Stefan �eromski Na probostwie w Wyszkowie Podczas srogiego deszczu, kt�ry la�, w istocie, jak z cebra, pomkn�� z pustych ulic Warszawy automobil nale��cy do Oddzia�u Drugiego Inspektoratu Generalnego Armii Ochotniczej, daj�c w swym wn�trzu schronienie przed ulew� prof. Ferdynandowi Ruszczycowi, p. Adamowi Grzymie-Siedleckiemu, p. Modzelewskiemu wraz z jego aparatem kinematograficznym, ni�ej podpisanemu, oraz dwu szoferom. Papiery podr�ne wyznacza�y kierunek na teren operacyjny frontu p�nocnego. Skacz�c, jak pi�ka po kamiennych bulwarach przedmie�� Pragi, doskona�y pojazd wydosta� si� na szos� radzymi�sk�, na �w niepozorny szlak, co przed dwoma tygodniami �ci�ga� na siebie oczy ca�ej Polski, a nawet ca�ego �wiata. Mia�em ju� by� zaszczyt pozna� t� drog� przed dwoma dniami, w�r�d podryg�w sro�szego rodzaju w automobilu ci�arowym wraz z korespondentem pism francuskich p. Genty, p. Irzykowskim, Pilarzem i Mierzy�skim, bez dotarcia do zamierzonego celu, gdy� popsuta rurka motoru udaremni�a w�wczas wypraw�. �lad kr�tkotrwa�ych walk mo�na by�o dostrzec ju� za ostatnimi umocnieniami z drutu i szeregiem row�w na pobrze�u las�w a przed szerokimi b�otnymi rozlewiskami: wzd�u� traktu ci�gn�y si� ciemne znaki schron�w ziemnych r�wnolegle i symetrycznie wykopanych przez �o�nierzy bolszewickich. Raz wraz przerywa�y jazd� popsute mosty. Gdy jeden z takich by�ych most�w wypad�o objecha�, zbaczaj�c z traktu na ��k�, automobil zar�n�� si� w rozmi�k�e od ulewy pastwisko i w oczach, niemal, coraz g��biej zapada�. Trzeba by�o opu�ci� jego suche wn�trze i podczas najzacieklejszej nawa�nicy windowa� ci�kie pud�o do g�ry. Na szcz�cie �o�nierze, zatrudnieni przy naprawie mostu przyszli z pomoc� panom szoferom. Zapadni�te ko�a, przy u�yciu lewara, kt�ry los szcz�liwy tam zes�a�, wydobywano z b�ota i podsuwano pod nie deski, a� ca�y samoch�d wyd�wigni�to na grunt stalszy. Nim jednak to nast�pi�o, ulewa przemoczy�a nas wszystkich do szpiku ko�ci. Stoj�c w�r�d mokrad�a, mieli�my wra�enie, i� sami na wz�r samochodu, w topiel si� zanurzamy. Niesko�czone wozy trenu, oddzia�y konnicy i piechoty, ci�kie automobile ze sprz�tem wojennym, pojazdy wracaj�ce z rannymi utrudnia�y, dalsz� drog�, gdy ju� stan�li�my znowu na bitym trakcie. Gdy wreszcie ruszyli�my dalej, dosy� zgodnym ch�rem, mimo przekonaniowych r�nic, szcz�kali�my z�bami. Wkr�tce ukaza� si� Radzymin ze zgliszczami w �rodku rynku jeszcze dymi�cymi, z domami poprzewiercanymi od pocisk�w i cmentarn� pustk�, kt�ra leg�a w zbombardowanych placach i zau�kach. Z Radzymina posun�li�my si� ju� �ywiej do Wyszkowa. Zbli�aj�c si� do tego miasteczka, spostrzegli�my most na Bugu w stanie op�akanego zniszczenia. Trzeba by�o przeprawi� si� za rzek� przez most kolejowy, a wi�c znowu windowa� samoch�d po g��bokim piasku i przepa�cistych wybojach. Gdy wreszcie dotarli�my do �rodka miasta, obja�niano nas w wojskowej komendzie, � genera� J�zef Haller bawi w�a�nie na probostwie. Zzi�bni�ci i zmoczeni, postanowili�my szuka� go�ciny u proboszcza. Indywidua z nogami gruntownie przemoczonemi i bielizn�, kt�ra przejmuje dreszczem za ka�dem poruszeniem cia�a, nie s� w stanie przyk�ada� nale�ytej wagi do czci najwy�szych dostoje�stw, tytu��w najbardziej zas�u�onych, a nawet w spos�b godziwy szanowa� cudzego prawa do posiadania domu i jego ciszy. Co gorsza, w ka�dym z takich przemar�lak�w budz� si� niezdrowe i surowo zakazane rojenia o natychmiastowo�ci kielich t�giej gorza�ki, - gdyby nawet by�, jak ni�ej podpisany, wieloletnim i a� do znudzenia wytrwa�ym antyalkoholikiem. Na szcz�cie, drzwi mieszkania proboszcza w Wyszkowie, ksi�dza kanonika Mieczkowskiego, same si� go�cinnie otwar�y, gdy zameldowano gospodarzowi ludzi przemokni�tych. Zastali�my w du�ym pokoju, opr�cz wiekowego plebana i jego wikaryusza, ksi�dza Modzelewskiego, - genera�a Hallera i ambasadora francuskiego, p. Jusseranda. Trafili�my w�a�nie na sam �rodek relacyi kanonika o pobycie w jego domu w ci�gu ubieg�ego tygodnia rz�du polskiego z ramienia Rosyjskiej Republiki Rad, z�o�onego z rodak�w naszych - dr. Juliana Marchlewskiego, Feliksa Dzier�y�skiego i Feliksa Kocha. Trudno by�o w�r�d zagadnie� tak wysokiego poziomu, jak zmiana rz�du, systemu spo�ecznego i natury rz�dzenia w Polsce, jak wywr�cenie do g�ry nogami ca�ego administracyjnego wsp�ycia warstw spo�ecznych, wyje�d�a� z podobn� pro�b� o wy�e wzmiankowany kieliszek kmink�wki, a cho�by czystej. Na szcz�cie ksi�dz wikary, powodowany star� zasad� go�cinno�ci, kt�rej tak wielkie fenomeny wojny nie zdo�a�y wywr�ci�, zarz�dzi� postawienie przed ka�dym z nas szklanki gor�cej herbaty. Co wi�cej - w cukiernicy, kt�ra, jak zniszczenie pi�knego marzenia, z r�ki do r�ki kr��y� pocz�a, oczy nasze ujrza�y na jawie cukier kostkowy w najlepszym gatunku i poka�nej obfito�ci kawa�k�w. Ksi�dz wikary, nie przerywaj�c bynajmniej powa�nego dyskursu ambasadora Jusseranda z ksi�dzem kanonikiem Mieczkowskim, zdo�a� szepn�� nam, przybyszom do ucha: - Prosz� bra�, prosz� �mia�o!... To cukier p. Marchlewskiego, zostawiony przeze� w pop�ochu ucieczki... O, dziwna, przedziwna niekonsekwencja wszystkiego przed utwierdzeniem! O, �mieszno�ci rzeczy wysokich, gdy nie mog� usta� w�asn� swoj� przyrodzon� pot�g�!... Wejrzawszy na �w cukier, tak doskona�y, poczu�em si� oto nagle jego prawowitym w�a�cicielem i trzy najgrubsze kawa�ki wrzuci�em odruchowo, ku zgorszeniu obecnych, do szklanki. Zapijaj�c gor�c� herbat�, jak przez sen przypomnia�em sobie posta� d-ra Juliana Marchlewskiego. Pierwszy raz widzia�em go niegdy�, przed wieloma laty w pracowni bibliotekarskiej Rapperswylu, w izbie na drugim pi�trze, o prastarem niskiem sklepieniu, ciasnej i zapchanej mn�stwem ksi��ek, katalog�w i r�kopis�w. Pewnego zimowego dnia przyjmowa�em i obs�ugiwa�em, jako bibliotekarz. R�� Luxemburg i Juliana Marchlewskiego. Czy� mo�na by�o w�wczas przypu�ci�, �e w tych niepoka�nych figurach dwojga wywo�a�c�w, zbieg�w, emigrant�w, obs�uguje przysz�� m�czennic� spartakowskiej rewolucyi, zamordowan� w bestyalski spos�b na ulicach Berlina przez rozjuszon� ludno�� - oraz przysz�ego wielkorz�dc� naszej biednej ojczyzny, - kr�tko co prawda, sprawuj�cego sw� nad nimi w�adz� i, jak dotychczas, w niepoka�nym Wyszkowie. Nasycaj�c si� niezr�wnanym gor�cem i zatapiaj�c z lubo�ci� w smak bolszewickiego cukru, przypomnia�em sobie nadto, �e przecie� dr. Julian Marchlewski to jest m�j szanowny wydawca. Posiadam stos jego list�w, w kt�rych na licznych arkuszach spisane s� statuty, umowy, kontrakty co do t�umaczenia niekt�rych moich pisanin na j�zyk niemiecki. Poniewa�, mimo owych statut�w i wieloparagrafowych kontrakt�w zapewniaj�cych mi niebyle jakie korzy�ci materyalne, - mimo, i� przek�ad niekt�rych utwor�w zosta� wyczerpany, gdy� nabywca imprezy wydawniczej d-ra Juliana Marchlewskiego, Perzold, zwraca� si� do mnie z pro�b� o prawo wydania nowej edycyi tego� przek�adu, - z owych szeroko opisanych i solennie zapowiedzianych korzy�ci materyalnych mam w zysku tylko cenne autografy d-ra Juliana Marchlewskiego, poczu�em si� jak powiadam, prawowitym w�a�cicielem cukru, zostawionego przeze� w Wyszkowie i, na rachunek ewentualnych, da B�g doczeka�, honorary�w, wpakowa�em do drugiej szklanicy herbaty �askawie podanej przez domownik�w ksi�dza Mieczkowskiego, nowe trzy kawa�y bolszewickie. Opity i rozgrzany przypomnia�em sobie drugiego z wielkorz�dc�w - Feliksa Kocha. Widywa�em go na procesie Stanis�awa Brzozowskiego w Krakowie, jako jednego z s�dzi�w. Posta� wywi�d�a, zniszczona, cz�owiek jak gdyby ze mg�y, o twarzy sympatycznej nerwowego utopisty, - bohater warszawskiego "Proletaryatu". Jeden z tych, kt�rych dumne cienie w kajdanach widywa�o si� na zbiorowej fotografii "proletariatczyk�w" w izbach socyalist�w. Trzeciego - Feliksa Dzier�y�skiego - mam szcz�cie nie zna� osobi�cie. Nigdy nie by�em w promieniu jego jurysdykcji i ciesz� si� �wiadomo�ci�, i� nigdy nie widzia�em ani jego twarzy, ani nie dotyka�em r�ki krwi� obmazanej po �okie�, ani s�ysza�em wyraz�w, z jego ust wychodz�cych. Wyznaj�, i� to imi� i nazwisko, wym�wione w mej obecno�ci, sprawia na mnie obmierz�e wra�enie duszno�ci i jakby torsyi. Ci tedy trzej m�owie, gotuj�cy si� w cichym domu ustronnego probostwa do odegrania wielkiej roli na placach, tylekro� przez obcy najazd zdeptanych i w gmachach Warszawy, tylekro� zniewa�onych przez cudzoziemca, - byli przedmiotem o�ywionej rozmowy. Genera� Haller t�umaczy� ambasadorowi Jusserand'owi na francuskie opowie�� ksi�dza kanonika. Proboszcz wyszkowski pozna� by� ca�kowit� ideologi� bolszewizmu z jego strony zasadniczej, dogmatyczno-ideowej, jakby teologicznej, "pryncypialnej". Poniewa� mia� mo�no�� prowadzenia z trzema dyktatorami in spe d�ugich rozm�w, zdawa� tedy spraw� z ich przebiegu. Pan Jussrand troskliwie notowa� sobie co wa�niejsze szczeg�y i najbardziej soczyste wyrzeczenia. Trudno by by�o tu powtarza� te lokucye i dyskusye na temat wolnej woli, rewolucyi, moralnego pos�annictwa si�y jednostek obdarzonych �wiadomo�ci� i wiedz� dobra, zw�aszcza, i� podane z ust do ust mog�yby straci� na prawdziwo�ci i dok�adn�ci. Zreszt� - tyle ju� razy o tych rzeczach pisano! Przyszli w�adcy Polski i Warszawy, wed�ug relacyi wszystkich obecnych, byli otoczeni silna stra��, kt�ra z nabit� broni� pilnowa�a ich kwatery na plebanii, je�dzili znakomitym i wytwornym automobilem, jedli i pili doskonale, spali wygodnie. (Zawsze zadaj� sobie pytanie, czem te� ludzie tego rodzaju, zarabiaj� na to dostatnie �ycie? G�osz�c zasady prawa, opartego jedynie na pracy, sami stoj� na poziomie wszystkich zwyczajnych w�adc�w, kt�rzy swe stanowisko odziedziczyli, lub posiedli na mocy takiej lub owakiej intrygi). Szyby okien na probostwie by�y powybijane przez kule. Stoj�c przy jednym z tych okien i przez dziur� w szkle patrz�c w cichu ogr�d, dziwi�em si�, ile to w tym zaciszu w ci�gu kr�tkiego czasu dokona�o si� przemian. Ludzie, ...
ZuzkaPOGRZEBACZ