01- Średniowieczny - Pan mego serca.rtf.rtf

(922 KB) Pobierz
Jo Beverley

 

 

 

 

Jo Beverley

 

Pan

mego serca

 

 

Tytuł oryginału:

Lord of My Heart


 

Zamek Gaillard Normandia

Sierpień roku 1064

 

Lady Lucia podniosła wzrok, spoglądając na wchodzącego do sali męża. Twarz hrabiego Guya de Gaillard wyrażała zmartwienie, w dłoni zaś ściskał zwój pergaminu.

- Zaraza? Pomór? - spytała Lucia, wstając, by mógł pocałować ją w policzek. - Kolejny figiel któregoś z naszych chłopców?

Hrabia rozpogodził się nieco i objął żonę. Szkoda, że nie mogę ukoić tak łatwo wszystkich jego trosk, pomyślała. Tu, w Normandii, nie było na to szans, a gdyby nawet były, hrabia i tak by ich nie wykorzystał. Normańscy mężczyźni zdawali się rozkwitać pośród kłopotów. Ona zaś, urodzona i wychowana w Anglii, byłaby absolutnie zadowolona, mogąc prowadzić spokojne, wolne od nagłych zmian życie.

Musiała przyznać, że pięćdziesiąt lat kłopotów nie uczyniło Guyowi wielkiej szkody. Trzymał się prosto, włosy miał nadal gęste, a spojrzenie zielonych oczu bystre. Jedynymi zmianami, jakie dostrzegała w nim po dwudziestu latach małżeństwa, były srebrząca skronie siwizna i lekkie ściemnienie oczu. Ich kolor pogłębiał się tak, jak wiosenny liść ciemnieje pod koniec lata.

- Nie chodzi o plagę ani o pomór - powiedział, opadając na stojące przed paleniskiem wielkie, dębowe krzesło. - Ani też, choć wydaje się to nie- prawdopodobne, żaden z chłopców niczego nie zbroił. Spójrz.

Rzucił jej pergamin i sięgnął po ogrzane ciepłem kominka wino. Ulubiony pies gończy, Roland, podszedł i położył mu pysk na kolanach. Hrabia odprężył się i przesunął dłońmi po długich, jedwabistych uszach psa.

Spojrzał na żonę, która zajęła znów miejsce na stojącym naprzeciw krześle, odsuwając robótkę i bezwiednie układając w eleganckie fałdy wełnianą spódnicę. Nadal dziwiło go ile wdzięku i piękna zdołała wnieść do surowego normańskiego domostwa angielska panna młoda, choć była to przyjemność, do której zdążył już przywyknąć.

Dzięki jej sprawnym rządom nawet pod koniec zimy na stół trafiały smaczne i zdrowe potrawy, surowość i chłód kamiennych ścian łagodziły kobierce, a on i jego synowie nosili delikatnie tkaną wełnianą odzież zdobioną taśmami godnymi królewskiego przyodziewku.

Życie w zamku Gaillard było dobre i pragnął tylko, by to się nigdy nie zmieniło.

Lucia rozwinęła pergamin, po czym zmarszczyła lekko brwi, starając się odcyfrować łaciński tekst. Poza tą jedną, urodziwej twarzy hrabiny nie szpeciła żadna zmarszczka, a włosy, wymykające się spod śnieżnobiałego czepca, nadal były złote. Zastanawiał się leniwie, czy jego żona posiadła sekret wiecznej młodości, dobiegała bowiem czterdziestki. To pewnie przez ten spokojny charakter. Lucia odznaczała się też przyjemnie zaokrąglonymi kształtami, a trzeba było nie lada odporności, aby pozostać pulchnym w zamku Gaillard.

Jako Angielka była od niego bardziej wykształcona - choć jak na Normana i on nieźle sobie radził - toteż odczytanie tekstu nie zajęło jej zbyt wiele czasu.

- Biedny pan Harold - zauważyła chłodno.

- Najpierw sztorm zagnał go do brzegów Normandii, gdzie został pojmany przez Guya de Ponthieu, a potem „uratowany” przez księcia Wilhelma i zmuszony złożyć przysięgę, iż dopomoże mu zdobyć tron Anglii. Musiał zapewne uznać, że Bóg zwrócił się przeciwko niemu.

- Sądząc po tym liście - odparł hrabia Guy - wielu sądzi podobnie.

Lucia zajęła się na powrót robótką.

- Nie przychodzi mi na myśl żaden powód, dla którego Stwórca miałby zwrócić się przeciwko szlachcicowi, skoro wypełnia swoje obowiązki względem Boga i króla nie gorzej od innych.

- Westchnęła. - Ta przysięga to zarzewie kłopotów. Pytanie brzmi: jak postąpi Harold, kiedy już znajdzie się bezpiecznie w domu? Ponoć król Edward zapadł ostatnio na zdrowiu.

- A co mógłby zrobić? - spytał Guy. - Przysięga to przysięga, obojętnie jak uzyskana. Człowiek nie może prosperować, jeśli złamie słowo. Wilhelm od dawna zapowiadał, że król uczyni go dziedzicem, a teraz zobowiązał do pomocy najpotężniejszego z panów.

- Tylko że Harold nie będzie miał tu wiele do powiedzenia. Prawo wyboru należy do rady możnych, zwanych witanem.

- A oni nie zechcą wybrać Wilhelma?

Potrząsnęła głową.

- Nawet Harold nic tu nie wskóra. Będą chcieli Anglika. Kogoś dojrzałego, starszego wiekiem, kto udowodnił już, że zdolny jest pokierować państwem.

- Kogoś takiego jak Harold z Wesseksu - zauważył Guy. - Wilhelm nigdy się na to nie zgodzi, nie teraz, gdy zmusił wreszcie Harolda, by poparł jego sprawę.

- Czy dobrze słyszę? Norman, którego martwi perspektywa porządnej wojenki? - rzuciła Lucia. - Chyba się starzejesz.

Ku jej zdumieniu żart nie rozproszył troski jej męża. Wytężyła umysł, aby zrozumieć, na czym polega problem, jednak dopiero dźwięk rogu skierował we właściwą stronę jej uwagę. Oznajmiał bowiem powrót dwóch najmłodszych synów, którzy ruszyli z oddziałem zbrojnych, aby odszukać bandę niepokojących okolicę rabusiów.

- Aimery - powiedziała.

Guy skinął głową.

- Koniec z wyprawami do Anglii.

Choć pierwsza żona urodziła Guyowi trzech synów i dwie córki, Bóg pobłogosławił jego związek z Lucią zaledwie jednym dzieckiem. Lucia życzyła sobie, by jej syn poznał nie tylko sprowadzający się do nieustannego wojowania styl życia Normanów, ale też łagodniejszy i charakteryzujący się większą kulturą sposób życia angielskich przodków. Od wczesnego dzieciństwa Aimery spędzał zatem część lata w Mercji.

- Moja rodzina nie pozwoliłaby skrzywdzić Aimery'ego - zaprotestowała Lucia. - Edwin jest co prawda zbyt młody, lecz pozostaje Hereward.

Hrabia prychnął zniecierpliwiony.

- Moim zdaniem twój brat jest na wpół szalony! Hereward Czujny. Hereward Nieustraszony. Z uporem trzyma się tego, co dawno minęło. Bóg jeden wie, co też go opętało, żeby poznaczyć Aimery'emu skórę!

- Zgodnie z angielską tradycją, to dla chłopca wielki honor - zaprotestowała Lucia.

- I powód, by wyśmiewali się z niego Normanowie! A pierścień, który mu dał?

- Otrzymać pierścień od wielkiego pana to zaszczyt...

Umilkła nagle, a potem spojrzała, pobladła, na męża.

-...ale i zobowiązanie, prawda? - dokończył za nią hrabia.

Skinęła w milczeniu głową.

- Co zatem zrobi Aimery, jeśli spór o tron Anglii przerodzi się w walkę zbrojną, gdzie po jednej stronie staną mieszkańcy Mercji, w tym Hereward i Edwin, po drugiej zaś książę Wilhelm i de Gaillardowie?

Lucia nie potrafiła odpowiedzieć. Choć przyszło jej na myśl kilka możliwości, każda z nich sprawiała, że dreszcz przebiegał jej po plecach.

- Twój syn nie pojedzie do Anglii, zanim ta sprawa zostanie na dobre rozwiązana - oznajmił Guy stanowczo.

Nagły hałas na murach - stukot kopyt, krzyki, poszczekiwanie psów - przerwał im rozmowę. Guy podszedł do wychodzącego na zewnętrzny mur wąskiego okna. Na opustoszałej jeszcze przed chwilą przestrzeni tłoczyły się konie, psy, stajenni oraz żołnierze. Dwaj młodsi synowie hrabiego torowali sobie pośród nich drogę. Przyjrzał się im, szukając instynktownie ran lub obrażeń. Aimery miał na ramieniu zakrwawiony bandaż, sądząc jednak po tym, jak odsunął stojącego mu na drodze żołnierza, rana musiała być jedynie powierzchowna.

Lucia podeszła do męża, zacmokała z dezaprobatą i spiesznie wyszła, wołając o gorącą wodę i medykamenty.

Obaj młodzieńcy, chociaż wysocy i silni, różnili się jednak znacząco. W wieku dwudziestu i osiemnastu lat byli już właściwie mężczyznami. Długie godziny spędzone na ćwiczeniach z bronią sprawiły, że ich ramiona i barki były silne, nogi dobrze umięśnione, ruchy zaś płynne i świadczące o zwinności.

Roger, najmłodsze dziecko pierwszej żony Guya, był, podobnie jak jego bracia, masywnie zbudowany. Wyglądał tak, jakby padające drzewo mogło się od niego odbić, nie czyniąc większej szkody. Aimery, syn Lucii, odznaczał się lżejszą budową. Padające drzewo z pewnością by go zabiło, wydawał się jednak na tyle zwinny, że zdołałby przed nim uskoczyć.

Obaj byli starannie ogoleni, lecz podczas gdy Roger nosił ciemne włosy krótko przycięte na modłę normandzką, jasne loki sięgały Aimery'emu niemal do ramion. Trzeba oddać chłopcu, iż z dumą kultywował angielską modę, nie zrażając się docinkami braci. Zważywszy jednak na tatuaże, nie miał innego wyboru. Nawet z tej odległości Guy był w stanie dostrzec na lewym ramieniu syna błękitny krucyfiks i fantastycznie skręconą, czającą się do skoku bestię, zdobiącą prawe przedramię oraz dłoń chłopca.

Za sprawą Lucii wszyscy mężczyźni de Gaillardów nosili odzienie z najstaranniej utkanej wełny, krojone i haftowane tak, jak potrafiła tylko Angielka. Podobnie jak inni Normanowie, zakładali też tyle złotych ozdób i klejnotów, na ile tylko mogli sobie pozwolić. Angielscy złotnicy uchodzili bo- wiem za najlepszych w Europie.

Aimery lubił jaskrawe kolory, a angielscy krewni obdarowali go szczególnie pięknymi ozdobami - w tej chwili miał na sobie dwie bransolety ze złota i granatów, za które można byłoby kupić niezły kawałek ziemi. Mimo to nie powinien wyglądać aż tak obco. Odziedziczył jednak wygląd po matce i jej rodzinie, a odkąd dorósł, stał się niepokojąco wręcz podobny do brata Lucii, Herewarda. Strój oraz fryzura sprawiały, że wydawał się obcy we własnym kraju.

Czasami Guy odnosił wrażenie, że jedynym, co zdołał przekazać synowi, była zielona barwa oczu.

Odszedł od okna i nalał wina do dwóch srebrnych kielichów. Jego życie byłoby prostsze, gdyby nie spotkał swego czasu Lucii. Prostsze, ale z pewnością nie tak przyjemne. Lucia była światłem jego życia, a ich sprawiający nieustanne kłopoty syn - i ulubionym potomkiem. Miał tylko nadzieję, że chłopak nie jest tego świadom.

Młodzieńcy wtargnęli hałaśliwie do sali, wnosząc woń koni, wiatru i krwi.

- ...nie było potrzeby wszystkich zabijać! - krzyczał Aimery.

- A jaki był sens przywozić ich do zamku jedynie po to, by tu zawiśli? - zapytał Roger z pogardą.

- Sprawiedliwość!

- Sprawiedliwość! Saksońskie brednie. To byli mordercy i wyrzutki. Więcej nie musieliśmy wiedzieć.

- Sprawa została załatwiona? - wtrącił Guy, przerywając kłótnię.

Dwa głosy zgodnie przytaknęły, a potem Roger dodał:

- Kilku uciekło, lecz zabiliśmy ośmiu.

- Dobrze - powiedział hrabia.

Aimery otworzył usta, lecz wyraz twarzy ojca sprawił, że poniechał sporu, sięgając zamiast tego po wino.

- Skąd rana? - zapytał Guy.

- Zostałem postrzelony. To tylko draśnięcie.

- Matka szykuje się, by cię opatrzyć.

Aimery skrzywił się i odwrócił, słysząc, że nadchodzi Lucia.

- To nic takiego, matko - zapewnił.

- Jak powiedział ostatni nieboszczyk - odparła cierpko. - Skoro byłeś dość dzielny, by otrzymać ranę, wytrzymasz też opatrunek. Siadaj.

Usiadł na wskazanym stołku, a Lucia jęła odwijać bandaż. Guyowi zrobiło się żal syna, dał mu więc coś, co powinno odwrócić jego uwagę. List.

Aimery odstawił wino i wziął do rąk pergamin, a potem w skupieniu przeczytał treść pisma.

- To... - zamilkł i syknął z bólu, gdyż matka zerwała bandaż, otwierając ranę, która zaczęła obficie krwawić.

- Jest czysta - zaprotestował. - Zadbałem o to.

- Pozwól, że sama to ocenię - odparła, przemywając rozcięcie kawałkiem złożonego płótna.

Aimery zmusił się, by skupić uwagę na dokumencie.

- Przysięga musiała zostać wymuszona. Matko! - Wziął głęboki oddech i mówił dalej. - Harold nie przysiągłby dobrowolnie, iż wesprze starania księcia.

Guy zabrał dokument i podał synowi wino.

- Powinien był więc umrzeć, nim wypowiedział słowa przysięgi - powiedział z absolutnym przekonaniem. - Przysięga to przysięga. Co o nim wiesz?

Aimery upił spory łyk wina.

- O panu Haroldzie? Nigdy go nie spotkałem... - Umilkł na chwilę, zaciskając zęby i czekając, aż matka skończy grzebać w ranie, a potem mówił dalej: - Jest dobrze postrzegany i uważany za doskonałego żołnierza. Przemierzał w służbie króla Anglię od lat. Byłby dobrym monarchą.

Rzucił ojcu buntownicze spojrzenie.

- I człowiekiem, który złamał przysięgę - odparował Guy.

Aimery osuszył kielich i siedział, wpatrując się w jego połyskujące wnętrze.

- Jeśli witan wybierze na króla Harolda - powiedział w końcu - a on się zgodzi, co zrobi Wilhelm?

- Użyje siły, by wesprzeć swoje żądania.

Aimery zbladł, być może dlatego, że Lucia wcierała akurat w ranę jakiś proszek. Guy wątpił jednak, aby tak było. Jego syn w lot pojmował, jakie znaczenie mają wydarzenia i co mogłoby z nich wyniknąć.

Tymczasem Aimery, wpatrując się nieobecnym spojrzeniem w przestrzeń, rzucił o ziemię kielichem. Naczynie upadło z brzękiem, do złudzenia przypominającym odgłos, jaki wydaje uderzająca w tarczę klinga.

 

Abbaye des Dames, Caen, Normandia

Luty roku 1066

 

Pokój dla odwiedzających w Abbaye des Dames w Caen był niewielki, acz o doskonałych proporcjach. A także, mimo złej pogody, przytulny, dzięki umieszczonym w wąskich oknach szybom z kosztownego szkła oraz płonącym na olbrzymim kamiennym palenisku szczapom. Wpadające przez dzielone szybki, zwodniczo złote słoneczne promienie podkreślały jaskrawe, podobne klejnotom barwy ściennych malowideł i haftowanych poduszek. Prawem kontrastu trzy znajdujące się w pokoju osoby wydawały się jeszcze bardziej sztywne i ponure.

Dwaj mężczyźni byli ludźmi miecza - wysocy, muskularni, odziani w mocno zużyte zbroje i ubrania. Starszy, o posiwiałych skroniach, miał sękate dłonie o zgrubiałych knykciach, włosy młodszego zachowały jeszcze brązowy kolor. Lecz pomijając wiek, stanowił wierne odbicie starszego i już na pierwszy rzut oka widać było, że to jego syn.

Trzecią osobą była dziewczyna w prostym białym habicie nowicjuszki. Lniana suknia okrywała nadal chłopięcą sylwetkę. Gęste kasztanowe włosy, splecione w schludny warkocz zakryty skromnie welonem, opadały jej na plecy. Rysy wyszorowanej do czysta twarzy zachowały jeszcze dziecięcą miękkość, lecz biodra miała już nieco zaokrąglone, a spojrzenie wielkich brązowych oczu bystre.

Widać było, iż starszy z mężczyzn, Gilbert de la Haute Vironge, czuje się pośród eleganckiego otoczenia nieswojo. Wykonywał jakiś ruch, a potem zamierał, jakby obawiał się uszkodzić cenny przedmiot. Marc, jego syn, wsparł okryte kolczugą ramiona o białą ścianę, nie troszcząc się o to, iż może ją zarysować. Córka Gilberta, Madeleine, siedziała prosto, bardzo opanowana - istny wzór małej zakonnicy. Zdawała się tu równie na miejscu, jak perła osadzona w złocie.

Jednak pod opanowaniem Madeleine kryła się rozpacz. Przed dwoma tygodniami, gdy matka przełożona poruszyła kwestię końcowych ślubów, Madeleine uświadomiła sobie, że wcale nie pragnie zostać zakonnicą. Wydawało się jednak, że nie ma w tej kwestii wyboru, gdyż matka ofiarowała ją Bogu na łożu śmierci, aby modliła się za dusze zmarłych z rodziny Haute Vironge. Niespodziewana wizyta ojca stanowiła ostatnią szansę namówienia go, aby wycofał się z zobowiązania. Musiałaby tylko zdobyć się na odwagę i go poprosić.

- Sytuacja jest gorąca i wszędzie panują niepokoje - powiedział lord Gilbert burkliwie, pobrzękując zbroją. - Bóg jeden wie, kiedy znowu będziemy mogli cię odwiedzić, córko. Teraz, gdy Edward Wyznawca nie żyje, a Anglicy koronowali tego Harolda, nasze miecze nie będą próżnowały, chyba że wielcy panowie odzyskają rozum.

- Mam nadzieję, że tak się nie stanie - wtrącił Marc, dłubiąc w zębach. - Wojna oznacza łupy, a książę jest nam coś winien.

Gilbert spojrzał z naganą na syna.

- Spełniamy obowiązek wobec naszego suzerena dla zbawienia duszy, nie dla zysku.

- Trochę ziemskich dóbr też by nie zaszkodziło. Wspieramy księcia od dziesięcioleci, i co nam to dało?

- Ale dlaczego Anglicy nie zaakceptowali księcia Wilhelma? - wtrąciła Madeleine, zastanawiając się, czy ojciec i brat zmuszeni będą walczyć na wszystkich polach bitewnych Europy. - Czy nie przyrzeczono mu korony?

Marc prychnął.

- Gdybym był Anglikiem, nie zaakceptowałbym obcego uzurpatora. Tym lepiej dla nas.

Gilbert zaprotestował gniewnie, oburzając się na słowo „uzurpator”, i dawny spór na nowo rozgorzał. Madeleine westchnęła. Nie podobało jej się upodobanie brata do wojaczki, wiedziała jednak, że dla zubożałej za sprawą niespokojnych czasów rodziny nie ma innego sposobu, by przetrwać, jak tylko mieczem wywalczyć sobie po temu środki. A jeśli rodzina się wzbogaci, ona też na tym skorzysta.

 

* * *

 

Haute Vironge leżało w Vexin, obszarze, o który Francja i Normandia toczyły niekończący się spór. Włości mocno w ostatniej dekadzie ucierpiały. Gilbert był dla księcia Wilhelma wiernym wasalem, wspierając go w walce o ziemię, książę zaś odpłacał się im, wynagradzając, gdy tylko był w stanie.

Fakt, iż Madeleine przyjęto do opactwa, założonego osobiście przez księcia i jego żonę, stanowił jedną z form wynagrodzenia. Było też oczywiste, że jeśli w Anglii da się zdobyć łupy, książę przekaże część zdobyczy wasalom z Haute Vironge.

Dobiegł ich dźwięk klasztornych dzwonów, wzywających na nonę. Madeleine wstała. Mężczyźni natychmiast przerwali sprzeczkę.

- Tak - powiedział Gilbert z ulgą, której nie potrafił ukryć. - Pora iść. - Położył dłoń na głowie córki. - Módl się za nas, dziewczyno. Wkrótce będziesz już w pełni należała do Chrystusa, ośmielę się powiedzieć.

Kiedy mężczyźni sięgnęli po podbite futrem peleryny, Madeleine zdobyła się wreszcie na odwagę.

- Ojcze!

- Tak? - zapytał, odwracając się.

Serce mocno biło jej w piersi, a w ustach zaschło.

- Ojcze... czy byłoby możliwe, bym nie musiała składać ślubów?

- O czym ty mówisz? - zapytał, marszcząc brwi.

Zrozpaczona Madeleine spojrzała na brata,

Marc wydawał się jednak po prostu zaciekawiony.

- Ja... nie jestem pewna, czy nadaję się na oblubienicę Chrystusa.

Lord Gilbert mocniej zmarszczył brwi.

- Co takiego? Gdybyś została w domu i przyprowadziłbym ci mężczyznę, wyszłabyś za niego bez gadania. Tu sprawa ma się podobnie. Matka wysłała cię do klasztoru, abyś przywdziała welon i modliła się za nas wszystkich. Po to tu jesteś.

Madeleine przełknęła łzy, dowód słabości.

- Ale... czy nie powinnam czegoś czuć, ojcze?

Gilbert prychnął, zniecierpliwiony.

- I czujesz: miękkie ubranie na ciele i dobre jadło w brzuchu. Bądź za to wdzięczna. - Nagle jakby złagodniał. - Zostałaś tu oddana. Wykupienie cię kosztowałoby więcej, niż posiadamy. A potem co? Trudno dzisiaj o męża. Nie miałabyś w kim wybierać. Nie jesteśmy możni ani bogaci. Chyba... - dodał bez przekonania - że w Anglii wybuchną walki i zdobędziemy dobre łupy...

Madeleine spojrzała błagalnie na brata, którego tak długo uważała za bohatera. Wzruszył ramionami.

- Ja nie chciałbym być mnichem, ale z kobietami sprawa ma się inaczej. Zważywszy, za kogo mogłabyś w dzisiejszych czasach wyjść, lepiej ci będzie bez męża.

- Ależ nie miałabym nic przeciwko temu, by zostać w domu i opiekować się wami - zawołała Madeleine.

- W domu? - rzekł Gilbert. - Maddy, przez te pięć lat, które tu spędziłaś, Haute Vironge popadło w ruinę. To teraz pole bitwy.

Ból w piersi narastał, trzymając ją w dławiącym uścisku.

- Nie mam już domu? - wyszeptała.

- Twój dom jest tutaj - odparł. - Wspanialszy, niż mogłaś oczekiwać. Tylko książęca siedziba mogłaby być od niego lepsza. Matka przełożona bardzo cię chwali. Przykładasz się do nauki i wygląda na to, że postanowiono wykształcić cię na uzdrowicielkę. Kto wie, może pewnego dnia sama zostaniesz ksienią?

Tak bardzo starał się ukazać jej przyszłość w jasnych barwach, no i wszystko, co mówił, było prawdą... Z trudem zdobyła się na uśmiech. Kochał córkę na swój sposób i na pewno nie życzyłby sobie widzieć ją nieszczęśliwą.

Nagrodził jej wysiłki, odpowiadając uśmiechem na uśmiech, i poklepał z czułością po głowie.

- Moja dziewczynka. To dla ciebie najlepsze miejsce, Maddy, wierz mi. Świat stał się teraz dość okropny. Niech cię Bóg błogosławi, córko.

Madeleine dygnęła.

- Z Bogiem - powiedziała cicho, porzucając nadzieję.

Jednak, nim wyszli, Marc odwrócił się i powiedział:

- Życie poza murami nie jest łatwe, siostro. Jesteś pewna, że chcesz opuścić klasztor?

„Pewna” było mocnym słowem i Madeleine się zawahała. Po chwili skinęła jednak głową.

- Nie śpiesz się zatem ze ślubami. W Anglii wkrótce rozpoczną się walki, jestem tego pewien. Jeśli wyjdziemy z nich cało, na dodatek z łupami, przyjadę i cię wykupię.

Rzuciwszy tę beztroską obietnicę, wyszedł. Teraz nie musiała już powstrzymywać łez. Gadanina Marca o bogactwie była jedynie mrzonką, podobnie jak jej marzenia o wolności. Wszystko to mrzonki, na dodatek, jak udowodnił jej przed chwilą ojciec, bardzo niemądre.

Otarta łzy z policzków, jednak marzenia nie dało się tak łatwo unic...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin