Bajki z Ramą -03- Bazyliszek.doc

(122 KB) Pobierz

B A J K I     Z     R A M Ą   : 

( Nr 3 z 8 )

-   B  A  Z  Y  L  I  S  Z  E  K



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dawno, dawno temu przy warszawskim rynku nieopodal Barbakanu miał swój warsztat majster Jan Blaszka, znany płatnerz, który trudnił się wyrobem zbroi. Od rana do wieczora w jego warsztacie znanym w całej Warszawie słychać było stukanie młotków wyklepujących blachę na rycerskie pancerze, hełmy i tarcze. Ostatnio zamówił zbroję u majstra blaszki nie byle kto, bo sam słynny rycerz imć pan Drągal z Drągalewa, miejscowości znanej z bardzo chudych i bardzo wysokich rycerzy. Majster Blaszka właśnie polerował własnoręcznie, wysoką na ponad dwa metry, tarczę dla rycerza drągala, gdy do warsztatu zajrzały dwa roześmiane dziecięce buziaki.

-Tatku! - wrzasnęły dzieci majstra blaszki, Haneczka i Zbyszko.

-Tatku! - próbowały przekrzyczeć blaszany hałas. - My chcemy pójść na rynek!

-Dobrze, moje kochane, dobrze, aaa... czy pamiętacie przestrogę ?

-Tak, mamy ją wykutą na blachę. – zawołały chórem i wyrecytowały:

 

NA KRZYWYM KOLE JEST KAMIENICA,

W TEJ KAMIENICY CIEMNA PIWNICA.

SKARBÓW PILNUJE TAM BAZYLISZEK,

NIKT Z TEJ PIWNICY ŻYWY NIE WYSZEDŁ.

 

-Bądźcie posłuszne i pamiętajcie, że za dwie godziny obiad ! - krzyknął za nimi Majster Blaszka, ale dzieci zniknęły już za Barbakanem.

Na rynku było gwarno, rojno i kolorowo. Stragan przy straganie, a na każdym cuda i dziwy. Tu kupiec z Indii w turbanie zachwalał indyjskie przyprawy: pieprz, wanilię, cynamon ... Tam papużki i kanarki w klatkach. Dalej zabawki, drewniane pajacyki i konie na biegunach. Na jednym kramie łakocie: chałwa, rodzynki i migdały, na innym dywany perskie. Ach, czego tam nie było ... Był cygan, niedźwiednik ze słynnym już w Warszawie misiem-hulajduszą, była i małpka Gogo w czerwonych porciętach i kapelusiku, własność kuglarza Fikołka. Małpka robiła tak śmieszne miny, że Hanusia i Zbyszko aż podskakiwali z radości. Wtem, jak spod ziemi, wyrósł przed nimi Wojtuś Fleczek, syn Tobiasza Fleczka, majstra szewskiego z rynku. Miał 13 lat i tyleż piegów na nosie, rudy loczek i chytre, wesołe oczka. Był z niego nie-lada ladaco, czyli inaczej mówiąc: urwis, ananas i ziółko w jednej osobie. Nawet się nie przywitał, tylko od razu zagadnął Hanusię:

-Chciałabyś mieć taką sukienkę z atłasu, cekinami wyszywaną … jak ta piękna baronówna?

-Ach, pewnie … - westchnęła w odpowiedzi Hanusia.

-A tobie … – zwrócił się do Zbyszka Wojtuś Fleczek pewno się marzy kapelusz z pawim piórem, taki, jaki nosi paź naszego króla.

-Ach, marzy mi się, a co … - żachnął się Zbyszko.

-Bo mnie się marzy kucyk i bryczka dwukołówka. Słuchajcie! – Wojtuś zniżył głos do szeptu. -W lochu na Krzywym Kole jest skarb zaklęty, szkatułka złotych dukatów, pełna! Ja idę! Bo dosyć mam już tej biedy w domu! A wy?

-Tata nam zabronił! – odparła Hanusia – Bo na Krzywym Kole jest kamienica, w tej kamienicy ciemna piwnica, skarbów pilnuje tam Bazyliszek!

-A te tam bzdury! Dzieciaku! – przerwał jej Wojtuś. –Ani mój, ani wasz tatko razem przez całe życie nie zarobią tylu dukatów złotych jak słońce, co spoczywają ukryte w lochu!

-Ja tam idę! – oznajmił zawadiacko Zbyszko i ruszył za Wojtkiem.

Hanusia pobiegła za braciszkiem, bo co miała robić … Przedzierali się przez ciżbę, a z każdym krokiem tłum

rzedniał, a już na Krzywym Kole nie było żywej duszy. Stanęli przed kamienicą, której okna pozabijane były deskami. Tynk się sypał i dyndała zerwana rynna, w której wiatr gwizdał złowieszczo. Wielkie, obite blachą drzwi z kołatką w kształcie paszczy lwa były uchylone. Szczęknęły na zardzewiałych zawiasach, pchnięte z niemałym wysiłkiem przez dzieci. Skrzypiąc i zachodząc, otwarły się na oścież. Chłodem powiało z ciemnej i stęchłej czeluści. Za każdym skrzypnięciem odzywało się echo gdzieś z głębokiego lochu. Słońce jakby się wzbraniało zajrzeć do tej otchłani. Musnęło tylko jednym promieniem omszałe schody, wiodące w dół i wiszące nad nimi welony pajęczyn.

-Ojoj, ojejku … jejku … ja tam … tam … ddo … nie, nie, ja tam nie idę! – szepnęła, dygocąc, Hanusia.

-To, to, to, no to nie idź, jak się boisz! – powiedział z udawaną odwagą braciszek.

-Schodzimy! – zakomenderował Wojtek Fleczek.

-Ssssstarsi mają pierwszeństwo! – zaproponował uprzejmie Zbyszko, dzwoniąc zębami ze strachu.

Wojtuś hardo ruszył pierwszy w ciemnicę. Szli po schodach wykutych w kamieniu, a przed nimi uciekały pająki na kosmatych nogach. Jeden taki włochaty pająk prześlizgnął się po nodze Hanusi, już miała wrzasnąć, ale Wojtek zasłonił jej usta dłonią.

-Ciiiicho! – szepnął. – Bo jeszcze ktoś usłyszy i pierwszy skarb zagarnie!

Gdy znaleźli się już na samym dole, natrafili na furtę, za którą w środku lochu stała szkatuła, a nad nią unosiła się złota poświata.

-To dukaty tak świecą? Wchodzimy? – spytała Hanusia cichutko.

-Panie mają pierwszeństwo. – zadeklarował się elegancko jej braciszek i robiąc jej miejsce, cofnął się o krok, natrafiając piętą na szczurzy ogon. Przez chwilę nie mógł z siebie głosu wydobyć.

-Ja wejdę pierwszy! – oświadczył Wojtek Fleczek. – Ale połowa dukatów będzie moja!

Pchnął furtę i stanął na progu lochu. Nagle coś syknęło, zaskrzeczało i dwie niebieskie błyskawice poraziły Wojtusia. Włosy mu stanęły na głowie, a każdy włosek jarzył się osobno. Nie minęła sekunda, a biedny Wojtuś padł jak nieżywy na wznak z oczami szeroko otwartymi z przerażenia.

-Bazyliszek!!! – jęknęły dzieci. – Pewnikiem zabił wzrokiem naszego Wojtusia!

Dzieci wystraszone, cofnęły się i schowały w kącie za grubym murem. Siedziały tam, skulone cichutko jak dwie myszki pod miotłą, a Bazyliszek, to gdacząc jak kura, to rechocząc jak żaba, krążył wokół szkatuły na żółtych, szponiastych łapach.

 

Przerwijmy na chwilę opowieść i zajrzyjmy czym prędzej do Wielkiej Księgi Smoków, Potworów i Niemiłych Sąsiadów, gdzie na stronie trzysta trzydziestej trzeciej czytamy:

 

BAZYLISZEK (kuro-żabo-jaszczur) – oczy żaby, tułów i pazury koguta, ogon i język jaszczura. Ulubionym daniem bazyliszków jest bazylia á la szpinak, ćmy na słodko i nietoperze w czarnej śmietanie. Głównym zajęciem bazyliszków jest pilnowanie ukrytych skarbów oraz zabijanie wzrokiem intruzów. Bazyliszek waży trzydzieści trzy kilo i jedno deko i żyje trzysta trzydzieści trzy lata i jeden dzień.

 

A teraz wracajmy czym prędzej do naszych bohaterów…

 

Przerażone dzieci siedziały w lochu bite dwie godziny, aż wreszcie dostrzegły wysoko u wylotu schodów coraz więcej głów zaglądających do lochu.

-Może tu są! – ktoś zawołał. – W tym lochu! Przykazane miały tam nie wchodzić! – rozpoznały głos swojego tatki. A mama biadoliła:

-Czekam i czekam z tym obiadem! Hanusiu! Zbyszko! Gdzieście się podziały, dzieci ?!

Dzieci chciały się odezwać, ale bardzo się bały Bazyliszka.

-Zejść tam by trzeba i zobaczyć! Kto pójdzie?! – spytał Burmistrz Wisełka.

Zgłosił się kuglarz Fikołek z małpką Gogo w czerwonych porciętach i kapelusiku.

-Dajcie mu pochodnię! – odezwały się głosy.

Kuglarz z małpką schodził wolno, wolniutko. Tłum wstrzymał oddech. W połowie schodów kuglarz Fikołek podniósł pochodnię i zobaczył w jej świetle rzecz straszną: nieżywego Wojtusia Fleczka i dzieci państwa Blaszków skulone w kącie. Zawrócił czym prędzej, bo małpka zaczęła piszczeć ze strachu. A gdy się znalazł na górze, zdyszany oznajmił:

-Ludzie! Ludzie, ludziska! Bazyliszek zabił Wojtusia Fleczka, a teraz czatuje na dzieciaki Majstra Blaszki!

Usłyszawszy to, pani majstrowa, złapała się oburącz za głowę i zaczęła zawodzić, a sam Majster Blaszka z przerażenia zrobił się bielutki na twarzy jak jej wykrochmalony fartuszek i powtarzał:

-Co robić? Co robić, daj, Bóg, nie wiem, co robić!

-A ja wiem! powiedział Burmistrz Wisełka, zacny, dobry i oddany ludziom gospodarz syreniego grodu. -Tylko jeden doktor Czarymarski może coś zaradzić! On na wszystko sposób znajdzie – to czarodziej, nie doktor!

Tłum na czele z Burmistrzem Wisełką udał się biegiem do apteki Mistrza Czarymarskiego, która mieściła się na Podwalu. Nad wejściem wisiał szyld z wężem Eskulapa, w oknach, zamiast szyb, były kolorowe witraże. W aptece panował półmrok, a dookoła unosił się zapach ziół i balsamów. Stały tam dwie ogromne komody z rzędami szuflad, a na każdej szyldzik z nazwą leku, jak to: pastylki żmijowe - dobre w napadzie złości, czy proszek ze stonóg - idealny na atak chichotki i kolki śmiechowej. W oszklonych szafach znajdowały się słoiki z czarnego, grubego szkła, a w nich powidełka lecznicze i maści. Na ladzie, zaś, stała waga ręczna, na niej odważniki funtowe w kształcie niedźwiadków, obok moździerz uchaty, dalej karafki długo-szyje, pudełka alabastrowe i graniaste buteleczki z wodą perłową. Na ścianie wisiał wielki medalion z podobizną króla. Za ladą na wysokim krześle siedział Mistrz Czarymarski w czarnej pelerynie. Wyglądał dość niesamowicie, ale uśmiechał się łagodnie, bo jako doktor, aptekarz i astrolog, był bardzo przyjazny ludziom i chętnie każdemu pomagał. Burmistrz Wisełka w kilku słowach opowiedział o tym, co się wydarzyło w lochu na Krzywym Kole. Pani Blaszkowa pochlipywała, a jej małżonek powtarzał w kółko pod nosem:

-Co robić? Co robić, daj, Bóg, nie wiem, co robić! Co robić ?!

-A ja wiem … - powiedział Mistrz Czarymarski. – Jedyny sposób na Bazyliszka, jak pisze w tej, oto, księdze, Abracadabrus Wielki, ech, to znaleźć śmiałka, który ukryty za lustrem, zejdzie do lochu. Bestia spojrzy w zwierciadło i zginie w mgnieniu oka, porażona własnym wzrokiem. Dopóki ten mały, przeklęty potwór żyje, Warszawa nie zazna spokoju!

-Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ale gdzie tu teraz takiego śmiałka znaleźć ? – spytał zatroskany Burmistrz Wisełka.

A gdy wszyscy popatrywali po sobie, Majster Blaszka, nic nie mówiąc, wybiegł z apteki, wpadł zziajany do warsztatu, chwycił tarczę wysoką na dwa metry, wypolerowaną jak kryształowe lustro i kryjąc się za nią, zszedł do lochu. Trzymał się dzielnie, choć dygotał z przerażenia. Bazyliszek, piejąc przeraźliwie, wyszedł mu na spotkanie. Z jego oczu wystrzeliły dwie niebiesko-czerwone błyskawice, zaiskrzyły, odbite od lustrzanej tarczy i w jednej chwili Bazyliszek padł, rażony od własnego bazyliszkowego wzroku. Dał się czuć swąd spalonego pierza i pazurów. Spłonął w mgnieniu oka, skrzecząc donośnie. Została tylko z niego garstka popiołu. Wszyscy zaczęli się krztusić i kasłać od tego gryzącego dymu.

-Wiwat, Majster Blaszka! Wiwat! – krzyczał tłum, który zdążył się znowu pojawić, a z nimi burmistrz i doktor, a na końcu kuglarz z małpką Gogo w czerwonych porciętach. Majster Blaszka chyba nawet nie słyszał tych wiwatów, tylko przytulał dzieci, to jedno, to drugie, a pani Blaszkowa całowała każde z nich, powtarzając w kółko:

-Moje niedobre, kochane dzieciaczyska!

Lecz kiedy nadbiegła pani Fleczkowa, cała zalana łzami, wszyscy przypomnieli sobie o jej synku, biednym Wojtusiu. Całe szczęście, że doktor Czarymarski miał jeszcze w swoim kuferku flakonik z Anty-bazyliszkocyną. Była to zielona maść, którą szybko posmarował duży palec u nogi Wojtka i koniuszek jego piegowatego nosa. Już po trzech minutach Wojtek ocknął się z letargu, choć jeszcze przez tydzień włosy mu dęba stały jak druciana szczotka.

 

Spytacie, zapewne, jakiż to skarb był ukryty w szkatule. Otworzył ją w blasku łuczywa sam Burmistrz Wisełka. Kiedy uchylił wieko, ozwał się jęk zawodu … bo w szkatule nie było ani jednego dukata, za to zwitek pergaminu, który burmistrz wyjął i delikatnie rozprostował. Były na nim nabazgrane jak kura pazurem te oto słowa:

 

JA, BAZYLISZEK – SMOK WARSZAWSKI

ZOSTAWIAM DZIECIOM TĘ PRZESTROGĘ:

ZAWSZE SŁUCHAJCIE SIĘ RODZICÓW !

BO JEŚLI NIE, TO WRÓCIĆ MOGĘ !

PS. POZDROWIENIA – BAZYLISZEK.

 

Oczywiście, te pozdrowienia i przestroga nie były przeznaczone dla Was. Ale, gdyby Wam przyszło kiedyś do głowy nie posłuchać się rodziców, to przypomnijcie sobie tę bajkę…

 

 

Opracował:

na podstawie bajki na płycie CD,

dołączonej do margaryny RAMA

Płyta Nr 3/8

P. P. Z.

 

http://chomikuj.pl/petrus-paulus

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin