Boge Anne-Lise - Grzech pierworodny 19 - Kusiciel.doc

(712 KB) Pobierz

 Anne–Lise Boge

 

GRZECH PIERWORODNY XIX

 

KUSICIEL

 

 Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

 

Dla profesora Odda S. Lovolla z St. Olav College, w Minnesocie,

z podziękowaniami za nieocenioną pomoc przy pracy nad tą książką

Anne-Lise Boge

 

ROZDZIAŁ 1.

 

Mali budziła się wolno. Przez jakiś czas leżała, wczuwając się w rozkołysany, nieznany przedtem ruch, który w ciągu ostat­niego tygodnia nieustannie jej towarzyszył. Wsłuchiwała się w dźwięki maszyn, tych maszyn, które sprawiały, że wielki statek posuwał się dzień i noc przed siebie po bezkresnym morzu. Na początku hałasy z maszynowni godzinami nie dawały jej zasnąć. Teraz pogrążała się we śnie, gdy tylko głowa dotknęła poduszki. Dźwięków z maszynowni właściwie nie rejestrowała.

Pierwszej nocy prawie nie zmrużyła oka. Wszystko wydawa­ło się obce i trochę przerażające. Statek był wielki, imponujący, tak samo jak jej kajuta, która przypominała niewielki aparta­ment hotelowy. Na salonowym stoliku stał bukiet róż. „Szczęśli­wej podróży. Martin B." - napisano na bileciku. Mali długo sie­działa z tym bilecikiem w ręce. Tak więc kości zostały rzucone. Za późno, żeby zawrócić.

Pogoda była sztormowa i statek kołysał się gwałtownie na grzbietach wysokich fal. Ze wspaniałego obiadu, jaki podano pierwszego wieczoru, Mali miała niewiele przyjemności. Mdło­ści przez cały czas czaiły się w żołądku. Mali wcześnie poszła do łóżka, leżała, nie śpiąc, przewracała się w pościeli, spocona i udręczona. W końcu jakoś udało jej się zasnąć.

Mali zrzuciła z siebie kołdrę. W kajucie było gorąco, powiet­rze zdawało się ciężkie. Uniosła głowę i odgarnęła w tył włosy, poczuła, że na karku są mokre. Spojrzenie przesunęło się w stro­nę szafy na ubrania, gdzie powiesiła sukienkę, którą miała na sobie wieczorem. Nie chciała wkładać jej od razu z powrotem do walizki, wolała, żeby ubranie trochę się przewietrzyło. Przesiąkło bowiem dymem papierosów i kosztownych cygar. Obok na wieszaku wisiał lekki letni kostiumik, który zamierzała włożyć na siebie dzisiaj. Za kilka godzin statek wpłynie do portu Nowy Jork. I Mali spotka Martina Bakkena.

Spojrzała na zegarek. Różnica czasu wyrównywała się nie­postrzeżenie. Każdego dnia Mali patrzyła na wielką mapę, którą wywieszano przed jednym z salonów. Znajdowała się na niej pozycja statku i czas właściwy dla tego miejsca. Codzien­nie więc Mali przesuwała odrobinę wskazówki zegarka i w ten sposób uniknęła przeżywania znacznej różnicy czasu między Norwegią i Ameryką, wynoszącej aż sześć godzin. Mimo wszystko dziwnie było myśleć, że kiedy ona wstaje z łóżka, w Stornes zbliża się pora podwieczorku! Kiedy przybędzie na farmę Bakkena, i tak będzie musiała cofnąć zegarek jeszcze o godzinę. Ale tego pewnie nawet nie zauważy. Godzina w tę czy w tę, to nie ma znaczenia.

Ludzie bywali w świecie, których poznała na pokładzie stat­ku, twierdzili, że większe znaczenie ma różnica czasu w odwrot­ną stronę - kiedy wraca się z USA do Norwegii. Ale także i to można przeżyć bezboleśnie, zapewniali. Mali wejdzie w nowy czas w ciągu ośmiu dni, bo tyle trwać będzie droga powrotna do domu.

 

Podróż wielkim parowcem była jak wejście w zupełnie nowy świat. Martin Bakken zatroszczył się o bilet pierwszej klasy i o taki luksus, że Mali wciąż nie mogła się otrząsnąć ze zdu­mienia. Owe wielkie, eleganckie salony, te ciężkie żyrandole z kryształu, te miękkie, grube dywany i najrozmaitsze sklepy, w których można kupić wszystko, czego tylko dusza zapragnie. I jako zwieńczenie wszystkiego ogromna, rozświetlona jadalnia pełna eleganckich, na ciemno ubranych kelnerów.

Przez trzy pierwsze wieczory Mali siedziała przy stole kapi­tańskim. Domyślała się, że to wielki zaszczyt i że nie każdego się tam zaprasza. Dostrzegała przeciągłe spojrzenia, jakie przy posiłkach posyłali jej oficerowie statku.

Bezpiecznie było siedzieć przy tym stole, od razu spotkała ludzi, z którymi mogła rozmawiać, zostali bowiem sobie przed­stawieni zgodnie z obowiązującymi formami. Ona sama nigdy nie nawiązałaby kontaktu z obcymi, do czegoś takiego nie przy­wykła.

Jedna z par ze szczególnym zaangażowaniem prezentowała Mali swoich przyjaciół. Przekonali ją w końcu, by poszła z nimi do sali balowej, gdzie natychmiast została poproszona do tań­ca przez eleganckiego pana z ciemnymi bokobrodami i gładko przyczesanymi włosami. Właściwie chciała mu odmówić, ale nowi przyjaciele uśmiechali się zachęcająco i popychali ją lekko na parkiet. Domyśliła się, że ten pan to jeden z ich znajomych. Powinna się więc zgodzić.

Ten właśnie pan przedstawił jej swoje towarzystwo w tej podróży - trzy eleganckie damy w głęboko wydekoltowanych sukniach z gładkiego jedwabiu, obwieszone błyszczącymi ozdo­bami. Panie paliły papierosy w długich fifkach, uśmiechały się i wyciągały do Mali białe, szczupłe ręce z krwistoczerwonymi paznokciami. Dwaj panowie siedzący przy stoliku wstali, jeden przysunął Mali krzesło. Rozglądała się za parą, z którą tutaj przyszła, tamci jednak rozmawiali już z kimś innym, usiadła więc obok nowych znajomych.

Najpierw czuła się kompletnie wyobcowana. Zamówiono dla niej jakiś drink, natychmiast pojawił się kelner z czymś jasnoróżowym w wysokim, wąskim kieliszku. Mali wolno popijała i powoli rozluźniała się coraz bardziej. Wystrojone damy okaza­ły się życzliwymi i wesołymi osobami. Pytały ją o podróż, skąd pochodzi i dokąd się wybiera. Kiedy wspomniała nazwisko Mar­tina Bakkena, wszystkie trzy zrobiły wielkie oczy.

- Ale to nie jest ten Bakken? - spytała jedna, wymachując papierosem. - Nie ten Martin Bakken z St. Paul?

Kiedy dotarło do nich nareszcie, że to właśnie ten, ich zain­teresowanie osobą Mali znacznie wzrosło. Opowiadały jej jedna przez drugą, że są z nim zaprzyjaźnione, że były właśnie z wizytą w „starym kraju", by odwiedzić rodzinę. Zawsze razem jeżdżą do Norwegii - tłumaczyły. Dobrze jest mieć sympatyczne towa­rzystwo podczas długiej podróży. Jako przyjaciółki Bakkena zo­stały już wcześniej zaproszone na wielkie otwarcie jego sklepu w St. Paul.

-  A więc to ty jesteś tą Mali, którą on opisuje w takich su­perlatywach - wtrącił jeden z panów, przyglądając się Mali z za­interesowaniem. - Tak, no tak, rozumiem. Bakken wcale nie przesadza - uśmiechnął się ciepło.

Mali zarumieniła się i głaskała palcem brzeg niemal już pu­stego kieliszka. Ktoś wezwał kelnera i opróżniony kieliszek zo­stał zastąpiony kolejnym, pełnym.

-  Cóż to za szczęśliwy traf, żeśmy cię spotkali - szczebio­tała jedna z kobiet, gładząc swoją krótką, elegancką fryzurę. Włosy miała kruczoczarne, ułożone w równe fale tuż przy głowie. Jeden duży lok został opuszczony na czoło, wygląda jak przyklejony, pomyślała Mali. Zdążyła się zorientować, że wiele kobiet tak się czesze, i zdała sobie sprawę, że to ostatni krzyk mody.

-  A zatem spotkamy się na wielkim otwarciu sklepu - szcze­biotała dalej dama. - Spotkamy się jako starzy znajomi. To bę­dzie wspaniałe! Ale się Martin zdziwi!

Od tego wieczoru całe towarzystwo niemal nie odstępowa­ło Mali. Zabierali ją ze sobą do sali kinowej, gdzie wyświetlano filmy, na dodatek kolorowe! Mali była tym kompletnie porażo­na, nie mogła wzroku oderwać od ekranu. Nigdy przedtem nie widziała filmu. Innego wieczoru znowu przyjaciele zabrali ją na eleganckie show, z artystami, którzy tańczyli i śpiewali, potem uparli się, żeby Mali siedziała z nimi przy posiłkach.

Jedzenie było po prostu wyjątkowe. Dania mięsne najrozma­itszych rodzajów i warzywa, których Mali nie znała nawet z na­zwy. Nie mówiąc już o deserach! Początkowo bardzo się dener­wowała, widząc, że przy karteczce z jej nazwiskiem leżą aż trzy komplety sztućców, uważnie obserwowała jednak, co inni z tym robią, i po kilku dniach nie musiała się już zastanawiać.

Nowi przyjaciele wieczorami zapraszali ją na drinki. Ele­ganccy, palący cygara panowie prześcigali się w uprzejmościach i wciąż zapraszali ją do tańca, powtarzali, jaka jest piękna, jaka wyjątkowa i jak bardzo różni się od innych kobiet. Jeden próbo­wał nawet pocałować ją w kark na parkiecie, pośpiesznie i jak­by mimochodem. Wtedy jednak Mali zesztywniała i cofnęła się zdecydowanie z pociemniałym wzrokiem. Pan uprzejmie prze­prosił, błagał, by ten incydent nie zniszczył ich przyjaźni, jak się wyraził. Mali w milczeniu skinęła głową. Potem już nikt nigdy nie próbował się tak wobec niej zachować, wszyscy byli wyłącz­nie mili i uprzejmi.

Przedpołudnia spędzali najczęściej na pokładzie, wygodnie ułożeni na leżakach, z nogami otulonymi w miękkie pledy. Słoń­ce grzało, kelnerzy w białych kurtkach i z czarnymi muszkami biegali, podając zimne trunki w wysokich kieliszkach.

Mali domyślała się, że to wspaniale traktowanie nie jest udziałem wszystkich pasażerów, zarezerwowane zostało jedynie dla gości pierwszej klasy. Pewnego dnia wyprawiła się na dolny pokład, żeby zobaczyć, jak tam ludzie się mają. Odniosła wra­żenie, że znalazła się w zupełnie innym świecie. Czuła się bar­dzo nieprzyjemnie poruszona, przeciskając się między grupami marnie ubranych pasażerów, siedzących wprost na drewnianym pokładzie. Pośpiesznie wróciła na górę do swojej pierwszej klasy i z wdzięcznością myślała, że może rozkoszować się luksusem, póki jest nim otoczona. Bo przecież i jej życie nie zawsze takie będzie. Mimo wszystko nie dawało jej spokoju to, że między ludźmi istnieją aż takie różnice. Nawet w jej własnym, małym wiejskim świecie tak jest. Tam też różnica między bogatymi i biednymi jest bardzo wyraźna.

 

Ulubionym zajęciem Mali było stać przy relingu i wpatrywać się przed siebie w bezkresne morze. Kiedy wielki parowiec pruł wysokie fale tak, że zostawały za nim wielkie połacie piany, do­znawała uczucia, że fruwa. Intensywnego, wszechogarniającego poczucia wolności.

Spacerowała po pokładzie często również wieczorami. Nie­kiedy razem z nowymi przyjaciółmi, najczęściej jednak sama. To także było fantastyczne przeżycie. Tutaj, na otwartym morzu niebo wydawało się nieskończenie wielkie. Nigdy nie widzia­ła więcej gwiazd. I nigdy też nie były one takie wielkie, nawet w marcowe wieczory w domu nad fiordem, myślała, odchylając głowę w tyl i wpatrując się w roziskrzony nieboskłon. Na myśl o domu w sercu pojawiała się tęsknota. Co też się teraz dzieje w Stornes? Z każdą mijającą godziną oddalała się coraz bardziej od swoich bliskich. Ale czas minie szybko, pocieszała sama sie­bie. Wkrótce znowu popłynie tą samą drogą, wtedy jednak w od­wrotną stronę, do domu, do Stornes, do swoich.

 

Z tego, co opowiadali przyjaciele, Mali domyślała się, że Martin Bakken musi być kimś znacznie ważniejszym, niż przypuszcza­ła. Oczywiście wiedziała, że to człowiek bogaty, teraz jednak do­wiedziała się więcej. Otóż Bakken jest właścicielem największej farmy w całym stanie Minnesota. Jest zaprzyjaźniony z guber­natorem, sam został senatorem. Pełni tę funkcję już dwa lata, a cała kadencja trwa cztery. Nikt nie wie, jak wielki jest jego majątek, domyślają się tylko, że posiada miliony. Miliony dola­rów - dodawali, wznosząc oczy ku niebu.

-  I taki mężczyzna żyje samotnie - wtrąciła kobieta imie­niem Henny i westchnęła głęboko. - Po rozwodzie nigdy się już z nikim nie związał, choć Bóg świadkiem, że wiele pań próbowało! - Uśmiechnęła się zaczepnie do Mali i poklepała ją po ręce. - Może ty jesteś powodem - rzekła. - On tyle nam opowia­dał o pięknej, utalentowanej artystce z Norwegii.

Mali poczuła się nieswojo.

-  No, nie sądzę - odparła cierpko. - Ja przecież jestem mę­żatką.

Pozostałe trzy kobiety wybuchnęły śmiechem.

-  Ale to przecież w każdej chwili można zmienić - śmiała się Henny nieskrępowana. - Rany boskie, żadna z nas nie jest mężatką po raz pierwszy - dodała. - Jeśli trafia się możliwość znalezienia męża z wyższej półki, to trzeba z niej korzystać, dro­ga Mali. A Martin zdecydowanie jest mężczyzną z najwyższej półki. Wkrótce się z pewnością o tym przekonasz.

-  Ja nie przywykłam wybierać sobie mężów tak, jak się wy­biera towar w sklepie - odpowiedziała Mali.

Poczuła, że się rumieni, zrobiło jej się gorąco, kiedy wypo­wiadała te słowa. Wspomnienie małżeństwa z Johanem sta­nęło teraz przed jej oczyma. Przecież to było to samo, chociaż nie ona wybierała. No i nie ma mowy o najwyższej półce, co to, to nie, w każdym razie jeśli chodzi o rangę i pieniądze, mimo wszystko była to jednak zwyczajna transakcja handlo­wa! Niczego takiego już nigdy więcej nie popełni. Teraz zda­wała sobie sprawę, że takie małżeństwo to po prostu wstyd. I upokorzenie. Te kobiety jednak mówią o małżeńskim handlu jak o sprawie całkowicie naturalnej. Jeśli trafia się okazja, to należy brać, na co się ma ochotę. Najważniejsze są pienią­dze i pozycja. Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na miłość, żadna nawet nie wspomniała.

Ty rzeczywiście jesteś taka wyjątkowa, jak Martin mówi - uśmiechnęła się Henny przypochlebnie. - Moim zda­niem to ty nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jaka jesteś piękna, Mali! My wszystkie nie myślimy o niczym innym, jak tylko o najnowszej modzie i o tym, co zrobić, by nas zauważo­no. Wyrzucamy mnóstwo pieniędzy na ubrania, fryzury i klejnoty - przyznała szczerze, bawiąc się swoim naszyjnikiem z pe­reł. - I oto nagle pojawiasz się ty, ubrana niemodnie - dodała bez złośliwości w głosie. Po prostu stwierdziła, że tak jest. -I wszy­scy mężczyźni oglądają się wyłącznie za tobą!

Uniosła swój kieliszek w stronę Mali.

-  Jutro przypływamy do Nowego Jorku. Jako gość Marti­na będziesz miała mnóstwo przeżyć i wrażeń, Mali. Dla mnie jesteś pięknym, trochę egzotycznym ptakiem, który nareszcie wyrwał się z klatki i szybuje ku słońcu. Może skończy się tym, że zostaniesz w naszym wielkim, cudownym kraju? Wydaje mi się, że znam kogoś, kto bardzo tego pragnie - dodała wymow­nie. - Podczas tego tygodnia na statku wyjaśniło mi się sporo, wiele spraw znalazło się nareszcie na swoim miejscu.

Mali również uniosła swój kieliszek. Na krótki moment zo­baczyła przed sobą twarz Havarda. Jego niebieskie oczy i jasną grzywę... Nagle zapragnęła, żeby nigdy nie wybierała się w tę podróż. Żeby po prostu siedziała tam, gdzie jest jej dom.

-  Ja jednak wrócę do domu - oznajmiła cicho. - Poza tym to jest tak, że jeśli ktoś wzniesie się za blisko słońca, to się popa­rzy.

-  Ech, Mali, Mali - westchnęła Henny lekko wzburzo­na. - Ty rzeczywiście jesteś wyjątkową osobą. Mimo wszystko witaj w Ameryce!

 

Mali stała na najwyższym pokładzie. Wbiła palce w reling i wpa­trywała się przed siebie. Poranek był słoneczny i bardzo pogod­ny. Musiała rozpiąć żakiet, bo już robiło się nieznośnie gorąco, w dodatku zupełnie inaczej, niż przywykła. Pot perlił się jej na czole, choć stała zupełnie bez ruchu, czuła, jak krople potu spły­wają jej w dół po plecach. Tego rodzaju gorąco w domu przeży­wała jedynie podczas największych upałów, pracując przy sia­nokosach. Teraz spływała potem, choć nawet ręką nie ruszyła, a w dodatku wiatr od morza chłodził jej głowę. A jak to będzie, kiedy znajdę się na lądzie? - zastanawiała się niepewnie.

Wpatrywała się w miasto, które sprawiało wrażenie, że wy­rasta wprost z morza. Widok wydawał się Mali nierzeczywisty. Ogromne budowle sterczące wysoko w niebo. Przesunęła wzrok w lewo. Tam, niedaleko od niej, znajdował się najbardziej znany posąg Nowego Jorku. Na małej, zielonej wyspie otoczonej mo­rzem stała Statua Wolności. Wykonano ją najwyraźniej z lśnią­cego, zielonkawego granitu, koronę miała pozłacaną, pozłacana też była pochodnia, którą kobieca postać trzyma w ręce. Mali patrzyła jak urzeczona, nie była w stanie oddychać.

Tę postać widzieli wszyscy imigranci, kiedy po wielu dniach, może nawet tygodniach, spędzonych na szerokim morzu naresz­cie docierali do celu podróży. Co sobie wtedy myśleli ci ludzie, którzy przybyli tutaj z małych wiosek nad wąskimi fiordami, gdzie górskie szczyty mierzą prosto w niebo? Gdzie nie ma żad­nych posągów ani wysokich domów? Porzucili za sobą wszyst­ko, co znali, i wyprawili się do tego ogromnego kraju, by zostać w nim na dobre i na złe. Bo większość z nich nie mogła sobie pozwolić nawet na bilet powrotny, myślała Mali.

Nieco z boku za Statuą Wolności zobaczyła okolicę zabu­dowaną niskimi, żółtymi budynkami. Domyśliła się, że to jest Ellis Island. W dawnych czasach to tam imigranci musieli scho­dzić na ląd. Tam ich rejestrowano, wydawano odpowiednie do­kumenty oraz zezwolenia na osiedlenie się w ziemi obiecanej. Jeśli z jakiegoś powodu odmówiono im tego prawa i bramy do krainy obfitości nie zostały przed nimi otwarte, musieli wracać. Doświadczyło tego losu bardzo wielu. Teraz jednak Ellis Island straciła dawne znaczenie, tyle Mali wiedziała. Teraz statki wcho­dzą wprost do portu Nowy Jork.

Mali wciąż stała na pokładzie i mrużąc oczy, patrzyła przed siebie, wchłaniała gorące, wilgotne powietrze i obserwowała mrowie małych łodzi i żaglówek w porcie. Blask słońca odbijał się od tysięcy okien w majestatycznych drapaczach chmur, Mali miała wrażenie, że to po prostu fatamorgana. Widok przerastał wszystko, co była w stanie sobie wyobrazić, jakby patrzyła na coś kompletnie nierzeczywistego. Spodziewała się, że widok, który powita ją na amerykańskim brzegu, będzie oszałamiający, rze­czywistość przeszła jednak najśmielsze oczekiwania.

-  A więc tutaj jesteś, Mali - rozległo się nagle za jej pleca­mi. - A myśmy się zastanawiali, gdzie się ukryłaś.

To była Henny, w eleganckim kostiumie i małym, włożonym na bakier kapelusiku na swoich starannie ufryzowanych wło­sach.

Mali w milczeniu skinęła głową. Rzeczywiście próbowała się ukryć przed wesołym towarzystwem, tego ranka chciała w sa­motności przeżyć spotkanie z Nowym Jorkiem.

-  Chcieliśmy ci tylko życzyć wszystkiego najlepszego - powie­działa Henny. - My zaraz potem wsiądziemy na Grand Central Station do pociągu, moi przyjaciele są już gotowi. Ja jednak musiałam się z tobą pożegnać i podziękować ci za wspólną podróż. Zobaczy­my się znowu na przyjęciu z okazji otwarcia sklepu.

-  Ja też bardzo dziękuję - odparła Mali. - Pozdrów wszyst­kich. I podziękuj im ode mnie za miłą podróż.

Na nabrzeżu aż się roiło od ludzi. Machali flagami, szalikami i chustkami do nosa, wykrzykiwali coś w różnych językach. Szum miasta też był tutaj wyraźniejszy, Mali stała jak ogłuszona i wpatrywała się w ludzkie mrowie. Było to bardzo zróżnicowane zbiorowisko. Eleganccy państwo w modnych ubraniach, panie w najdziwniejszych kapeluszach. Będę sobie i ja musiała kupić kapelusz, pomyślała Mali nieoczekiwanie. Była zafascynowana tymi wspaniałymi kapeluszami, które widziała jeszcze na pokła­dzie statku. W tłumie jednak znajdowało się też mnóstwo ludzi obdartych, w brudnych koszulach i spodniach podtrzymywa­nych gumowymi szelkami lub po prostu przewiązanych w pasie sznurkiem. Nagle wytrzeszczyła oczy, widząc grupę mężczyzn o kompletnie czarnej skórze. Zasłoniła dłonią usta z przeraże­nia. Słyszała, oczywiście, o Murzynach, ale żeby miała zobaczyć jakichś na własne oczy!

W oknach po drugiej stronie magazynów zbudowanych na nabrzeżu ludzie stali gęsto obok siebie.

-  Mali! Mali!

Próbowała się zorientować, skąd dochodzi wołanie. Nag­le w jednym z otwartych okien magazynu dostrzegła Martina Bakkena. Machał do niej białą chusteczką. Wolno uniosła rękę i także pomachała mu w odpowiedzi.

-  Zostań tam! Zaraz przyjdę i cię zabiorę! - wołał Martin.

Mali skinęła głową. Ssanie w żołądku sprawiało, że o mało nie zemdlała. Oto przyjechała do Ameryki! Nagle ogarnęło ją wielkie wzruszenie. Napięcie i oczekiwanie. Przygoda stała się faktem. Stornes zniknęło we mgle nad ogromnym oceanem. Przed nią rozciągało się wielkie miasto, czekały na nią przygody i... Martin Bakken.

 

 ROZDZIAŁ 2.

 

-  Mali! - Martin chwycił obie jej ręce i mocno ściskał. - Bogu dzięki, że nareszcie przyjechałaś. Myślałem o tobie codziennie!

A on nic się nie zmienił, pomyślała Mali. Tak samo ele...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin