Tischner w Kościele filozofia rozumu.doc

(201 KB) Pobierz
Tischner w Kościele

 

 Tischner w Kościele

 

Eklezjologia dialogu


Ks. Grzegorz Ryś

 

Nie czuję się w żadnej mierze uprawnionym do tego, aby dokonywać detalicznego scrutinium przesłania ks. prof. Tischnera dla Kościoła w Polsce. O czym by bowiem należało mówić najpierw? O wskazywanym Kościołowi miejscu w demokratycznym państwie? O jego stosunku do liberalizmu? O postulowanych wzajemnych odniesieniach etyki chrześcijańskiej i prawa państwowego? O konieczności ewangelizacji kultury? O dialogu ze światem? O sarmackich pokusach fundamentalizmu? O strachu przed Europą? O potrzebie ewangelizacji? Konsekwentnie, o treści chrześcijańskiego przesłania, i o istotnym dlań prymacie „dobra” względem „bytu”? O obciążeniach, jakie wynosimy w sobie z minionej, naznaczonej totalitaryzmem epoki, i wnosimy w nową...?
Już samo skatalogowanie istotnych „Tischnerowych” tematów okazuje się ryzykownym przedsięwzięciem, a co dopiero ich uszeregowanie i rozważanie według jakiejś przyjętej przez siebie skali ważności.
Może więc lepiej i odpowiedniej (zwłaszcza dla potrzeb krótkiego – z konieczności – artykułu) postawić sobie pytanie o znaczenie owego przesłania en bloc; o ewentualny wspólny mianownik tak wielo-płaszczyznowego wykładu. Oczywiście, definiowanie takiego „wspólnego mianownika” na własną rękę i według własnych kryteriów nie wydaje się szczęśliwym pomysłem. Lepiej zapewne poszukać go cierpliwie w publicystyce samego Profesora.
W przełomowej pod wieloma względami serii artykułów, zebranych następnie w książce „Nieszczęsny dar wolności”, Tischner diagnozuje w pewnym momencie, na czym ostatecznie polega nowość sytuacji, w której znalazł się polski Kościół po roku 1989. Otóż, polega ona na możliwości zaistnienia w nim „wewnętrznej” krytyki. Przez wiele wieków – twierdzi Profesor – Kościół w Polsce spotykał się raczej wyłącznie z „zewnętrznymi” oponentami i krytykami; więcej – z przemocą i wrogością! Dziś – w sytuacji wolności – otwiera się przed nim szansa wewnętrznej dyskusji.
Trudno nie zgodzić się z tą diagnozą. Oświecenie potraktowało, jak wiadomo, Kościół w Polsce o wiele łagodniej niż na zachodzie Europy. Po nim zaś przyszły zabory i ich agresywna polityka wobec Kościoła, a następnie – po krótkim okresie międzywojennym – pięćdziesiąt lat komunizmu. Z całą pewnością przynajmniej dwa ostatnie stulecia polskie nie były czasem na wewnętrzną krytykę pod adresem Kościoła. Zapewne też nie rozgorączkowanych dyskusji na teoretyczne tematy oczekiwali od niego ludzie. Przychodzili doń przede wszystkim po nadzieję i po doświadczenie wolności. Szukali oparcia, fundamentu – a ten był tym lepszy, im bardziej stanowił monolit: zgodnie reagował, jednym głosem przemawiał. Jakakolwiek zaś jego krytyka – chcąc nie chcąc – stawała się „wodą na młyn” jego wrogów; dostarczała amunicji do ich dział skierowanych przeciw niemu. Stąd, choć zapewne myślimy o niej bez sentymentu, to przecież możemy jakoś zrozumieć stanowczą reakcję prymasa Wyszyńskiego na artykuł Jerzego Turowicza na temat kryzysu w Kościele, ogłoszony w „Tygodniku Powszechnym” w roku 1969. Pytanie jednak, czy taka reakcja byłyby równie uprawniona dzisiaj? Pytanie to jest właściwie pytaniem o Tischnera...
Jest też jego pytaniem stawianym Kościołowi – pytaniem właśnie o możliwość wewnętrznej krytyki w Kościele. Tym Kościele, który razem z ludźmi doczekał się wolnego państwa, i – co więcej, a co Profesor zawsze podkreślał – tyle zrobił dla uzyskania owej wolności! Oczywiście, odpowiedź jest właściwie tylko jedna i prosta (choć Kościołowi powszechnemu wcale tak prosto nie przyszła, i dochodzenie do niej zajęło mu całe spazmatyczne XIX stulecie; a nawet jeszcze połowę XX). Można ją na poziomie teoretycznych rozważań zamknąć choćby w soborowym: „Ecclesia semper reformanda!”.
Teorię wszakże, nawet najbardziej radykalną, stosunkowo łatwo „oswoić”; za to z zadawnionych nawyków i strachów trudno się wyzwolić. A nawyk i strach podpowiada, aby każdą krytykę Kościoła nadal traktować jako „zewnętrzną”. Cóż, że jej autorem jest ksiądz, nawet taki, którego w minionej epoce słuchało się z otwartymi ustami jako jednego z nielicznych proroków? Cóż, że dziś jako Profesor katolickiej uczelni wychowuje całe pokolenia przyszłych duszpasterzy? Nawet jeśli on sam jest „wewnątrz”, to jego publicystyka służy „tym z zewnątrz” – Żydom, masonom, liberałom, neo-modernistom, euro-entuzjastom i... cyklistom. A może nawet on sam do nich należy? A jeśli nie, to przynajmniej do jakiejś związanej z nimi „przybudówki”!
Nie, nie chodzi wcale jeszcze raz o demagogiczny sąd nad oponentami Tischnera. Chodzi o pytanie, o możliwość merytorycznej dyskusji na ważne dla Kościoła tematy (oczywiście, że nie wszystkie! Nie dyskutuje się dogmatów wiary czy zasad moralnych; ale ich zastosowanie w konkretnych sytuacjach – już tak!). Stąd pytanie: „komu to służy?” lub „no i kto za tym stoi?” będzie ważniejsze od: „o co chodzi?”, możliwości takiej nie ma.
Nie chodzi, powtórzmy, o teoretyczne rozważania; raczej o objawiające problem konkretne sytuacje. A tych – także od czasu śmierci ks. Tischnera – było przecież niemało: dyskusja wokół wspólnej beatyfikacji Piusa IX i Jana XXIII, polemiki związane z ogłoszoną przez Kongregację Nauki Wiary deklaracją „Dominus Iesus” czy choćby różnorodne recenzje filmu poświęconego osobie Jana Pawła II, wyemitowanego w rocznicę inauguracji jego pontyfikatu. O co wszakże pytano natarczywiej? Co recenzowano zapalczywiej: samą treść filmu czy motywy i dopuszczalność jego emisji? A wspomniana deklaracja? Czy sama i to w kilku miejscach nie zachęca do refleksji teologicznej i dyskusji? Beatyfikacja – czy rzeczywiście najlepiej powzajemnia się z fabrykowaniem i przecedzaniem życiorysów? I czy pytanie o zawarte w niej przesłanie dla świata i Kościoła musi być potraktowane od razu jako atak na nią samą? I to jeszcze przeprowadzony na „czyjeś” zamówienie? A czy tak trudno naprawdę uwierzyć, że rzeczywistym motywem krytyki Kościoła może być miłość do niego, a towarzyszącym jej uczuciem – ból?
Pytania wydają się merytoryczne. Kto jednak wie, czy odważylibyśmy się je zadawać, gdyby nie osoba i dzieło ks. Tischnera. Odpowiedzmy więc na nie jeszcze raz jego słowami: „Kościół, który poddaje radykalnej krytyce ten świat, z natury rzeczy prowokuje krytykę. Ale bywają puste i bywają sensowne krytytki Kościoła. Sensowna krytyka Kościoła to taka krytyka, która wcześniej czy później musi stać się afirmacją Kościoła – musi przerodzić się w jego obronę. Bronić Kościoła znaczy: pokazywać, czym on naprawdę jest”.

 

 



Podhale Tischnera

 

Woda ze źródła


Wojciech Bonowicz

 

W czerwcu 1981 roku, na XXXIII Zjeździe Podhalan w Ludźmierzu, delegatka z Zakopanego Janina Trzebunia-Burnat zgłosiła wniosek o powołanie kapelanów Związku. Dwa miesiące później w Chochołowie zebrał się Zarząd Główny i po dyskusji przedstawił dwie kandydatury: ks. Józefa Tischnera i ks. Władysława Zązla. Poproszeni listownie o odpowiedź, obaj wyrazili zgodę i tym samym stali się pierwszymi księżmi w dziejach Związku Podhalan, którzy oficjalnie podjęli obowiązki kapelańskie. „Podhalu się nie odmawia”, powiedział przy innej okazji Tischner. W ciągu dwudziestu lat, jakie minęły od momentu wyborów, stał się jego najskuteczniejszym ambasadorem i największym autorytetem.
„Kiedy zostałem kapelanem Związku Podhalan, założyłem sobie, że moim zadaniem powinno być skrystalizowanie idei góralszczyzny – mówił po latach w wywiadzie dla „Naszych Stron”. – Uznałem za fundamentalne pokazanie, że góralszczyzna to nie krew i ciało, ale kultura. Na tym koncentruje się moja praca kapelana – na ukazywaniu kulturowego wymiaru Podhala”. W 1987 roku, podczas Mszy otwierającej kolejny, XXXV Zjazd, uściślił, czym takie rozumienie góralszczyzny (zaznaczył wówczas: „bardzo nie lubię tego słowa”) różni się od rozumienia opartego na wspólnocie pochodzenia lub wspólnocie interesów, a tym bardziej na czysto zewnętrznym przywiązaniu do tradycji. Zacytował wtedy m.in. cierpkie słowa Norwida: „Słońce nad Polakiem wstawa, ale zasłania swe oczy nad człowiekiem”. I zapytał: „Czy czegoś podobnego czasem nie mówi się o nas, góralach, Podhalanach? Powiedzą o nas: dobry góral, ale płony cłek! Góral, no bo się w górach urodził, góral, bo ma chałupę w górach, góral, bo ma góralski strój, ale czy dobry człek? (...) Kultura góralska jest wielka nie przez to, że jest góralska, ale przez to, że jest ludzka. Że z niej promieniuje prawda, prawda o człowieku, o jego miłości, o jego wierze, o jego nadziei. Celem tej kultury nie jest góralszczyzna, ale – człowieczeństwo. W tej kulturze nie przeciwstawia się człowieka i górala, nie wynosi się górala ponad człowieka. Tam się mówi o tym, jak góral przez swoje życiowe doświadczenie może wzbogacić prawdę o człowieku, [jak] może służyć człowiekowi...”
Była to niewątpliwie jedna z najważniejszych podhalańskich homilii Tischnera. Poruszone w niej kwestie (tu wskazałem tylko najgłówniejszą) pojawiały się – przedtem i potem – w wielu jego wystąpieniach. Tym razem jednak Tischner zaakcentował szczególnie mocno, że „o człowieka sprawa idzie, a nie o co innego”, jakby uprzedzając w ten sposób zarzuty, które później – szczególnie w latach 90. – będą padać pod jego adresem. Cały projekt „Historii filozofii po góralsku” ma swoje źródło właśnie w tych, wcześniejszych o całą dekadę, rozstrzygnięciach. Ostatecznie górale w „Historii...” nie po to „udają Greka”, żeby udowodnić (który to już raz byłoby?) wyższość nie skażonych cywilizacją ludzi gór nad ludźmi „z dołu”, ale po to, by mógł się objawić – w sposób, zgoda, przekorny, niejednoznaczny, dla niektórych może nawet irytujący – uniwersalny wymiar góralskiej kultury. I po to też było czytanie Tetmajera na Mszach pod Turbaczem, w Ludźmierzu i na całym Podhalu, żeby w góralu „budować człowieka”, a nie tworzyć jakiegoś wyimaginowanego „górala”, który z żywym człowiekiem miałby niewiele wspólnego.
Ale sprawa nie jest taka prosta. Pamiętamy przecież dobrze, co z kultury Podhala Tischner wydobywał: „nutę o ślebodzie”, góralski honor, szacunek dla ziemi, religijny autentyzm. „Takiego doświadczenia życia, jakie niesie kultura ludowa, nie ma gdzie indziej”, powtarzał wielokrotnie. „Bo kultura intelektualna już się oderwała od życia. Już nie dotyka tej ziemi boso i nie wie, jak smakuje woda w źródle”. Od takiego widzenia spraw już tylko krok do idealizacji tych, którzy w tej kulturze wyrośli. „Pewnego razu – wspomina Andrzej Kudasik („Tygodnik Powszechny”, nr 28/2000) – ośmieliłem się zwrócić Mu uwagę: »Siedzis se w Krakowie i nie syćko widzis. Za duzo nos chwolis. A przecie tyn pije i bije, hańtyn pazerny grabi pod siebie kielo się ino do, nawet kradnie, tamta zostawiła chłopa i dzieci, pojechała do Ameryki, siedzi z innym i ani myśli wracać...« (...) A Józek na to: »Wiys Jędruś, syćko to prowda, ale przecie kozdy z nik – to artysta. Tyn co syje portki, tyn co robi kyrpce, tyn co stawio chałupy i co rzeźbi, i co pise wiyrse, co gra na gęślak i co piyknie śpiywo...«”. Nic dziwnego, że kiedy zrobił „Siedem grzechów głównych po góralsku”, wyszła z tego w rezultacie wielka pochwała góralszczyzny. Zapytany o wymowę filmu, Tischner przyznał (na łamach „Tygodnika Podhalańskiego”): „Popatrzyłem na tę sprawę nieco przewrotnie. No i tak wypadło, że tak zwane grzechy główne, kiedy się pójdzie w Polskę i dotrze na wysokość gór – zamieniają się w zalety”. W tym samym wywiadzie niby żartem napomknął jednak także: „Kiedy widzę głupotę w Krakowie – uznaję to za normalne, ale kiedy widzę głupotę na Podhalu – to jest to dla mnie anormalne. I to mnie bardzo mierzi!” W wielu jego wypowiedziach, homiliach, wystąpieniach pojawia się ten motyw: wyższych wymagań wobec ludzi mu najbliższych. Z wielu przebija gorzka świadomość tego, co obciąża góralskie sumienia, świadomość konkretnych win i krzywd... Skąd więc ta skłonność do idealizacji?
Wspominając w rozmowie z Adamem Michnikiem i Jackiem Żakowskim I Zjazd „Solidarności” jesienią 1981 roku, Tischner przyznał, że mimo zaobserwowanych wówczas podziałów i tarć w łonie Związku, dał się ponieść entuzjazmowi: „[Wydawało mi się], że jak będę o tych działaczach dobrze gadał, to staną się lepsi”. W stosunku Tischnera do ludzi Podhala można było dostrzec coś podobnego: ukazując jego mieszkańcom to, co stanowi o wyjątkowej wartości ich kultury, wyakcentowując to, co najlepsze w góralskiej duszy, autor „Boskiego młyna” zmierzał do – jak to sam określił – „poszerzania serc” swoich ziomków. „Przecież nie chodzi o to, żeby nas świat oklaskiwał – mówił w cytowanej homilii – nam chodzi o coś głębszego: żeby zawiązać na tym skrawku polskiej ziemi prawdziwą wspólnotę ludzi sumiennych”. Można by rzec, że na wzór „etyki solidarności” (która miała przekonać nas wszystkich, że jesteśmy gotowi „jedni drugich ciężary nosić”) chciał stworzyć swoistą „etykę podhalańskości” – która nie tylko uzasadniałaby wierność pewnemu dziedzictwu, ale zawierała spójną (a więc także wybiegającą w przyszłość) wizję człowieka przez to dziedzictwo kształtowanego. Swoją drogą, jest czymś zdumiewającym, jak na potrzeby tego dzieła Tischner potrafił połączyć Tetmajera z Ewangelią i Norwidem, a filozofię wolności Hegla z przesłaniem góralskich gawęd i pieśni.
Taka pedagogika miała bardzo głęboki fundament w niemal bezgranicznym zaufaniu do człowieka, które u Tischnera było wrodzone, odruchowe, spontaniczne – i gruntownie przemyślane zarazem. Jego kapłaństwo – albo szerzej nawet: jego chrześcijaństwo – było wielką afirmacją człowieka. Na Mszy opłatkowej w Ochotnicy w styczniu 1986 roku mówił: „Człowiek to jest tak jakby Boski młyn. Zbiera ze świata to, co na tym świecie rośnie, i w duszy swej przerabia to na dobro, na piękno, na prawdę. Ino człowiek jest takim stworzeniem, że ma tę władzę, żeby w duszy swojej przerobić tę całą materię świata na coś, co jest dobre”. Mówił to we wsi, która podczas II wojny ucierpiała najbardziej spośród wszystkich podhalańskich wiosek... „Tylko człowiek potrafi własną biedę zamienić na modlitwę”. Tylko człowiek potrafi na krzywdę wyrządzoną przez drugiego człowieka odpowiedzieć aktem przebaczenia. „Zwierz, pies, wilk na taki ból odpowie warczeniem, gryzieniem. Ale ino człowiek może powiedzieć: »odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom«. I temu »cenniejsi jesteście niż wróble«”. 
W religijności góralskiej najbardziej ujmowała Tischnera jej konkretność, to, że sprawy między człowiekiem a Bogiem są w niej bardzo jasno postawione. W połowie lat 60. napisał wspólnie ze Stanisławem Grygielem dla miesięcznika „Znak” „Szkic o religijności wsi współczesnej”. Był to tekst na owe czasy pionierski – i nawet dziś ma on wciąż znaczenie nie tylko historyczne. „Cokolwiek by się powiedziało o wierze chłopa, nie można jej odmówić siły i głębi. Jego wiara wkorzenia się w najgłębsze warstwy duszy. I chłopu wcale nie jest wygodnie z tą wiarą. Nieraz będzie ona krępować jego praktyczne poczynania. Mimo wszystko jednak czuje się w jej świecie tak, jak w swym własnym domu. Wiara odsłania mu jego nędzę, ale także odsłania mu jego wielkość. (...) Od dzieciństwa uczy się patrzeć na siebie oczyma przypowieści ewangelicznych oraz rachunków sumienia”. Zwłaszcza z tego ostatniego źródła człowiek dorastający na wsi uczy się rozumienia siebie w kategoriach grzechu, pokuty i zadośćuczynienia. Autorzy „Szkicu...” mocno podkreślali to, o czym Tischner będzie po latach mówił obszerniej w tomie rozmów „Przekonać Pana Boga”: religijność wiejska (szczególnie religijność ludzi gór) nazywa grzech po imieniu. I choć promieniowanie religii na moralność nie jest na wsi tak silne, jak mogłoby się wydawać – decydujące znaczenie przypisywali autorzy „lokalnym normom obyczajowym” – to jednak religijny wymiar winy moralnej jest tam odczuwany bardzo mocno. „»Tobie samemu zgrzeszyłem« – mówił Dawid i mówi dzisiaj religijny mieszkaniec wsi”.
Tischnerowi, który problemem winy zajmował się również w kontekście budowanej przez lata filozofii dramatu, ten aspekt góralskiej wiary musiał wydać się szczególnie interesujący. „Górale specjalnego talentu do cnoty nie mieli” – mówił w 1994 roku do redaktorów „Tygodnika” zaproszonych do Łopusznej. – Wręcz przeciwnie, kosztowała ich ona więcej jako innych. Ale mieli talent do pokuty”. Tischner chętnie cytował opowieść Kazimierza Tetmajera o spowiedzi zbójnika Józka Smasia z Olczy („Bić-ek bił, alek się nigda na słabego nie zruwał. Zabić cłowieka, to jek zabił, ale przez potrzeby nie...”) albo zapisaną przez Wojciecha Brzegę anegdotę o Tomku Gadei, który na spowiedzi wielkanocnej dostał surową pokutę: musiał, odmawiając różaniec, trzy razy na kolanach obejść zakopiański kościół. Kiedy po dokończeniu pokuty zaczął okładać baby, które mu się przyglądały i żartowały sobie z niego, przybiegł ks. Stolarczyk pytać, co się dzieje. „Co one się se mnie bedom śmiać! Kie jo się nie wstydził źle robić, to jo sie nie bedem wstydził pokutować”. ,,E, to bijze, Tomek”, miał podobno powiedzieć słynny zakopiański proboszcz. Przykłady te nie tylko miały pokazywać, jak wielką siłą jest w człowieku poczucie własnej godności; mówiły one o tym, że człowiek powinien „być sobą” również w swoim grzechu, w swojej winie (i analogicznie – w swoim żalu i zadośćuczynieniu), ponieważ grzech stanowi miejsce bardzo szczególnego spotkania z Bogiem. Cała religijna myśl Tischnera krążyła wokół sformułowania św. Jana: „Bóg jest miłością” i nie ulegało dlań wątpliwości, że sakrament pojednania jest aktem najgłębszego wtajemniczenia w sens tych słów.
Ale jest jeszcze inna, bardziej osobista strona całej sprawy. Nie przypadkiem spośród siedmiu odcinków „Grzechów po góralsku” największe wrażenie robi piąty, poświęcony „Pijaństwu”. W wypowiedziach Tischnera z różnych lat pojawia się – z rzadka, lecz wyraźnie – wątek tragicznych losów ludzi osobiście mu znanych, niekiedy bardzo bliskich, ofiar alkoholizmu. W drukowanych w ostatnich latach życia na łamach miesięcznika „Znak” „Wieściach ze słuchanicy” (wymianie listów z góralską poetką Wandą Czubernatową) zapisana jest m.in. poruszająca opowieść Tischnera o niejakim „Kropidełce”: „Umarł mi kolega. To, ze umarł, to umarł, nikto przecie wiecnie zył nie będzie, ale to, jak umarł! Cy ci się casym nie widzi, ze w niebie śpiom? (...) A tyn kolega to był przedobry chłop. I scyry. I cos go popytał, to ci zrobiył. I choć telo dobry był, to scęścia ni mioł. (...) Z totyj dobroci pić się naucył. Kozdy by się naucył, bo jakoz, z kolegom się nie napijes? Pote to już pomiarkowanie straciył. Kie się zestarzoł, siedzioł sóm. Baba go opuściyła, dzieci posły na swoje, jego dobroć nie była już nikomu potrzebno, cheba takim jak on. Toś go mógł spotkać przy barze abo przy kiosku, wse w towarzystwie. I stało sie. Musiało sie nase »Kropidełko« z papierosem na pościeli połozyć i musiała sie pod nim ta pościel zająć, bo się nóm dokumentnie spolył. Ino zieberka ś`niego styrcały. Chałupe mioł za wsiom, do tego murowanom i ludziska późno obocyli, ze cosi się hań dymi. (...) A jo patrzym se teroz na Ponjezusa Frasobliwego i pytom się: »Panie Jezu, przeboc, ale poźrej po tym swoim niebie, cy Twoi janieli nie śpiom? Bo casym sie mi widzi, ze śpiom«”.
Jakby przeciwwagą dla tych historii ludzkiej biedy i zatraty były opowieści Tischnera – zawsze z błyskiem w oku – o góralskich ślubach trzeźwości. Od przeszło ćwierć wieku przyjmują od mieszkańców Podhala takie śluby księża jezuici w Zakopanem, księgi trzeźwości są dziś we wszystkich podhalańskich parafiach. Ślub składa się na dowolny okres; są tacy, którzy decydują się na trzy miesiące próbnej abstynencji, i tacy, którzy od razu zobowiązują się do niepicia przez rok. Wśród „przysięganych” jest wiele osób, które mają za sobą inne próby zerwania z nałogiem, zakończone niepowodzeniem. „Tam, gdzie lekarz ani bliscy ludzie nie mają wpływu, religia zaczyna pokazywać swoją siłę”, mówił Tischner w jednym z wywiadów, wyraźnie zafascynowany faktem, że znajdują się tacy, co decydują się na tak radykalny krok: „To twardzi ludzie, niezwykle twardzi”. W „Przekonać Pana Boga” przyznawał, że ile by się kazań przeciw pijaństwu nie wygłosiło, „ludzie zawsze znajdą usprawiedliwienie dla pijaka: »nie piłby, jakby nie musiał...« Natomiast przysięga Matce Boskiej to rzecz absolutnie święta. Gdy taki »przysięgany« pojawi się w karczmie, gdzie koledzy piją i namawiają go, żeby się dołączył, to wystarczy, że pokaże obrazek święty, który dostał w kościele na znak, że przysięgał – wtedy namowy milkną i zostawiają go w spokoju. Pełny respekt! Jak się to opowiada, to można się uśmiechnąć, ale jak się tych ludzi widzi, to jest to naprawdę coś zdumiewającego! Widać tu jak na dłoni odrodzeńczą siłę religii”.
Skutkiem pracy kapelanów Związku Podhalan były m.in. – sporadyczne, ale jednak – góralskie wesela bez alkoholu. Apel w tej sprawie wystosowali najpierw w sierpniu 1986 roku pod Turbaczem, a potem w styczniu 1987 w specjalnym liście: „Nie lękajcie się – bo nikt mądry nie powie, ze to głupie, a głuptokami nie ma się co przejmować... Jak sie poli, nie trza dolewać oliwy do ognia, a ze się poli, widzicie na kozdym kroku.” Bolało Tischnera, kiedy po Mszach pod Turbaczem posiady zamieniały się w pijatyki. „Godajom i tak – mówił w 1986 roku – ze my, niby kapelani Związku Podhalan, zwołujemy Wos haw na modlitwe, ale naprowde to Wom dajemy okazje nie do modlitwy, ale do pijaństwa. Tak godajom, takie godanie do mnie dosło. Ale jo Wom nic nie powiem. Nicego Wom nie zakaze, bo i po co. I tak zrobicie, jako beecie chcieć. Ino Wos o jedno pytom – pytom tych, ftorzy z tej okazji do modlitwy zrobiom okazje do pijaństwa. Idzcie Wy jutro, pojutrze albo na drugom niedziele do swoich proboscy we wsi, w parafii i powiedzcie tak: ksiądz Władysław i ksiądz Józef nie dali mi okazji do pijaństwa, ale do modlitwy. A okazje do pijaństwa tok se som naloz. Bo wiecie, jak to jest: Wy pijacie a cień Wasyj głupoty spado na nos”. Tak jak i w innych sprawach, tak i tu – nie walczył wprost z pijaństwem, ale z głupotą, którą uważał za grzech najcięższy. Jeżeli coś u ludzi złościło go i bolało, to właśnie to, że człowiek „chce być głupi” i że ze swoją głupotą jeszcze się obnosi.
Więc z jednej strony były żarty, że „nic to pół litra na dwók” a „kto ni miał kaca, nie wie, co to smutek” (to cytat z wiersza Czubernatowej), a z drugiej była prawda o słabości człowieka, o jego biedzie i beznadziejnej nieraz walce... Wybrałem ten akurat trop, mniej znany, bo wydaje mi się, że znakomicie pokazuje on, czego Tischner dla Podhala pragnął, czego od niego oczekiwał i jakich poszukiwał metod. W maju 1988 roku odbył się I Kongres Trzeźwości na Podhalu zorganizowany z inicjatywy Jacka Śwista, kierownika poradni odwykowej w Nowym Targu. Przyjechało blisko 400 osób. Tischner włączył się w przygotowania, wygłosił też do uczestników przejmującą homilię, znów podkreślając znaczenie kultury dla „budowania człowieka”. „Kultura ludowa, zwłaszcza kultura podhalańska, podsuwa człowiekowi jakby dwa przykazania: bądź piękny i bądź prawdziwy. Nie wstydź się samego siebie, bo człowieczeństwo jest piękne wtedy, kiedy jest prawdziwe. (...) Trzeźwość jest częścią tego piękna i tej prawdy, stąd ścisły związek interesu lekarzy, psychologów, wychowawców i interesu ludzi kultury ludowej. (...) Gdyby ktoś chciał się troszczyć wyłącznie o kulturę ludową, a pominął trzeźwość, to jego troska o kulturę byłaby czystą kpiną; gdyby ktoś chciał się troszczyć wyłącznie o trzeźwość, gdyby mówił »nie pij«, »nie bierz narkotyków«, jego zabiegi byłyby wyłącznie zabiegami negatywnymi. Odcinałby gałęzie drzewa, ale nie podlewałby go żywą źródlaną wodą”.
Koniec końców „krystalizowanie idei góralszczyzny” było więc właściwie pracą wychowawczą. Tischner potrafił włączyć w tę pracę szeroko rozumianą kulturę podhalańską – i spontaniczną twórczość ludową, i to, co było jej literackim opracowaniem. Jest coś niezwykle ujmującego w tym, że w wielu góralskich homiliach ten wybitny kaznodzieja pomniejszał własną rolę, czyniąc siebie jedynie komentatorem cudzych tekstów: opowiadań Tetmajera, wierszy podhalańskich poetek i poetów czy góralskich pieśni. Niebagatelne znaczenie miało i to, że część z tych homilii mówionych było gwarą. Podhale wydało wielu księży, ale mówić kazania gwarą potrafili i potrafią nieliczni. A ci, którzy nawet mówią gwarą lub przynajmniej się do niej odwołują, często nie mają dostatecznej wrażliwości czy umiejętności, by wejść w styl myślenia, który gwarę stworzył i ją uzasadnia. W efekcie mamy do czynienia z „chłopskim” językiem, ale „pańskim” myśleniem, lub – rzadziej – z myśleniem „chłopskim”, ale wypowiadanym po „pańsku”. Tymczasem, jak pisał Tadeusz Staich: „chłopskie myślenie wymaga chłopskiego instrumentu, aby muzykę racji, anielską muzykę idei można [było] bezbłędnie wygrać”. Tu Tischner pozostaje niedościgłym wzorem; polecam tę kwestię katedrom homiletyki, zdając sobie sprawę, jak bardzo może być kontrowersyjna...
Znaczenie Tischnera dla Podhala będzie jeszcze przedmiotem wielu analiz. Nie dla wszystkich jest ono oczywiste, bo też i nie wszyscy darzą góralszczyznę taką samą miłością jak on. Niedawno ktoś, wiedząc, że pracuję nad jego biografią, zapytał mnie: „A tak właściwie to od kiedy Tischner stał się góralem?” Przebacz Księże Profesorze, przebaczcie i Wy, którzy to czytacie – powinienem był dać w kufę. Ale akurat byłem co dopiero po spowiedzi... A poza tym – słabszego bić, jaki to honor?






Autorytet

W 1997 r. przeprowadziłam ankietę na temat stosunku młodzieży podhalańskiej do rodzimej tradycji. Badałam przede wszystkim uczniów 18 zakopiańskich i nowotarskich szkół średnich. Wśród zagadnień związanych z regionalizmem umieściłam także pytanie dotyczące autorytetów. W świetle uzyskanych wypowiedzi okazało się, iż niemal połowa badanych (45%) nie posiada autorytetu. 30% ankietowanych pytanie „Kto dla ciebie jest największym autorytetem?” pozostawiło bez odpowiedzi. Kilkadziesiąt osób (15%) stwierdziło „nikt”, „nie ma takich”, „nie wiem”, bądź „ja sam”. Pozostała część indagowanych (55%) zadeklarowała posiadanie autorytetu. W tej grupie zdecydowana większość, stanowiąca 82 % (45% całej próby), wymieniła osoby wywodzące się z rodzimego środowiska, najczęściej związane z podhalańskim ruchem regionalnym. Wskazywane były także osoby starsze, przeważnie dziadkowie (13 osób). Około 18% ankietowanych w tej kategorii wymieniła postaci spoza Podhala (np. papieża). 
Wśród osób wywodzących się z „regionalnego kręgu kulturowego” największą ilość wskazań otrzymał ks. Józef Tischner. 68 uczniów (co stanowi ok. 15 % badanej próby) wymieniło Księdza Profesora jako swój największy autorytet. W tej grupie znaleźli się zarówno górale, jak i nie utożsamiający się z góralszczyzną uczniowie.

 

Stanisława Trebunia-Staszel

 

 

 

 

Bóg Tischnera


Ks. Adam Boniecki MIC

 

Wydana ostatnio przez „Znak” książka ks. Józefa Tischnera ma dobry tytuł i mylący nadtytuł*, mogący sugerować, że to zbiór kazań, a tymczasem jest to dokonany przez Wojciecha Bonowicza wybór 22 tekstów Tischnera z różnych epok i różnych źródeł, ułożonych tak, by jakoś odpowiadały tematyce kolejnych okresów liturgicznych. Ta kalendarzowa odpowiedniość ma znaczenie drugorzędne, teksty można równie dobrze czytać bez wiedzy o okresach roku kościelnego, choć oczywiście ten, kto zechce, znajdzie w książce duchową strawę na poszczególne okresy liturgiczne. Nie to jednak określa jej znaczenie.
Ważne, że książka ratuje Tischnera od efektów działań wielbicieli, którzy już za jego życia stworzyli, na swój obraz i podobieństwo, „Tischnera medialnego”, który łatwo mógł przesłonić, a przynajmniej zdeformować to, co w Tischnerze było naprawdę i co w nim było najważniejsze.
Ksiądz Józef, wbrew pozorom, wylewny nie był. Można znać jego książki, jego wykłady i nie znać jego. Tischner – autor i profesor referuje różne poglądy, wyjaśnia zawiłości naszych spraw codziennych, dostarcza narzędzi do samodzielnego myślenia, pokazuje dobro, prawdę i piękno, ale zwykle sam stoi na uboczu. Nawet wywiady-rzeki „Przekonać Pana Boga” i ,,Między Panem a Plebanem” – chyba jedyne jego książki, w których mówi w pierwszej osobie, nie zawsze przekonują. Obawa, że kreśląc własny autoportret, stara się powiedzieć to, co pokaże go tak, jak chciałby być widziany, sprawia, że czytając je, nie ma się poczucia prawdziwego spotkania z człowiekiem.
Inaczej w przypadku „Miłość nas rozumie”. Choć w wybranych przez Bonowicza tekstach Tischner znów nie przemawia w pierwszej osobie, to jednak charakter i tematyka testów zmuszają go do mówienia o tym, czym sam rzeczywiście żyje. Nie mówiąc o sobie, mówi o sobie więcej, niż gdziekolwiek indziej. Dzięki temu w tej książce znajduję odpowiedź na dręczące mnie pytanie: kim jest Bóg Józefa Tischnera?
Pisał: „Wybór Boga przez człowieka może przebiegać wielorako: człowiek może odrzucić Boga lub może Go przyjąć, może także odrzucić lub przyjąć określone oblicze Boga”. Jakie oblicze Boga on przyjął?
Czy dla filozofa Tischnera, Bóg jest Bogiem filozofów? Tichner: „Niewątpliwie wyobraźnię moją zniekształciła (!) filozofia...”.
Bóg filozofów? „Cała filozofia jest progiem wiary. Zmusza do uznania Boga, a nie może Go poznać. Jest progiem. Jej najwyższym aktem jest to, że kwestionuje sama siebie, a przez to ukazuje, że to kwestionowanie, które stanowi afirmację czegoś, co jest ponad rozumem – jest właśnie wymaganiem rozumu” (J. Daniélou „Bóg i my”). I Tischner: „Bóg jest Miłością – powie św. Jan Ewangelista. Wypowiedź ta – mimo symbolicznego charakteru – rzuca wiele światła. Jest światło, które oświeca, i jest światło, które zarazem oślepia. Jesteśmy oświeceni i oślepieni zarazem”. Tichner-filozof dochodzi, i to nie na skróty, do progu. Tichner-
-ksiądz, czy po prostu Józef Tischner przekracza ten próg: „Czy człowiek może spotkać i doświadczyć coś, co się staje dla niego absolutne? Zazwyczaj przyjmujemy, że może coś takiego pomyśleć, na przykład myśląc o Bogu. Czy może doświadczyć? Od myślenia do doświadczenia – droga daleka”. I dalej mówi o doświadczeniu przeżytym przez apostołów, którzy usłyszeli wezwanie „pójdź za Mną” i poszli.
Ksiądz Tischner nie jest wylewny. Mimo bohaterskich wysiłków Janusza Poniewierskiego, który w „Rekolekcjach z mistrzem Eckhartem” (ujętych w formę rozmów) usiłuje sprowokować wypowiedzi bardziej osobiste, zachowuje dystans. Jednak chodzi tam o sprawy, do których, na dłuższą metę, dystansu zachować się nie da i zza obiektywnych sformułowań wyłania się świadectwo człowieka. Nie opowiastki z własnego życia. Tych daremnie szukać. Co najwyżej wzmianka o natrafieniu na plik rękopisów Husserla czy wspomnienie wiejskiej procesji wśród krokusów. Tyle. Jednak przekaz wiary jest czymś znacznie więcej niż wykładem.
Jakie oblicze Boga przyjął Tischner? Jego Bóg jest – jak powiedzieliśmy – Bogiem wiary (światłość, która oświeca i oślepia zarazem), ale trzeba to uzupełnić. Bóg wiary Tischnera jest nade wszystko Bogiem Jezusa Chrystusa. Mistrzem – jak sam wyznaje – jest tu sługa Boży biskup Jan Pietraszko. Ten wpatrzony w Chrystusa kaznodzieja fascynował Józefa. Jego przenikliwy, filozoficzny umysł bez oporów się otwierał na ten sposób odkrywania oblicza Boga. Tischner, podobnie jak biskup Jan, wnika w teksty Ewangelii, Jezus i pojawiające się tam osoby żyją. Filozoficzna erudycja i znajomość ludzkich spraw (patrz choćby znakomite analizy takich stanów, jak poczucie winy, doświadczenie uwiedzenia, doświadczenie dobra i zła) prowadzą go do progu tajemnicy po to, by ustąpić miejsca zachwytowi tym, co najważniejsze: „z jednej strony – pisze ks. Tischner – oczyszczenie języka, a z drugiej dotarcie do źródeł, do fundamentów religijności w nas samych”.
Jakie oblicze Boga przyjął Tischner? Kluczem, obok samych tekstów, są – jak sądzę – także daty ich powstawania. Pan Bóg bowiem wychodzi na spotkanie tym, którzy szukają Jego oblicza i ukazuje je temu, kto potrafi się zdobyć na ten szczególny rodzaj uwagi, który nazywa się modlitwą. Zapytany kiedyś, jak się modli („Przekonać Pana Boga”) Tischner wyznał: „Księdzu zaleca się na przykład pół godziny rozmyślania dziennie. Tymczasem ja właściwie cały czas rozmyślam... Choć przyznam, że nie zawsze o tym, o czym by było trzeba”.
Ostatnie teksty Tischnera zdumiewają, choć lektura zebranych w tym tomiku tekstów pozwala dostrzec w owej ewolucji pewną logikę. Bardzo chory, udręczony fizycznym cierpieniem, chyba wiedząc, że z choroby nie wyjdzie, pisał „Drogi i bezdroża miłosierdzia”. Opublikowane w ,,Tygodniku” na kilka tygodni przed śmiercią rozważanie „Maleńkość i jej mocarz” – będące przedłużeniem tamtych „Dróg i bezdroży” – jest ostatnim ukończonym jego tekstem. Tischner-filozof, Tischner-kpiarz, Tischner--gwiazda mediów z pasją zagłębia się w „Dzienniczek” siostry Faustyny. Prosta zakonnica z Łagiewnik zaprowadzi Księdza Profesora w sferę – powiedzmy to – mistyki. Stara się zachować chłodny, obiektywny ton, jakby z nawyku chce pozostać nadal profesorem, ale melodyka tych tekstów jest nowa. Jeszcze uczenie rozprawia o tym, czym jest mistyka, ale już kiedy przytacza wybrane z „Dzienniczka” zdania o cierpieniu, komentuje je w tonie jakże osobistym („Czy mocowałeś się kiedy, drogi czytelniku, ze swoją własną miłością...?”).Trudno nie zauważyć, że mówi o sobie. Podobnie w nieco wcześniejszym (1999), także pisanym już u kresu życia, rozdziale o miłości: „Postęp prawdziwy miłości nie polega na tym, żeby było więcej krzyża, ale na tym, żeby było więcej mądrości (....) Są takie prawdy, do których dochodzi się także przez męczeństwo. Jedną z takich prawd jest, że cierpiąc, cierpimy z Chrystusem. Nie żyjemy dla siebie i nie umieramy dla siebie. Czy żyjemy, czy umieramy, należymy do Boga. Dzięki temu możemy mieć udział w Boskiej godności cierpienia. Niemniej, nie cierpienie jest tutaj ważne. Nie ono dźwiga. Wręcz przeciwnie, cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”. To jakby testament Tischnera. Nie może mówić, jest bardzo osłabiony. Pisze więc tylko to, co dla niego teraz jedynie ważne: „aby ci, co żyją, już nie żyli dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i zmartwychwstał”. To są ostatnie, napisane do publikacji słowa księdza Tischnera. Słowa o obliczu Boga, który jest miłością.

* Nadtytuł: „Rok liturgiczny z księdzem Tischnerem”. ks. Józef Tischener „Miłość nas rozumie” , wyd. „Znak” 2000.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Filozofia z wnętrza metafory


Z Markiem Drwięgą, Janem Andrzejem Kłoczowskim OP i Karolem Tarnowskim,
filozofami, rozmawia Jarosław Makowski

 

JAROSŁAW MAKOWSKI: – Studiować filozofię to najpierw i przede wszystkim studiować cudzą myśl – mówił ks. Józef Tischner. Trzeba się w tej myśli zanurzyć, dać się jej pochłonąć, zapomnieć o sobie i świecie. Kiedy studiujesz Platona, twoje oczy i uszy muszą stać się jego oczami i uszami. Którzy wielcy filozofowie europejscy ukształtowali Tischnera jako filozofa?
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI OP: – Z pewnością któryś z Gąsieniców... Trzeba sobie jasno i wyraźnie powiedzieć: oczy i uszy Tischnerowe, zanim zaczęły chłonąć książki wielkich filozofów europejskich, przyswajały świat i myśl Podhala. I pod koniec życia Tischner do tego wrócił, próbując wszystko to, czego nauczył się z największych dzieł filozoficznych, przełożyć na góralski. To pierwsze, podhalańskie czytanie świata – wbrew temu, co się czasami mówi, obracając cały problem w anegdotę – ma bardzo poważne konsekwencje dla rozumienia myśli Tischnera. Jego filozofia nie składa się tylko z lektur, ale przede wszystkim z własnego myślenia, które, wyrastając z Podhala, tematyzowało się w spotkaniu z różnymi lekturami filozoficznymi.
KAROL TARNOWSKI: – Józef Tischner zrobił dla Polski w drugiej połowie XX wieku to, co zrobił Brzozowski na przełomie XIX i XX wieku. To uderzająca analogia. Myślę o wysiłku przyswojenia właściwie całej zachodniej myśli wyrosłej z fenomenologii. Oczywiście, fenomenologia miała u nas wielkiego przedstawiciela i interpretatora w osobie Romana Ingardena. Jednak myśl Ingardena „zatrzymała” się na realizmie pierwszej fenomenologii, która – mimo wszelkich różnic i polemik – doskonale współgrała z jednej strony ze szkołą tomistyczną, z drugiej także ze szkołą lwowsko-warszawską. Natomiast Tischner przyswoił to, co najgłębsze w filozofii transcendentalnej, czyli niemalże całą fenomenologię wyrosłej z autentycznej myśli Husserla. Myślę o filozofach takich, jak Martin Heidegger, Emmanuel Levinas, Paul Ricoeur. Właśnie Tischner powiedział Polakom, że tego rodzaju myślenie w ogóle istnieje i coś naprawdę ważnego mówi o współczesnej rzeczywistości, a przede wszystkim – bo o to Tischnerowi chodziło – o człowieku. 
MAREK DRWIĘGA: – Na czym polegała specyfika Tischnerowego odczytania tradycji? Przede wszystkim było to odczytanie twórcze. Szacowni myśliciele stawali się partnerami prowadzonego dłużej lub krócej dialogu. Do tego, co powiedział prof. Tarnowski, dodałbym jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza dotyczy inspiracji płynących z przeszłości. Wymieniłbym takich myślicieli jak Platon i św. Augustyn; także Hegel. Druga wiąże się z tym, co mówił Pan o fenomenologii. Tischner z pewnością bliższy jest tym uczniom Husserla, którzy wywodzą się z środowiska Fryburga niż Getyngi, oraz rozwijającym tę tradycję Francuzom. I jeszcze jedno, może najważniejsze, o czym wspomniał już o. Kłoczowski. Tym, kim dla niektórych filozofów europejskich byli presokratycy posiadający pierwotne, źródłowe doświadczenie świata, dla Tischnera byli pre-presokratycy – czyli górale. 
Tischner jednak nie tylko przyswajał dorobek europejskiej refleksji, ale też włożył dużo wysiłku, by ten dorobek wzbogacić. Czytał innych, aby przetwarzać ich myśl na swój własny, filozoficzny użytek.
MAREK DRWIĘGA: – Skupię się na wątku centralnym dla Tischnerowskiej myśli: na filozofii człowieka. Tutaj można chyba mówić o dwóch fazach: pierwszy Tischner to ten, który określa człowieka przy pomocy pojęcia osoby i dla jej charakterystyki posługuje się wziętym od Hegla pojęciem: „byt dla siebie”. Osoba w ujęciu Tischnerowskim posiada ponadto szczególne, swoiste centrum, którym jest „ja aksjologiczne”. Ta koncepcja „ja aksjologicznego”, czyli rozumienia siebie, „ja” jako wartości, jest oryginalnym jego wkładem. Jaka jest geneza tego pojęcia? To wynik refleksji nad lekturą mistrzów: z jednej strony nad Husserlem z jego kontrowersyjną koncepcją „ja transcendentalnego”; z drugiej nad Schelerem, twórcą współczesnej aksjologii. Ich twórcze odczytanie doprowadziło Tischnera do sformułowania własnej koncepcji „ja aksjologicznego”. Pisze o tym w tekście „Impresje aksjologiczne” w tomie „Świat ludzkiej nadziei”.
Natomiast drugi Tischner to ten, który znajduje się już pod ogromnym wpływem filozofii dialogu. Co prawda pojęcie osoby jako „bytu dla siebie” zostaje zachowane, ale pod wpływem lektury dialogików dokonuje się jego modyfikacja. Osoba jest nadal „bytem dla siebie”, ale – co stanowi nowość – „poprzez innego”. To zresztą dostarczyło mu narzędzia do odczytywania bogatej sfery doświadczeń międzyludzkich. Ponadto w drugim etapie jego filozofii zostaje wprowadzona kategoria dramatu i rozbudowana problematyka dobra i zła. Wątki te dominują w dwóch jego najważniejszych dziełach filozoficznych: „Filozofii dramatu” i „Sporze o istnienie człowieka”, choć – co pokazuje rozwój Tischnerowskiej myśli – pierwsze ślady odnajdujemy już w „Myśleniu według wartości”. Tam bowiem pojawiają się podstawy rozróżnienia na filozofię dobra, agatologię i aksjologię. Nie można rzecz jasna zapomnieć o filozofii wolności, ale ona obecna jest od początku w jego myśleniu. 
JAN ANDRZEJ KŁOCZOWSKI: – Ale zarówno „ja aksjologiczne”, jak i „ja dialogiczne” jest zakorzenione religijnie, odniesione do Boga, który opisywany jest poprzez kategorie wartości, a nie bytu. 
W przypadku Tischnera, który był zarówno filozofem, jak i duchowny...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin