Eraclio Zepeda "Wieloryb" Opracowanie - Tomasz Kaczanowski Port, kt�ry pan widzi, z betonowym molo, z ulic�, kt�ra ci�gnie si� przez ca�� wiosk�, od pocz�tku do ko�ca, z ceglanymi domami po tej stronie, gdzie mieszkaj� rybacy, i z drewnianymi barakami od strony morza, i pla��, gdzie ka�dy przybysz mo�e co� zje��, teraz jest dobrym portem. Ale kiedy my�my tutaj przybyli, nie by�o tu nic ponad morze i samotno��. Pami�tam, by�em ma�ym ch�opcem i umia�em ju� nurkowa� i �owi� drobne ostrygi i �limaki, bo kiedy brak r�k, �eby zdoby� co� do jedzenia, to przyda si� nawet ma�y palec. I tak w�a�nie by�o w tym porcie: niewielu nas by�o, tylko jedna rodzina. Albowiem w porcie tym, przyjacielu, sta�y tylko trzy domy: dom mojego �wi�tej pami�ci dziadka, mojego �wi�tej pami�ci wuja i dom mojej matki, kt�ra okaza�a si� wcale nie taka �wi�ta, bo sko�czy�o si� na tym, �e znik�a z jakim� marynarzem, kt�ry pojawi� si� kt�rego� dnia, nagi, na �odzi ratunkowej. Wstawali�my z pierwszym kurem i wychodzili�my z trzech chat w kierunku morza, kt�re o tej porze jest jak spokojne dno oka i nie wie, co to znaczy burzy� si� i k��bi�. Odt�d a� do chwili, kiedy robaczki �wi�toja�skie zaczyna�y migota�, ju� o p�nym zmierzchu, nie mieli�my innego wyboru, jak tylko mocowa� si� z wod�, by wydrze� jej jedzenie. �wi�tej pami�ci dziadek m�j by� pierwszy w po�owach; wystarczy�o tylko popatrze� na niego, jak szed� pla��, �eby zda� sobie spraw�, �e jest to nie byle jaki marynarz, i to z tych dawnych. Kiedy ja dochodzi�em do brzegu morza, dziadek m�j by� ju� got�w do wskoczenia do swojej ��dki, zrobionej z jednego pnia, kt�ry sam wypali� roz�arzonym �elazem. Bo dawniej w takich cz�nach si� p�ywa�o, naprawd� walcz�c o ka�dej godzinie z morzem, nie tak jak dzisiaj, kiedy si� p�ywa w tych ��deczkach, co to je porusza benzyna pierdz�c po falach. Dziadek m�j zjawia� si� depcz�c pian�, jak� zostawia odp�yw, i gwi�d��c: "...niknie w dali statek". Robi� znak krzy�a na piersi wod� z pierwszej nap�ywaj�cej fali i spychaj�c ��dk� na morze wskakiwa� w ni�, siadaj�c na kraw�dzi i pogwizduj�c bez przerwy, wyp�ywa� a� po daleki horyzont. Tam �owi� do chwili, kiedy zachodz�ce s�o�ce burzy�o morze, pokrywaj�c czerwieni� fale niby �uskami ryby huachinango. O tej godzinie dziadek wraca� gwi�d��c lub �piewaj�c: "Kiedy po pla�y przechadza si� moja pi�kna Lola, wlok�c za sob� d�ugi tren, marynarze trac� g�ow�, a pilotowi z r�ki wymyka si� ster". Wci�ga� ��dk� na pla��, �eby z niej wydoby� cudowno�ci, kt�re tego dnia wy�owi� harpunem, albowiem m�j �wi�tej pami�ci dziadek pos�ugiwa� si� tylko harpunem, i podczas kiedy na pe�nym morzu rozmy�la� B�g jeden wie o czym w swojej samotno�ci, mia� zawsze w pogotowiu harpun i bez wzgl�du na to, czy by�a to ryba, ma�� czy rekin, zgarnia� go. A kiedy wci�ga� ��dk� na brzeg, biegli�my, jego dzieci i wnuki, �eby mu pom�c wy�adowa� to, co przywi�z�, i wszyscy razem szli�my, �eby warzy� w kot�ach i garnkach wielki posi�ek; stary tymczasem ci�gn�� swoje historie o morzu i jego niebezpiecze�stwach, i o tym, �e wieloryb jest najwi�ksz� z ryb, i o tym, jak wieloryby kr��y�y ca�ymi chmarami wok� ��dek, bo droga ich bieg�a o nieca�� mil� od brzegu. My, kt�rzy�my nigdy nie widzieli wieloryba, nie mogli�my w to uwierzy�. Pewnego ranka m�j �wi�tej pami�ci dziadek nakre�li� wod� znak krzy�a na piersi i jak zwykle ruszy� w dal. Tam, wpatruj�c si� czujnie w wod�, zauwa�y� nagle pod ��dk� wieli cie�, kt�ry p�yn�� zanurzony w wodzie nie wi�cej ni� na g��boko�� ramienia. Wszed� w niego taki strach, �e poczu�, jak mu zatrzeszcza�y wszystkie ko�ci. Zwracaj�c si� o pomoc do �wi�tej Barbary, cisn�� z ca�ej si�y harpunem w plam� i zamkn�wszy oczy, przywar� do dna ��dki przekonany, �e �mier� we�mie go w swoje obj�cia i �e tak b�dzie p�yn�� a� do samego czy��ca. Nic si� jednak nie sta�o. A wobec tego, �e nic si� nie sta�o, dziadek m�j otworzy� jedno b�ogos�awionej pami�ci oko i spostrzeg�, �e zar�wno s�o�ce, jak i morze znajdowa�y si� na swoim miejscu, i wtedy ju� znowu pe�en odwagi otworzy� drugie oko i usiad� w ��dce. Trzymaj�c si� lew� r�k� lewej burty, a praw� prawej burty �odzi, wychyli� si� i zobaczy�, �e wielka plama tkwi�a tam z wbitym w ni� harpunem, a ledwo widoczna stru�ka krwi drga�a na wodzie, jak gdyby uczy�a si� p�ywa� w�r�d fal. Ostro�nie zacz�� wybiera� sznur i za ka�dym poci�gni�ciem plama wznosi�a si� ku g�rze. Kiedy wyp�yn�a na powierzchnie, staremu zmatowia�y oczy i p�acz�c dotkn�� ob�ego grzbietu z tkwi�cym w nim harpunem. - Do pioruna, wy�owi�em wieloryba ! - zawo�a� zdumiony. Przeci�gaj�c raz po razie r�k� po ranie, zrozumia�, �e zwierz� zmar�o jeszcze przedtem, B�g raczy wiedzie� z jakiej przyczyny. By�o to w czwartek po po�udniu, kiedy m�j �wi�tej pami�ci dziadek wy�owi� wieloryba. Przez ca�� wtorkow� noc i przez calutk� �rod� wios�owa�. Wczesnym rankiem w czwartek dostrzegli�my go z daleki i wyszli�my mu na pomoc. Obawiali�my si� ju�, �e morze go poch�on�o. Tak �e jak tylko zobaczyli�my go, zacz�li�my p�yn�� co si�. - Co przywozisz, dziadku ? - pytali�my. - Wieloryba - odpowiedzia�. Dziadek obj�� kierownictwo ca�ej operacji. Rozkaza� mojemu wujowi, �eby przyni�s� wszystkie harpuny, jakie znajdowa� si� w trzech chatach portu, i sam wbija� je w wieloryba, wskazuj�c nam, jak powinni�my ci�gn�� sznury, a�eby doholowa� go do pla�y. Ca�a wioska a� do zmierzchu owego b�ogos�awionego czwartku ci�gn�a sznury. Kiedy wyszed� ksi�yc, wieloryb le�a� ju� na pla�y niczym statek, kt�ry osiad� na mieli�nie. Nie wiem, sk�d si� wzi�o tej nocy tyle robaczk�w �wi�toja�skich, ale wszystkie one kr��y�y nad wielorybem zalewaj�c go �wiat�em, tak �e coraz bardziej sprawia� wra�enie statku. Tej nocy nikt nie spa� i wszyscy marzyli, aby wdrapa� si� na grzbiet wieloryba. A kiedy m�j �wi�tej pami�ci wuj to zrobi�, rzek� tylko: - To naprawd� wieloryb... O �wicie zacz�li�my go �wiartowa�. Wszystkie r�ce we wsi by�y zaj�te krajaniem filet�w, soleniem, rozk�adaniem ich na s�o�cu, grzaniem rondli na tran. Pracowali�my ca�y czwartek i pi�tek, a� nape�nili�my t�uszczem 52 bary�ki. Sznur pelikan�w i fregat kr��y� nad naszymi g�owami, a mewy krzycza�y nie odrywaj�c wzroku od wieloryba. Drzewa i kamienie wioski oblepione by�y s�pami, kt�re wznosi�y niecierpliwie skrzyd�a ku s�o�cu. Psy, oszala�e od takiej ilo�ci jedzenia i gonienia si�, ujada�y, �eby przep�dzi� ptaki. By�a czwarta po po�udniu, kiedy dziadek powiedzia�: - Wieloryb cuchnie. Zd��yli�my zaledwie wykorzysta� mniej ni� po�ow� z tego, co jeszcze pokrywa�o mu ko�ci. W poniedzia�ek o �wicie zaduch by� ju� nie do wytrzymania. Nikt z nas nie m�g� si� ju� zbli�y� do zwierz�cia, kt�rym zaw�adn�o ptactwo. Psy, zm�czone uganianiem si� i szczekaniem, le�a�y zm�czone na piasku. My�my zamkn�li si� w trzech chatach wioski, bo powietrze cuchn�o coraz bardziej, wywo�uj�c zawr�t g�owy. Wsz�dzie by�o pe�no much, kt�re w�azi�y nam w uszy i oczy. Chodzili�my w�r�d bezustannego trzeszczenia, depcz�c po morzu mr�wek, kt�re nie wiadomo sk�d si� wzi�y: jedne sz�y w kierunku wieloryba, inne wraca�y d�wigaj�c drobiny mi�sa. Dziadek wyda� rozkaz, �eby�my zatkali sobie usta i nos chusteczkami umoczonymi w occie i poprowadzi� nas do wieloryba, aby podj�� ostatni� pr�b� uwolnienia nas od tej zarazy. Walcz�c z bezwstydnymi ptakami wbi� wszystkie harpuny w ogon zwierz�cia i wsp�lnymi si�ami zacz�li�my go spycha� w kierunku morza. Ale harpuny nie trzyma�y si� ju� w tym zepsutym mi�sie i wyskakiwa�y z suchym trzaskiem w powietrze. Ponadto co innego ci�gn�� wieloryba w stron� pla�y przy pomocy fal, a co innego wr�ci� go ku morzu pod pr�d przyp�ywy. O zmierzchu dziadek postanowi� zaprzesta� dalszych wysi�k�w i wszyscy wr�cili�my do chat w�r�d pisku ptak�w, chmury much i trzasku zgniatanych mr�wek. Wtedy to w�a�nie wuj zapyta� dziadka: - A teraz co zrobimy ? Dziadek nie odpowiedzia�, a� zgni�t� dok�adnie mr�wk� grubym palcem lewej nogi. - Skoro nie mo�emy wynie�� wieloryba z wioski, to przeniesiemy wiosk�. Wtedy to w�a�nie przyszli�my do Zatoki �wi�tego Szymona i tu za�o�yli�my osad�. KONIEC
ZuzkaPOGRZEBACZ