Maciej �erdzi�ski Krew i deszcz - Ale dlaczego? - S�uchaj uwa�nie, Von Youthe. To by� nasz najlepszy rynek. Brali wszystkie nowo�ci, zawsze p�acili i, co najwa�niejsze, nie mieli najmniejszego zamiaru ko�czy� swojej wojny. Gdyby pan wiedzia�, ile lat to wszystko trwa�o i ile od nich wyszarpali�my, nie zadawa�by pan g�upich pyta�. Ta wojna nie mo�e umrze� tak spokojnie i ju� my o to zadbamy. - Wi�c kto ich pogodzi�? - Nareszcie dotyka pan w�a�ciwych problem�w. Zar�wno my, jak i oni, nie przewidzieli�my, �e mo�e tego dokona� jednostka. Kto� z Thyga�skiego sztabu ��tych zwariowa�; neurony w jego �epetynie zmieni�y swe po��czenia i zamiast wysnuwa� nowe, wspania�e plany zmasowanych nalot�w, wymy�li�y sobie pok�j. I on tego dokona�, do cholery. Niewa�ne, w jaki spos�b. Jest teraz ich duchowym tatusiem, tym jedynym, kt�ry wszystko trzyma w gar�ci. Nawiasem m�wi�c, dla nas jest po prostu ogniwem, kt�re trzeba skutecznie przerwa�. Tak. - Kt� to taki, panie Dunbar? - Niepozorny osobnik p�ci m�skiej. Thyga�czycy s� zdrow�, siln� ras�, tym wi�ksze zdziwienie budzi on sam. Ihled Ithak jest zreumatyzowanym garbusem pe�nym wrodzonych deformacji, a jego umys� przypomina lec�cego nad p�on�cym lasem ptaka. W ka�dej chwili mo�e spa��. Bardzo chcieliby�my mu w tym pom�c. - Sugeruje pan, �e garbus idiota ocali� miliardy istnie� i rozbroi� ca�� planet�? - Dobrze. Widz�, �e si� pan rozwija, Von Youthe. Ot� ta jego chora g�owa ma potworne mo�liwo�ci oceny sytuacji. Wi�cej, mo�e sterowa� innymi i odczytywa� ich jak ksi��k� - je�li wie pan w og�le, co to jest. - Czy ludzie... - Nie. My jeste�my dla niego nieosi�galni. - To prawda - zabrzmia� trzeci g�os. - Ale przecie� nie musimy tego wszystkiego wyja�nia� temu grubemu kolesiowi, co, Dunbar? S�uchaj, Von Youthe. Chcemy apartamentu, chcemy, �eby� si� nie interesowa�, i chcemy jednego z twoich ludzi, ale o tym za chwil�. Zaprosili�my bohaterskiego Ihleda na Ziemi�, aby mu osobi�cie pogratulowa� tak wspania�ej misji. Nie wzbudzimy niczyich podejrze� bior�c jeden z twoich hoteli, w ko�cu tym w�a�nie si� zajmujesz. On podr�uje bez obstawy, jak przysta�o na prawdziwego Proroka, cha, cha. Wszystko b�dzie O.K. - No... A je�li si� nie zgodz�? Nie podoba mi si� to. - S�uchaj, Gruby. G�wno mnie obchodz� twoje analizy. Ty wiesz i ja wiem, �e twoja pozornie pr�na firma upadnie. To jakby� chodzi� z otwartymi �y�ami. Albo powiesz tak i "WARS 'N' GUNS" za�ata ci wszystkie rany, albo powiesz nie i dopadnie ci� grupa przyjemnych urz�dnik�w. Ju� my ich dobrze pokierujemy. - Nie mam wyboru. Dla dobra... - Pieprzysz. Chcesz po prostu dalej p�awi� si� w forsie, i s�usznie. Zorganizuj spotkanie z tym facetem, kt�rego od ciebie po�yczymy. - Jeszcze nie wiem, kto to jest. - Prawda, zapomnieli�my ci powiedzie�. Nazywa si� Gene Astbury i nigdy nie dowie si� o tych wszystkich mroczniejszych ciekawostkach ca�ej akcji. Zrozumia�e� chyba, Grubciu? Eberhard Von Youthe nie odpowiedzia�. Siedzia� z otwartymi ustami i patrzy� w tward� twarz Aldritcha. - Gene Astbury?... Strumie� przecina� ponury p�askowy� niczym �ywa, niebieska wst��ka wij�ca si� po�r�d szarych g�az�w i fioletowych krzaczk�w wrzosu. Zatacza� p�kola, kre�li� dziwne wzory, a� wreszcie dochodzi� do stromej kraw�dzi urwiska, gdzie ��czy� si� z dwoma innymi i spieniona woda rusza�a w d�. U podn�y wzniesienia, gin�c ju� w porannych mg�ach, wpada� do przycupni�tego tu miasteczka, sennego wczesn� por� i skulonego zimnem jesieni. Bystre oczy mog�y dojrze� male�k� tam� zbudowan� na jego p�nocnych obrze�ach. D'Drizzler mia� bystre oczy. Sta� nad przepa�ci�, otoczony delikatn� mgie�k� m�awki i patrzy�. Lubi� t� wczesn� godzin�, kiedy ptaki wysuwaj� g�owy spod skrzyde�, a dzikie koty wracaj� z polowania. Lubi� obserwowa� budz�ce si� domy i ludzi pocieraj�cych rozespane powieki, kul�cych si� z zimna i wydychaj�cych mgie�ki pary, takie same jak te, kt�re wydycha�y w oborach ich zwierz�ta. Wiedzia�, �e z domu stoj�cego nie opodal tamy wybiegnie dziewczyna, paruj�ca jeszcze ciep�ym snem, a jej jasne, proste w�osy rozsypi� si� na szczup�ych ramionach. Gdyby zechcia�, m�g�by dostrzec w�skie �lady drobnych st�p, kt�re b�dzie zostawia� na ziemi, a� dojdzie do jeziorka i zanurzy w nim d�onie. D'Drizzler pochyli� si�. Ko�ce d�ugich palc�w musn�y g�adk� powierzchni� p�dz�cej wody. Trwa� tak chwil�, jak gdyby poch�ania� energi� rozedrganej cieczy jednocze�nie znacz�c j� kr�tk� bruzd�. - Przyjemnie, mmm, jak przyjemnie - cichy, chrapliwy g�os zabrzmia� fa�szywie w nieruchomym powietrzu. Nie odwr�ci� si�. Wiedzia�, c o stoi za nim. - Tak. Lord d'Drizzler to lubi. On kocha sta� przy urwisku i patrze� na ludzi. Ja to wiem. Sk�d? No, sk�d ja to wiem? - Id� precz. - Sk�d ja to wiem? Bo on kocha ludzi, a zw�aszcza... Potrz�sn�� g�ow� i g�os umilk�. - Powiedzia�em: id� precz. - Ale� nie, drogi lordzie. - Nie s�dz�, aby tw�j w�adca co� o tym wiedzia�. Stworzenie poruszy�o si�. By� to ogromny wij, na wp� zagrzebany w cieniu omsza�ego g�azu. Jego pier�cienie pob�yskiwa�y matowo, a po ich owalu biega�y setki mniejszych osobnik�w szybko poruszaj�c kosmatymi nogami. - On wie. On mnie przys�a�. Do ciebie, lordzie. - Po co? - by� zdziwiony, ale nie da� po sobie nic pozna�. Wij zmru�y� martwe oczy. - Naruszasz warunki. Przegrali�cie. Mimo to nie potrafisz si� z tym pogodzi�. - Nie utraci�em mocy. Ja nie przegra�em. Ale przestrzegam tego, co ustali� tw�j w�adca. - Dobrze. Powiem kr�tko. On wie, �e obserwujesz t� dziewczyn� i wie, co si� z ni� stanie. Je�li wejdziesz w przeznaczenie, staniesz przed Twarz� Mroku. Nie drgn�� nawet. Milcza�. - A wtedy - wij uni�s� swe cia�o tak, �e jego niby-g�owa znalaz�a si� na wprost oczu d'Drizzlera - wtedy b�dziesz z Nim rozmawia�. - Czy to wszystko, co mia�e� mi przekaza�? - Nie... Nie rozmawia�, ale s�ucha� Go. Bo g�os nie przejdzie ci przez gard�o. - Precz, robaku - od niechcenia zbudowa� znak i patrzy�, jak wys�annik znika. Na wrzosach pozosta� obrzydliwy odcisk �luzu zmieszany z porann� ros�. D'Drizzler pog�adzi� w zamy�leniu twarz. M�awka zg�stnia�a. Lekka bryza przetoczy�a si� po ska�ach i dmuchn�a w miasteczko. Na dole zacz�� si� ruch. Ludzie biegali w tumanach mg�y, szarpi�c j� silnymi cia�ami, a opary poddawa�y si� pe�nym �ycia mi�niom. Patrzy� teraz na ni�, pi�kn� w swej m�odo�ci i prostocie. By�a ju� kobiet�, a przecie� jeszcze nie tak dawno temu plot�a wianki i oddawa�a je strumieniowi pieszcz�cemu te drobne d�onie. Pami�ta�, jak zmar�a jej matka i to ma�e dziecko opiekowa�o si� chorym ojcem, kt�ry odszed� wkr�tce i dziewczynka zosta�a dziewczyn�, a kiedy �nieg sp�yn�� z g�ry, przez jej oczy spojrza�a kobieta, silna i czysta. Patrzy�, jak cieszy si� karmi�c zwierz�ta, a zwierz�ta ufnie podchodz� do wyci�gni�tej r�ki. Wszystko wok� niej zdawa�o si� �y� i radowa� �yciem. Ale d'Drizzler widzia� wi�cej. Widzia� te� �mier� wypisuj�c� chore wzory na okr�g�ym podw�rzu, widzia� smugi cienia sp�ywaj�ce wzd�u� grobli. Zosta�o tak ma�o czasu. Jej czasu. Cofn�� si� troch� i zn�w by�a ni�sza od szarego psa, kt�ry cierpliwie znosi� jej u�ciski pozwalaj�c ci�gn�� si� za g�ste, spl�tane kud�y. Patrzy�, jak ukradkiem wypuszcza kr�lika, kt�rego z�owi� jej ojciec i cieszy si� wolno�ci� jego d�ugich skok�w. I widzia�, �e ojciec cieszy si� razem z ni�, ale nie m�g� tego us�ysze�. W przesz�o�ci panowa�a cisza - �miech i p�acz nie mia�y tu dost�pu. Cofn�� si� jeszcze dalej, a� krajobraz rozp�yn�� si�, a na wschodzie zal�ni� bia�y pa�ac. Poszed� tam ci�kim krokiem nie zwa�aj�c na witaj�c� s�u�b�, ani na zapiecz�towane listy i czekaj�cych pos�a�c�w. Zatrzasn�� drzwi swojej najtajniejszej komnaty i usiad� w prostym krze�le. Medytowa�. - Co robi�, Panie? - pytanie odbi�o si� od �cian i zamilk�o w puszystych arrasach. W�adca �ycia nie odpowiedzia�. Skazany na wieki i skarcony przez si�y rozpadu, b��ka� si� po labiryntach Na Wp� Istniej�cych Krain. Taka by�a cena kl�ski, jak� ponie�li w ostatniej bitwie. �mier� nie mog�a zatryumfowa� ostatecznie, tu, na granicy �wiata obok fontanny czasu bij�cej w rytmie odwiecznych zmaga� Dobra i Z�a. Obok ludzi. W�adca Rozpadu dyktowa� surowe warunki. Wi�kszo�ci z nich odebra� moc i zostawi� w swym szale�stwie na pastw� rozpusty i uciech. Tym, kt�rzy mogli jeszcze w�drowa� i zmienia� czas, zabroni� kontaktu z lud�mi. Jak dot�d nikt nie odwa�y� si� z�ama� tego zakazu. Elfy przesta�y �piewa� i trwa�y w srebrzystych kokonach oczekuj�c powrotu �ycia. Anio�y pi�y w bezradnej w�ciek�o�ci, a ich skrzyd�a porasta�y mchem. Si�y Dobra pochyli�y g�owy. Stw�rca wci�� nie reagowa�, widocznie R�wnowaga istnia�a nadal. Zreszt� On nie ingerowa� nigdy. Po prostu przygl�da� si�. Taaak. Ch��d przenikn�� cia�o d'Drizzlera. Wiedzia�, �e nie ogrzeje go naj�arliwszy nawet ogie� trzaskaj�cy w rozbuchanym kominku. Zaci�gn�� po�y d�ugiego, czarnego p�aszcza i ruszy� do ukrytych drzwi. S�u�ba czeka�a na korytarzu pochyliwszy pokornie czo�a przed �wiat�em otaczaj�cym ich pana, tak wielka tego wieczoru by�a jego moc. - Wprowad�cie pos�a�c�w - rzek� cicho. Patrzy�, jak wchodzi pierwszy; oszo�omiony winem, czerwony na twarzy krasnolud o chytrych, rozbieganych oczkach. - M�j pan, baron Grasser, ma zaszczyt zaprosi� ci�, lordzie, na bal, kt�ry odb�dzie si� w jego podziemnym zamku... - Powiedz baronowi, �e dzi�kuj� i zapytaj, czy sad�o zaros�o mu ju� oczy, je�li nie, zapytaj, czy wino wy�ar�o mu m�zg. Je�li zrozumia�e� moj� odpowied�, w co zreszt� szczerze pow�tpiewam, jeste� wolny. Krasnolud podni�s� ma�� g�ow� i patrzy� chmurnie, szarpi�c ceglan� brod�. Nie wiedzia�, co czyni�. Trze�wia�. D'Drizzler za�mia� si� bezg�o�nie i skin�� d�oni�. - Wprowad�cie nast�pnego. By� to cz�owiek, jeden z tych, kt�rzy �yli po tej str...
ZuzkaPOGRZEBACZ