok i wtedy ruszyłam.

 

* * *

 

Poltreen to jedno z tych kornwalijskich miasteczek skupiających się wokół jednej długiej ulicy dochodzącej do morza. Kiedy z nogą na hamulcu zjeżdżałam powoli ze wzgórza, migały mi w przelocie kamienne domki stłoczone wzdłuż pokrytego trawą przylądka. Później zobaczyłam małą kaplicę, a na końcu – zajazd Schooner.

Budynek przypominał kraba, który okrakiem rozsiadł się na skałach, chcąc w ten sposób łatwiej przetrwać zimowe sztormy. Parking na tyłach był pusty. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie powinnam zawrócić.

Nowe miejsca zawsze silnie działały na moją wyobraźnię i Danny często mi z tego powodu dokuczał:

– Za dużo wyobraźni. Jak kamienie i cegły mogą wpływać na uczucia?

Lubił kpić sobie z moich strachów, chcąc wykazać swoją wyższość. Na początku naszego małżeństwa próbowałam z nim dyskutować, ale szybko przekonałam się, że żaden argument nie jest w stanie naruszyć jego poglądów.

Budynek był stary. Przypuszczałam, że mógł mieć około trzystu lat. Nie było przed nim ogrodu, rosła tu tylko trawa, a mocna tama odgradzała go od morza. Nad drzwiami przeczytałam nazwisko właściciela wypisane wyraźnymi, białymi literami.

Drzwi były otwarte, więc weszłam. Na ladzie recepcji zobaczyłam dzwonek i właśnie miałam go dotknąć, gdy nagle drzwi w końcu korytarza otworzyły się i wszedł krzepki, siwy mężczyzna, dźwigający jakąś paczkę.

– Nie słyszałem dzwonka. – Wyglądał na zirytowanego.

– Właśnie weszłam. Telefonowałam wczoraj...

Zajrzał na moment do leżącej na ladzie otwartej książki, po czym odrzekł:

– Pani Reeson. Pani Isobel Reeson z Londynu?

Jego głośno zadane pytanie wymagało odpowiedzi, ale ja, oszołomiona i zmęczona długą podróżą, usiadłam na twardej ławce pod ścianą. Chwyciwszy za wyrzeźbioną w drewnie poręcz, przechyliłam głowę i usiłowałam pokonać ogarniającą mnie słabość. Dręczyła mnie ona od czasu, kiedy zaczęłam chorować.

– Już dobrze, moja droga. – Ławka zadrżała, kiedy pan Barnet usiadł ciężko koło mnie. – Wypij to. – Podniósł szklankę do moich ust, a ja, poczuwszy zapach, wzdrygnęłam się.

– Nie lubię brandy – powiedziałam. – Przepraszam, że robię tyle kłopotu. Chorowałam.

Namawiał mnie do wypicia alkoholu tłumacząc, że jest przyzwyczajony do dam, które mdleją, zwykle, jak dodał, z miłości. Roześmiał się.

Potem przedstawił się i poinformował, że ludzie nazywają go Tred. Jego życzliwość dodawała mi otuchy, a tego właśnie potrzebowałam.

– Szybko dojdzie pani do siebie. Będziemy się panią opiekować – oświadczył i wstał. – Przyjechała pani we właściwe miejsce. Zdrowe, morskie powietrze, dużo dobrego jedzenia. – Spojrzał na mnie uważnie. – Proszę się nie martwić, wkrótce stanie pani na nogi. A teraz pokażę pokój.

 

* * *

 

Przy wyjściu z korytarza znajdowały się dwie klatki schodowe i pan Barnet poprowadził tą po lewej stronie.

– To jest oryginalna, stara część budynku – wyjaśnił. – Drugie skrzydło zostało zbudowane później.

Schody skręcały, prowadząc na dobrze oświetlony podest.

– To pani łazienka. – Wskazał otwarte drzwi. Przeszedł obok nich, popchnął drzwi znajdujące się w końcu korytarza i wprowadził mnie do małego, jasnego pomieszczenia.

– W tej chwili to jedyny wolny pokój, ale później, jeśli pani zechce, może się pani przenieść.

Pod oknem stało wysokie, podwójne łóżko. Poza tym była tu tylko szafa i toaletka.

– Nazywamy to apartamentem artysty – zażartował i zszedł ociężale po dwóch schodkach prowadzących do sąsiedniego, mniejszego pokoju. Gdy tylko tam weszłam, zachwycona zobaczyłam, że trzy ściany pomieszczenia ozdobione są obrazami, w czwartej natomiast wykuto wysokie okno, a pod nim dwa mniejsze, w kształcie okrągłych świetlików.

– W tych pokojach przebywał mój dziadek, Miał zwyczaj obserwować statki. Mieszkańcy wsi oskarżali go, że szpieguje. To on wymyślił te okrągłe okna. Obracają się na czymś w rodzaju osi i mają wmontowane silne szkła powiększające. Nie było takiej łodzi, która by wpłynęła do zatoki nie zauważona przez dziadka.

W pokoju stała kanapa przykryta kolorową, ręcznie robioną kapą, duży wygodny fotel i małe biurko.

– Te pokoje są wspaniałe, panie Barnet. Tred... – poprawiłam się.

– Jest pani artystką?

– Nie, niestety. Jestem bardzo praktyczną osobą.

Wydawał się być rozczarowany. Poinformował mnie, że kolacja będzie o siódmej, a gdybym życzyła sobie czegoś do pokoju, to telefon stoi przy łóżku. Jeśli dam mu kluczyki od samochodu, mój bagaż zostanie wniesiony na górę.

Rozpakowałam się i wykąpałam, po czym rzuciłam się na łóżko. Zapach morza wpadający przez otwarte okno przywiódł mi na myśl ostatni wyjazd z Dannym, ostatni przed jego śmiercią.

Przybył do Londynu z Niemiec, gdzie stacjonował jego pułk. Pojechaliśmy razem do Strathallan – jego domu w Szkocji. Spędziliśmy czas na żeglowaniu i łowieniu ryb. Oboje pragnęliśmy przeżyć ponownie czar pierwszych miesięcy naszego małżeństwa, co się nam zupełnie nie powiodło. Nawet teraz, kiedy patrzę wstecz, nie jestem pewna, co spowodowało zachwianie harmonii między nami i jaka część winy spada na mnie.

Westchnęłam i usiadłam, by popatrzeć przez otwarte okno. Na pochylni pan Barnet holował łodzie rybackie w górę tak, by znalazły się powyżej linii przypływu. Razem z nim pracował jakiś młody człowiek. Kiedy łódź była już na miejscu, wyładowywali złowione homary.

– Wygląda na to, że miałeś dobry połów – odezwał się pan Barnet.

– Nie najgorszy.

Mignęła mi twarz młodego Barneta. Obaj mężczyźni krążyli tam i z powrotem, nosząc kosze z homarami. Kiedy skończyli, stanęli na moment pod moim oknem. Słyszałam ich głosy tak wyraźnie, jakby rozmawiali w moim pokoju.

– Przyjechał ktoś nowy, tato?

– Młoda kobieta...

– Ona? Wróciła?

– Nie, ona nie wróci. Nie pozwolą jej na to, , możesz być tego pewny.

– Muszę wiedzieć... – Reszty nie usłyszałam, bo obaj odeszli spod okna.

Ogromnie zaintrygowana ich słowami, zaczęłam się ubierać. Lubię rozmyślać czasem nad takimi nie związanymi ze mną sprawami, stawać w zawody z rzeczywistością, której muszę sprostać. Tak było i teraz. Tą sprawą był list, który najpierw wzbudził mój gniew, potem wątpliwości, a wreszcie ciekawość.

 

* * *

 

Znalazłam go po powrocie do Londynu, w mieszkaniu, którego nigdy nie uważałam za swój dom. Było ono tylko wygodnym miejscem, służącym nam w czasie rozlicznych powrotów do Anglii.

Moi rodzice coraz rzadziej przyjeżdżali z Afryki, a Danny i ja traktowaliśmy mieszkanie jako miejsce wypadów na wakacje.

Miałam za sobą miesiąc spędzony w Szpitalu Chorób Tropikalnych w Liverpoolu. Lekarze zapewnili mnie, że na razie zostałam wyleczona z gorączki, ale że przez jakiś czas muszę się oszczędzać, bo zawroty i bóle głowy mogą się powtarzać.

Ten list rzeczywiście spowodował ból głowy. Wysłany do pułku Donny’ego, po długim czasie dotarł w końcu do mieszkania w Londynie. Chciałam podrzeć go bez czytania, ale ciekawość zwyciężyła.

Poza tym mój niepokój był przecież zupełnie nieuzasadniony. Ostatecznie – jakiż wielki sekret mógł mieć przede mną? A nawet gdyby, teraz, kiedy Danny nie żył, jakie to miało znaczenie?

A jednak miało.

List, napisany zielonym atramentem, na papierze o nierównych brzegach, wysłany został miesiąc wcześniej z Poltreen. Charakter pisma był ozdobny i piękny, treść natomiast prosta.

„Danny, mój drogi. Mówiłeś zawsze, że jeśli będę miała jakieś problemy, mogę na Ciebie liczyć. Otóż mam wielkie problemy i potrzebuję Cię bardziej, niż to mogę wyrazić. Przyjedź jak najszybciej. Ruth”

To było wszystko. Rzecz w tym, że ja nigdy nie słyszałam o żadnej Ruth.

Moją pierwszą myślą było: Do diabła z Ruth! Niech sama sobie radzi ze swoimi wielkimi problemami. Jak śmie zwracać się o pomoc do mojego Danny’ego? Ale późnej zrodziły się wątpliwości. Kim ona była? Czy miała do niego jakieś prawa? I dlaczego nie wiedziała o jego śmierci?

Niewiele czasu zajęło mi podjęcie decyzji, że pojadę do Poltreen, zamiast Danny’ego. Przyznam, że powody nie były wcale wzniosłe, powodowała mną raczej kobieca zazdrość i ciekawość. Świadoma byłam też jakiegoś trudnego do wyrażenia lęku, kryjącego się za prostotą słów Ruth.

Potrzebowałam także czegoś, co zajęłoby mój umysł. Musiałam pogodzić się ze śmiercią Danny’ego i z tym wszystkim, co zdarzyło się wcześniej.

Tak więc odszukałam Poltreen na mapie, w przewodniku znalazłam zajazd Schooner, a teraz byłam tu, niepewna, czy jestem rycerzem w lśniącej zbroi przybyłym z odsieczą, czy też kobietą ścigającą swoją rywalkę.

 

* * *

 

Gary Barnet stał za ladą baru. Zamiast marynarskiego swetra miał teraz na sobie całkiem elegancką koszulę i wełnianą marynarkę. Najwyraźniej pogodził się z informacją, że nie jestem dziewczyną, której przybycia oczekiwał i powitał mnie promiennym uśmiechem.

Zamówiłam drinka i usiadłam na stołku przy barze. Gary podał mi szklankę i przedstawił się.

– Mam nadzieję, pani Reeson, że będzie pani zadowolona z pobytu u nas.

Rozbawił mnie ten oficjalny ton. Pozostawał w sprzeczności z zaskakująco szczerym wyrazem zachwytu w jego oczach. Twarz Gary’ego wydała mi się jakby znajoma.

– Jestem pewna, że tak będzie. – Zawahałam się. – Czy myśmy się już gdzieś nie widzieli?

Uśmiechnął się.

– To zależy, czy ogląda pani reklamy w telewizji.

Teraz sobie przypomniałam.

– Oczywiście, jakaś okropna woda po goleniu.

Roześmieliśmy się i on odpowiedział:

– To trochę upokarzające dla Hamleta, ale tak to już jest.

– No, ale wygląda pan zupełnie jak Hamlet, a właściwie tak, jak ja go sobie wyobrażam. Ciemne oczy, romantyczne loki opadające na piękne czoło.

– Zostawmy to. Dość mi się dostaje od Leili, mojej przybranej matki.

Odszedł, by obsłużyć innego klienta, więc miałam sposobność rozejrzeć się dookoła. Wnętrze dokładnie odpowiadało wyobrażeniom o barze w małej, rybackiej wiosce. Było tu szklane akwarium z jakimś dużym, trudnym do zidentyfikowania stworzeniem, na ścianach wisiały fotografie zadowolonych z siebie rybaków, trzymających nieprawdopodobnych rozmiarów ryby, była także kolekcja niezwykłych muszli. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach: mieszanina mocnego dymu tytoniowego i oparów piwa.

Powrócił Gary.

– Kornwalia to wspaniałe miejsce do spędzenia wakacji. Czy była pani tu już kiedyś?

Zaprzeczyłam.

– Jak nas pani znalazła?

– Przypadek.

– Pomyślałem, że może ktoś pani poradził. A może zna tu pani kogoś?

– Nie znam nikogo... – Musiałam nieświadomie się zawahać, bo Gary przez moment wyglądał na zaintrygowanego. Wtedy przypomniałam sobie napotkanego na skrzyżowaniu mężczyznę, który zapytał mnie, czy znam Barnetów.

Skończyłam drinka i przeszłam do jadalni. Kelner, młody Włoch, wskazał mi stolik, polecił homara Thermidor i sprawnie mnie obsłużył. Jadalnia stopniowo się wypełniała i wyglądało na to, że rzeczywiście cieszy się popularnością.

Zrezygnowałam z kawy, dokończyłam wino zamówione nierozważnie, wbrew wskazaniom lekarza. Czując lekki szum w głowie, wzięłam płaszcz i wyszłam na dwór.

Poziom morza był niski, więc pochylnia odsłoniła się i zobaczyłam, że cała pokryta jest zielonym szlamem i kępami glonów.

 

* * *

 

Idąc drogą wiodącą na szczyt wzgórza, zauważyłam za kaplicą ścieżkę wspinającą się na cypel. Coś podkusiło mnie, żeby nią pójść. Szlak skręcał i wznosił się stromo, dzięki czemu widok na morze stawał się rozleglejszy. W połowie drogi poczułam, że kręci mi się w głowie, usiadłam więc na skale, żeby przeczekać atak. Rozsądek podpowiadał mi, by wracać, ale widok był tak nęcący, że zdecydowałam się dojść do wierzchołka...

Kolory nieba zmieniały się niepostrzeżenie z czerwieni zachodzącego słońca w jasny, delikatny bursztyn i akwamarynę. Było to wspaniałe. Przyglądałam się przez chwilę, nieświadoma zmierzchu przysłaniającego już horyzont. Chcąc zobaczyć więcej, zaczęłam znowu piąć się w górę.

Nie wiem, dlaczego potknęłam się w tamtym właśnie miejscu, w pobliżu urwiska. Moja głowa tętniła hałasem i nie był to tylko szum fal rozbijających się o skały, ale jakiś wewnętrzny dźwięk, wzmagający się stopniowo aż do granic wytrzymałości.

W tym momencie zdałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa i usiłowałam się cofnąć, ale nogą zawadziłam o luźny kamień. Nie potrafiłam już utrzymać równowagi, upadłam, stoczyłam się ze stromego zbocza i uderzyłam o skałę. Doznałam zbyt silnego wstrząsu, by się podnieść. Hałasy w mojej głowie stały się nie do zniesienia i wszystko we mnie krzyczało, wołało Danny’ego. Czy zawołałam go na głos? Myśl o nim towarzyszyła mi, gdy zapadałam powoli w nieświadomość.

– Mój Boże! Przestraszyła mnie pani! – Z próżni wyłonił się jakiś głos, ale to nie był Danny, tylko ktoś inny. Kto?

Otworzyłam oczy. Ujrzałam zarys głowy na tle nocnego nieba, lśniącego jeszcze od zachodu i usianego gwiazdami.

Podtrzymujące mnie ramiona były silne, silniejsze niż ramiona Danny’ego. Twarz pochylona nade mną wydała mi się jakby znajoma. Aby pokonać tępy ból głowy, starałam się myśleć. Co robiłam w tym obcym miejscu, podtrzymywana przez nieznajomego mężczyznę? Nikt nie ośmielił się mnie dotknąć od czasu kiedy Danny... Wpadłam w panikę. Kiedy się poruszyłam, poczułam przeszywający ból w nodze.

Wstrzymałam oddech.

– Co się stało?

– Moja noga!

– Która?

– Lewa. – Dotykająca mnie dłoń była pewna jak ręka lekarza.

Odprężyłam się.

– Zaraz przejdzie. To skurcz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin