Dale Ruth Jean - Żółta róża.rtf

(301 KB) Pobierz

 

Ruth Jean Dale

 

Żółta Róża

 


Rozdział 1

 

W poczcie elektronicznej Mata Hari znalazła pilną wiadomość od Skryby. Tytuł brzmiał: „Mam tego dość!", a treść była następująca:

„Wszystko rozumiem, droga Emily, i byłem długo cierpliwy. Wiem jednak, że jeśli teraz, od razu, nie podrepczesz do «Żółtej Róży», to już się nigdy na to nie zdobędziesz. A obietnica to obietnica, prawda? Nie jesteś oczywiście do niczego zobowiązana. Masz z tym jakiś problem? Kto wie, może trafisz w dziesiątkę. Widzisz mój uśmiech?"

 

Gdy w piękny teksaski poranek Emily Kirkwood przestąpiła próg bardzo znanego w San Antonio biura matrymonialnego „Żółta Róża", natychmiast uderzył ją silny zapach róż, a zaraz potem widok najwspanialszego kowboja na świecie.

Stanęła jak wryta, mając nadzieję, że zatrzymały ją tylko różane aromaty, ponieważ we własnym mniemaniu nie należała do kobiet zachwycających się kowbojami i ich męską urodą. Znacznie ważniejsze były dla niej takie zalety jak: honor, szlachetność i uczciwość.

Tych na pierwszy rzut oka nie mogła zgłębić, widziała bowiem tylko czarne włosy, niebieskie oczy, smukłe długie nogi w dżinsach i szerokie ramiona w kraciastej koszuli.

Owszem, zauważyła jeszcze jedno: badawcze i wyrażające duże zainteresowanie spojrzenie nieprawdopodobnie niebieskich oczu. Po chwili mężczyzna odwrócił od niej wzrok i powiedział do recepcjonistki:

– Jestem Cody James. O jedenastej mam się widzieć z panią Wandą Roland. Wiem, że jeszcze nie ma jedenastej, poczekam...

– Może pan od razu wejść. Pani Roland na pana czeka. – Recepcjonistka, dama w średnim wieku, z plakietką obwieszczającą, że na imię ma Teresa, wskazała drzwi i najwidoczniej zauroczona klientem patrzyła za nim, aż zniknął, po czym westchnęła i spojrzała na Emily. – Mieć takiego, co? Sama bym się połakomiła...

– Wszyscy wasi klienci są tacy przystojni? – spytała Emily, grzecznie się roześmiawszy na słowa recepcjonistki. Jednocześnie nadała własnemu pytaniu ton krytyczny. Doświadczenie ją nauczyło, że mężczyznom zbyt przystojnym nie należy ufać. A od urodziwych i do tego bogatych należy szybko uciekać. W przyszłości zamierzała ufać wyłącznie uczciwym biedakom o przeciętnej aparycji.

Chwilowo jednak takiego nie poszukiwała i nie po to przyszła do biura matrymonialnego. Na pewno nie w celu znalezienia miłości swego życia. Po prostu oddawała przysługę Terry'emu, ot zwykłe spłacenie honorowego długu. Terry był jej kuzynem i potrzebował informacji „od podszewki" do artykułu dla zainteresowanego tym tematem wydawnictwa. Innymi słowy przyszła do „Żółtej Róży" w charakterze szpiega.

Już poprzednio, kiedy jeszcze mieszkała w Dallas, przeprowadziła podobny „wywiad" w kilku lokalnych biurach matrymonialnych. W Dallas sprawa była prosta – wypełniła kwestionariusz, poddała się dość przykremu zabiegowi nakręcenia z nią krótkiego wideoklipu, po czym komputer „skojarzył" ją na randkę z jakimś okropnym typem. Wszystko dokładnie opisała I przekazała Terry'emu, uważając dług za spłacony. Jednakże firma, w której pracowała – Towarzystwo Budowlane A&B wysłała ją czasowo do San Antonio, aby zorganizowała i poprowadziła tam lokalne biuro przedsiębiorstwa. No i drogi kuzyn Terry wymusił na niej, by raz jeszcze dla niego poszpiegowała. Zgodziła się w chwili słabości, ale nie dlatego, iż gdzieś tam w zakamarkach głowy tliła się myśl, że w wieku dwudziestu pięciu lat warto już rozejrzeć się za partnerem życia. Skądże! Nie, nie! Patrząc na własnych rodziców, jak sobie przez cały czas skakali do oczu, nie była wcale pewna, czy w ogóle warto ryzykować małżeństwo. Poza tym własne doświadczenie, kiedy to narzeczony porzucił ją właściwie przed ołtarzem, zmieniło generalnie jej opinię o mężczyznach.

Najwidoczniej jej zamyślenie trwało zbyt długo, gdyż recepcjonistka znacząco postukała piórem o blat biurka, po czym spytała:

– Czym mogę pani służyć, pani... ?

– Emily Kirkwood. Ja też miałam umówione spotkanie z panią Roland o godzinie jedenastej. Skoro jednak jest zajęta, to może kiedy indziej... – Bardzo by jej to odpowiadało. Siła wyższa, Terry nie mógłby mieć do niej pretensji, bo próbowała, ale się nie udało... Ruszyła w kierunku drzwi.

– Ojej! Wanda znowu to zrobiła! Niech pani poczeka! – Podniosła rękę, aby powstrzymać ucieczkę potencjalnej klientki. Drugą ręką ujęła słuchawkę telefonu i wystukała trzy cyfry. – Wanda! Znowu narozrabiałaś. Na godzinę jedenastą jest tu pani... Emily Kirkwood. Ja wpuściłam do ciebie pana Cody'ego Jamesa, bo powiedział, że też jest umówiony na jedenastą.. . Tak, tak, dobrze! – Odłożyła słuchawkę. – Pani Roland już do pani wychodzi – obwieściła z triumfem.

Po chwili otworzyły się drzwi, za którymi zniknął poprzednio urodziwy kowboj, i wybiegła z nich kobieta.

Emily ze zdumienia otworzyła usta. Wanda Roland do złudzenia przypominała dobrą wróżkę z filmów Waha Disneya: śnieżnobiałe włosy mogły oznaczać podeszły wiek, ale wesoła gładziutka twarz bez jednej zmarszczki należała do kobiety dużo młodszej. A uroczy uśmiech czynił ją niemal piękną.

Z wyciągniętymi rękami pośpieszyła do Emily.

– Bardzo, ale to bardzo przepraszam za nieporozumienie!

– wykrzyknęła, chwytając Emily za ramiona.

– Nic nie szkodzi, właśnie mówiłam, że mogę przyjść kiedy indziej...

– Ach nie! Jesteśmy do pani dyspozycji. W „Żółtej Róży" zawsze jesteśmy do dyspozycji naszych wspaniałych klientów.. . – W oczach, jeszcze bardziej niebieskich niż oczy kowboja, zaświeciły iskierki.

Emily opierała się ciągnącej ją ku drzwiom kobiecie.

– Ale u pani już ktoś jest... Nie mogę przeszkadzać... Nie sądzę, aby to był dobry pomysł...

„Wróżka" zaśmiała się, a w uszach Emily zabrzmiało to jak klekot tępych dzwoneczków.

– Ja miewam wyłącznie dobre pomysły, moja droga... Na imię ci Emily, prawda? Nasze biuro jest duże, mamy masę miejsca, nawet dla kilku klientów i klientek w tym samym czasie. Poza tym będzie pani tylko wypełniała karty ankietowe.

– Skrzywiła się, jakby uważała tę czynność za wyjątkowo niemiłą.

– Kiedy ja naprawdę... – Emily nadal protestowała.

Pani Roland ujęła ją mocno pod ramię i niemal siłą pociągnęła do drzwi.

– Chodź, dziecko! Ja wiem najlepiej, czego ci potrzeba.

– Do recepcjonistki rzuciła: – Patrz, Tereso, jakie to nieśmiałe stworzenie!

Emily nie miała wyboru. Może to i dobrze. Szybko upora się z zadaniem. Wszystko to zresztą dokładnie opisze. Terry powinien być zadowolony, a ona wreszcie do końca spłaci dług wdzięczności.

Wanda Roland wprowadziła Emily do swego gabinetu. Kowboj, trzymający w ręku żółtą różę na długiej łodydze, zdziwiony podniósł głowę i niemal jednocześnie brwi. Różę odłożył na biurko obok spoczywającego na nim kowbojskiego kapelusza.

Starsza pani nie lubiła ciszy i nie traciła czasu.

– Panie James, czy możemy mówić do pana po prostu Cody? Możemy, to doskonale. To jest panna Emily Kirkwood. Możemy mówić po prostu Emily?

Zarówno kowboj, jak i Emily, wydawali się zbyt oszołomieni, by cokolwiek powiedzieć. Skinęli tylko głowami i dość głupawo się uśmiechali.

Pani Roland usadziła Emily w fotelu o pół metra od kowboja i naprzeciwko niego, po czym sama usiadła za biurkiem, nieco do niego bokiem, by móc patrzeć w monitor wielkiego komputera, zajmującego co najmniej połowę półokrągłego blatu.

– Skoro jesteśmy już wszyscy razem i wygodnie sobie siedzimy, możemy zacząć lepiej się poznawać – obwieściła.

– Prawda, jakie to chytre urządzenie? – Wskazała głową komputer.

Cody James zerknął niepewnie na dopiero co wprowadzoną klientkę.

– Pani tak zawsze przyjmuje nowych klientów... ? Parami?

– spytał.

Twarz Wandy Roland przybrała wyraz ni to uśmiechu, ni to niezadowolenia.

– Nie, nie, nie zawsze. Ale wy oboje jesteście chyba wyjątkowymi klientami... Tak, na pewno wyjątkową...

– Ja jednak wolałabym... – zaczęła Emily. Czuła, że znalazła się w bardzo niezręcznej sytuacji. Spojrzała na kowboja, który także wydawał się skrępowany. – Nie chciałabym panu Jamesowi zajmować czasu moimi...

– Na imię mi Cody – przerwał jej z uśmiechem. – Pani Roland już to ustaliła i zafiksowała. I nie przeszkadza mi wcale pani obecność, pani Kirkwood. Jestem po prostu trochę zaskoczony...

– Dobrze, Cody. A ja jestem Emily, nie mniej zaskoczona od ciebie...

– Widzicie, jak wam świetnie idzie! – wykrzyknęła triumfalnie Wanda Roland. – I przestańcie być zaskoczeni, moje dzieci. Bądźcie pewni, że jedno drugiemu nie przeszkadza. A mnie ułatwicie pracę. Tylko raz będę musiała wygłaszać hymn pochwalny na cześć naszej agencji i wyjaśniać metody u nas stosowane. Taki mały wstęp, którego musi wysłuchać każdy klient.

Emily spojrzała na Cody'ego, Cody na nią. Na jego ustach zauważyła uśmiech, śmiały się też jego oczy. Zrewanżowała się tym samym. Nieme porozumienie między nimi mówiło, że zostaną i zobaczą, co też Wanda Roland kombinuje.

„Wróżka" się rozpromieniła.

– No, to zaczynamy, drogie dzieciaki. Przede wszystkim pragnę was zapewnić, że biuro matrymonialne „Żółta Róża" ma tylko jeden cel: dbanie o wasze dobro. Gdybyśmy mogli, to pożenilibyśmy, i to szczęśliwie, wszystkich młodych w Teksasie i tylko odbierali z poczty worki kart od naszych byłych klientów z informacjami, że rodzą im się dzieci.

– Ojej! – wykrzyknęła Emily, nim zdołała się powstrzymać. – To mnie zaskakuje... Dopiero co przyjechałam do San Antonio i nie mam chwilowo najmniejszego zamiaru wychodzić za mąż. Przyszłam tu, bo sobie pomyślałam, że przez wasze biuro zawrę interesujące znajomości.

– Tak się zawsze zaczyna – odparła Wanda. – Najpierw trzeba zawrzeć znajomość, a dopiero potem myśleć o małżeństwie, no nie?

– Ja natomiast – wtrącił Cody – już myślę o małżeństwie.

– Widząc uśmiech na jego twarzy, Emily pomyślała, że chyba sobie kpi. – Czas leci, człowiek się starzeje, chcę mieć żonę i dom pełny dzieciaków – dokończył.

Emily nie wierzyła własnym uszom. Po co, u diabła, biuro matrymonialne tak przystojnemu mężczyźnie? Coś tu jest nie tak.

– To rozumiem, Cody! Jestem pewna, że znajdę ci odpowiednią pannę – zapewniła go Wanda Roland. – Najpierw jednak kilka rzeczy, które muszę wam wyjaśnić. Moja szefowa nalega, abym wszystkich o tym poinformowała.

Emily nadstawiła uszu. To będzie coś, co musi dobrze zapamiętać, by przekazać Terry'emu.

– „Żółta Róża" to najstarsza agencja zawierania znajomości. Najstarsza w San Antonio, a może i w całym Teksasie – poinformowała Wanda tym samym co poprzednio ciepłym głosem, ale ze śpiewnym akcentem i wypowiadając trzy razy więcej słów na minutę. Najwidoczniej narzucony tekst bardzo jej nie odpowiadał.

– Odnosimy wprost fenomenalny sukces na rynku, bijąc na głowę pod względem zawieranych małżeństw wszystkie inne agencje. Tak się dzieje między innymi dzięki najnowszej generacji komputerowi i specjalnemu oprogramowaniu. – Dłonią wskazała komputer na biurku. – To jest George. Można mu całkowicie zaufać.

Cody, rozparty wygodnie w fotelu, wyciągnął przed siebie nogi i powiedział:

– Słyszałem o waszym George'u i dlatego wybrałem tę agencję. A w ogóle wierzę w komputery. Mamy je na ranczu... Chociaż żadnemu nie nadaliśmy imienia...

– A ty, drogie dziecko, dlaczego wybrałaś „Żółtą Różę"?

– spytała Wanda, zwracając się do Emily.

Ponieważ kuzyn mnie do tego po prostu zmusił, pomyślała, głośno natomiast odpowiedziała:

– Z powodu nazwy. Bardzo lubię róże, a żółte uwielbiam.

– Ach, jaka zachwycająca odpowiedź. Wprost czarująca!

– stwierdziła Wanda. – Ale idźmy dalej: „Żółta Róża" odnosi takie sukcesy w kojarzeniu par, ponieważ opieramy się wyłącznie na komputerze. Komputer ocenia każdą osobowość, buduje profil każdego klienta... No i robimy wideoklipy...

– Czy mam rozumieć, że klient siada przed kamerą i opowiada o sobie, usiłując jak najlepiej się sprzedać? A drugi klient czy klientka to ogląda i mówi, że ten nie, tamta nie i prosi o następne nagranie. To mi się nie podoba. Przecież to nie aukcja bydła!

– To jest kontakt osobisty! W każdym razie jego namiastka – odparła Wanda. – Dyskretny wybór wstępny...

– Mówiła pani tyle o komputerach, że myślałam, że to komputer wybiera partnera czy partnerkę – wtrąciła Emily. – Naukowo i obiektywnie.

– Co też mówisz, dziecko! – oburzyła się Wanda. – Chciałabyś żyć w świecie, w którym komputer ci mówi, kogo masz kochać?

– No nie, ale...

– Nie chcę żyć również w świecie, w którym ogląda się wideoklip i kupuje sobie partnerkę jak krowę na aukcji – przerwał jej Cody z uśmieszkiem rozbawienia.

– Ja tylko wyrażałam moje zdziwienie, bo myślałam... – Emily urwała, dochodząc do wniosku, że tematu nie warto było ciągnąć.

Wanda Roland spojrzała bacznie na oboje klientów i obwieściła:

– Pogadaliśmy sobie, każdy wie, o co chodzi, więc czas na wypełnienie kwestionariuszy. – Zaczęła grzebać w przepaścistej szufladzie biurka i wyciągnęła z niej gruby plik kartek.

– Wszystkie informacje będą traktowane przez nas jako ściśle poufne. Po prostu musimy zestawiać poszczególne ankiety, aby określić stopień zgodności charakteru osób, którym proponujemy poznanie się... – Zaczęła rozkładać poszczególne kwestionariusze.

Cody i Emily zerknęli na siebie, a potem szybko odwrócili wzrok. Emily raz jeszcze zadała sobie pytanie, po co tak przystojny mężczyzna przychodzi do agencji matrymonialnej, by znaleźć sobie partnerkę, kiedy wystarczy, by przeszedł się po ulicy, a opadnie go cała chmara kobiet.

– Proszę bardzo... – Wanda Roland wręczyła Cody'emu i Emily po kilka kartek i po jednym długopisie z wizerunkiem żółtej róży. – Przejdźcie do salonu obok. Usiądźcie sobie, moi mili, przy konferencyjnym stole i piszcie. – Zaprowadziła ich do drzwi. Wskazała na długi stół na tle wysokich okien udekorowanych wiktoriańskimi draperiami i koronkowymi zasłonami mającymi na celu stworzenie intymnego nastroju.

Emily poczuła się niesłychanie głupio. Będzie siedziała sama obok jakiegoś kowboja o filmowej urodzie i wypisywała kłamstwa? Bo przecież prawdy nie napisze. Nie przyszła tu w poszukiwaniu przygody tylko jako szpieg – „podglądacz" metod pracy biura matrymonialnego...

 

Cody czytał pierwszy kwestionariusz. Początek wydawał się łatwy. „Cody James, lat trzydzieści, płeć męska, kowboj... " W pewnym sensie był kowbojem, więc tak bardzo nie skłamie. Teraz zarobki. Na to był przygotowany. Całej prawdy nie powie. Wpisał więc: „Dość, by się utrzymać i żeby zostało na żonę i dzieci, ale bez ekstrawagancji". Stwierdził, że na papierze to nawet dobrze wygląda.

Następne pytanie brzmiało: Budowa? Uśmiechnął się do siebie. Owszem, przed dwoma miesiącami budował na ranczu stodołę. Ale im pewno nie o to chodzi. Uznał, że pytanie jest głupie i nic nie wpisał. Podniósł głowę. Emily Kirkwood z wyrazem koncentracji na twarzy wczytywała się w swój kwestionariusz. Cody stwierdził, że ta dziewczyna bardzo mu się podoba.

Jaka szkoda... Podoba mu się, owszem, ale postanowił, że już nigdy w życiu nie wpakuje się w żadną kabałę z podobnie piękną kobietą. Emily była rzeczywiście piękna. I czego ona szuka w agencji matrymonialnej? Tak, wcale miła dziewczyna, tylko niestety zbyt urodziwa... Wrócił do wypełniania formularza: Stan cywilny? „Rozwiedziony". Dzieci? „Nie mam, ale chciałbym mieć" – wpisał. Doszedł do rubryki dotyczącej mieszkania. Mieszkał wraz z innymi Jamesami na wielkim ranczu pod szumną nazwą „Latające J", ale chwilowo nie chciał tego ujawniać. Jeśli miał znaleźć kobietę bardziej zainteresowaną nim samym, niż liczbą posiadanych przez rodzinę krów, byków i ziemi, to lepiej o tym nie wspominać. Napisał po prostu „Domek".

Kolej na ulubione i najmniej lubiane zwierzęta. Łatwe! „Ulubione – psy, nie lubiane – koty". Ulubione inne zwierzęta. Też łatwe. „Oczywiście konie". Ulubiony sport. „Rodeo!" Ulubiona rozrywka. „Oglądanie rodeo". Ulubiona kuchnia. „Teksasko-meksykańska!"

No, dotychczas bez większych problemów. Odetchnął z ulgą i z większą niż poprzednio wyrozumiałością spojrzał na siedzącą naprzeciwko piękną blondynkę. Przez chwilę zapomniał o obietnicy, jaką sobie dał po rozwodzie.

Ze koniec z pięknymi kobietami. Nie można mieć do nich zaufania.

 

Napotkawszy spojrzenie Cody'ego, Emily wstrzymała na chwilę oddech. Była nieco zaniepokojona swoją reakcją na tego mężczyznę. To chyba nie tylko jego uroda? Od początku wydał się jej bardzo miłym człowiekiem, kiedy tak siedzieli przed biurkiem Wandy Roland i rozmawiali z nią. Teraz na penetrujące spojrzenie odpowiedziała zdawkowym, jak się jej wydawało, uśmiechem i wróciła do wypełniania kwestionariusza. W Dallas wypełniła ankietę uczciwie i otrzymała figę. Tym razem nie zamierzała obnażać duszy.

Dzieci? Oczywiście, że nie! W rzeczywistości lubiła dzieci i jeśliby wyszła za mąż, to na pewno chciałaby je mieć. Ale to dopiero odległa przyszłość. Nie ma sensu wspominać o tym teraz. Ulubione zwierzęta domowe. „Koty, koty!" Miała dwa w mieszkaniu, które dzieliła z przyjaciółką od wielu lat, Laurie Billigsley. Nie lubiane zwierzęta. Zastanawiała się przez długą chwilę, ponieważ w zasadzie lubiła wszystkie. W rezultacie wpisała: „Nie lubię żadnych dużych".

Ulubione zajęcie. Gdyby miała powiedzieć prawdę, to napisałaby, że czytanie książek. Teraz przekornie skłamała: „Zabawy i przyjęcia". Czy ma jakieś hobby? Owszem, w Dallas jako wolontariuszka zajmowała się dziećmi. Konkretnie – uczyła je czytać. Ponieważ tu nie miała zamiaru mówić prawdy, ładnie wykaligrafowała: „Chodzenie po sklepach i kupowanie".

Jej ulubionym daniem był makaron z serem, ale wolała wpisać „wegetarianka", bo to wydawało się bardziej wyrafinowane. Przy pytaniu: Jak pani wyobraża sobie idealną randkę? nie zastanawiała się długo i napisała, że najbardziej jej odpowiada kolacja w czterogwiazdkowej restauracji. To powinno każdego kandydata zniechęcić.

Rubryka: Idealne wakacje? zasłużyła aż na sześć słów: „Rejs luksusowym statkiem na Wyspy Karaibskie".

Pani idealny partner? – to pytanie kazało się jej zastanowić. Bo przecież nie mogła napisać, że może być biedny, byle był uczciwy i kochający. Nikt by w to nie uwierzył. Wpisała więc zupełnie inne cechy „Wyrafinowany, bogaty, o wielkiej urodzie i znany w środowisku". Powstrzymała się przed spojrzeniem na siedzącego naprzeciwko mężczyznę, który, kto wie, był może biedny, uczciwy i umiejący kochać, ale... tak diablo przystojny, że aż wywoływał przyśpieszone bicie serca.

Nie patrz na niego, powiedziała sobie. Nie jesteś tu jako kandydatka na żonę ani nawet jako osoba poszukująca luźnego związku. Przyszłaś, by spłacić dług honorowy wobec Terry'ego, przyszłaś jako szpicel...

Skoncentrowała się na ostatnim pytaniu: Czego się spodziewasz po związku z mężczyzną? Po chwili namysłu wpisała ze złością: „Chcę się z nim dobrze zabawić".

Niepotrzebny jest jej żaden typ z komputera.

 

Cody zastanawiał się nad pytaniem o idealną partnerkę. Nie wiedział dobrze, jaka mogłaby być idealna, ale był pewien, czego mu nie potrzeba.

Z pewnością nie potrzeba mu kobiety takiej, jak Jessika.

Przechodziły go ciarki po plecach, ilekroć myślał o swej eks-żonie. Wydawała się idealna, póki nie wzięła go na lasso przy ołtarzu. Wtedy okazało się, że nie chce dzieci, nudzi ją życie na ranczu, a w końcu, że nie chce i jego, chociaż bardzo pragnie jego pieniędzy.

Odczepiła się dopiero wtedy, kiedy sporo ich otrzymała. Dał je bez żadnych protestów, byle się jej pozbyć. Niemniej od czasu do czasu wspominał to, co w niej tak kochał: perlisty śmiech, wielkie poczucie humoru, no i jej namiętność... Buchał z niej erotyzm i była piękna.

Nagle zdał sobie sprawę, że siedząca naprzeciwko niego Emily Kirkwood jest bardzo podobna do Jessiki. Może nawet piękniejsza. I widać było, że jest silną kobietą.

W dwa lata po rozwodzie wiedział już, że budował swoje nadzieje szczęśliwego pożycia z Jessiką na jej słowach, a nie postępowaniu. Był ślepy. Szaleńczo zakochani są często ślepi... Jessika po prostu go oszukała. Kłamała, że kocha dzieci, kłamała nawet, że kocha jego. A on w swojej głupocie wyobrażał ją sobie na ranczu, wśród gromadki ich dzieci...

Z rozmyślań wyrwało go otwarcie drzwi. Stanęła w nich Wanda Roland ze swą wiecznie rozpromienioną twarzą.

– Moje kochane dzieci już skończyły? – spytała.

– Jeszcze nie, ale już niedługo – odparła Emily.

– Prawie, prawie – odparł Cody.

– Nie ma pośpiechu – zapewniła Wanda i wycofała się.

Emily spojrzała na Cody'ego.

Ona patrzy zupełnie inaczej niż Jessika, pomyślał Cody. Patrzy tak, jakby mnie naprawdę dostrzegała.

– Trudne, prawda? – Emily uśmiechnęła się.

– Co jest trudne?

– Odpowiadanie na intymne pytania. Chyba że człowiek nic nie robi cały dzień, tylko zastanawia się nad własnym życiem. Ja o tym właściwie nigdy nie myślę.

– A ja bardzo rzadko.

Emily pokiwała głową i powróciła do arkusza z pytaniami. To samo zrobił Cody.

Idealna partnerka? Zaczął pisać: „Stąpająca po ziemi kobieta bez much w nosie".

Czego się spodziewasz po związku?

„Małżeństwa z miłości!"

I wreszcie ostatnie pytanie: Opisz siebie własnymi słowami. Skrzywił się i wpisał: „Wysoki".

 

Emily skończyła wypełnianie kwestionariusza na długo przed Codym. Wpatrzyła siew leżący przed nią arkusz. Nie była zadowolona z własnych odpowiedzi, ale nie miała zamiaru niczego zmieniać.

Po paru minutach po raz drugi pojawiła się Wanda Roland.

– Skończyłyście, dzieciaki? No i widzicie, to nie było takie trudne.

Cody tylko jęknął, Emily uśmiechnęła się enigmatycznie.

– A teraz zrobimy kilka zdjęć – obwieściła Wanda. – To nie jest bolesne. Trzeba się tylko uśmiechnąć. Wideo już mam.

– Co?! – jednocześnie wykrzyknęli Cody i Emily.

– Tu są kamery. U sufitu. – Wskazała palcem. – Mówiłam wam o tym. Byliście sobą, każde pochylone nad pracą, żadnego pozowania. Ale nic się nie bójcie. Zobaczy je tylko ten lub ta, których wybierzecie. I to za waszą zgodą.

– Kiedy się czegoś dowiemy? – spytał Cody.

– Jutro rano.

– Jutro rano? – zdumiała się Emily. – Do jutra trudno będzie to wszystko wpisać do komputera!

– Ja jestem bardzo sprawna, jeśli idzie o komputery – odparła z wielką godnością Wanda Roland, nieco urażona pytaniem. – Kiedy zainstalowano u nas George'a, to bardzo, bardzo długo się uczyłam. Ale teraz jesteśmy przyjaciółmi. Najlepiej dobrana para na świecie. No, ale róbmy te zdjęcia i zmykajcie. Jestem pewna, że macie dużo pracy, no i dzień jest piękny...

– Ja nie mam dziś wiele do roboty. Wizyta w „Żółtej Róży" była moim najważniejszym zadaniem – powiedział Cody.

A ja mam jeszcze kilka pilnych spraw do załatwienia, pomyślała Emily. I na szczęście żadna z nich nie zmusza mnie do kłamania w głupich kwestionariuszach i udawania, że szukam bratniej duszy.

 

W poniedziałek drugiego listopada, o godzinie siódmej czterdzieści dwie wieczorem, Mata Hari wysłała pocztą elektroniczną wiadomość do Skryby. Zatytułowała ją „Przestań się rzucać!"

„Obiecałam ci, że pójdę do tej «Zółtej Róży» i poszłam. Odpowiedziałam na multum wścibskich pytań. Po cichu zrobili mi film wideo, a oficjalnie zdjęcie od dużego palca u nogi po sterczący włos na głowie. Rozmawiałam z miłą damą. Nazywa się Wanda Roland i gra rolę disnejowskiej dobrej wróżki. Był tam też klient. Miły facet. Aż żal mi się zrobiło, że z mojej strony to tylko udawanie. (Żartowałam!) Napiszę, kiedy mnie z kimś skojarzą. I wtedy prześlę wszystkie inne szczegóły. «Żółta Róża» mieści się w starej wiktoriańskiej willi, w ślicznej dzielnicy, która bardzo mi się podoba".

 


Rozdział 2

 

Mata Hari znalazła w poczcie elektronicznej wiadomość od Skryby, nadaną trzeciego listopada już o szóstej trzydzieści rano. Tytuł brzmiał: „Dobra dziewczyna".

„Wiedziałem, Emily, że mogę na ciebie liczyć. Przepraszam, że cię tak n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin