Amanda Quick - Bestia.doc

(1285 KB) Pobierz
Amanda Quick Bestia

105

 

Amanda Quick

 

 

 

 

 

 

 

 

Bestia

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Była to scena z nocnego koszmaru. Gideon Westbrook, wicehrabia St. Justin, stał w progu, przypatrując się, jak wygląda pogodne popołudnie w piekle. Wszędzie wokół walały się kości. Wyszczerzone w dzikim uśmiechu czaszki, zbielałe żebra, połamane kości udowe przypominały siedzibę szatana. Na parapecie okiennym piętrzyły się fragmenty skał zawierające skamieniałe zęby, kości palców i inne dziwne resztki. W rogu pokoju widniała sterta kręgów.

W samym środku tego niepokojącego rozgardiaszu siedziała niewielka postać w poplamionym fartuchu. Biały muślinowy czepek przekrzywiony na bakier przykrywał grzywę splątanych kasztanowych włosów. Kobieta, najwyraźniej dość młoda, siedziała przy masywnym mahoniowym biurku. Zwrócona do Gideona plecami, szkicowała coś pracowicie, skupiwszy całą uwagę na czymś, co wyglądało na długą kość uwięzioną w kamieniu. Stojący w progu Gideon zauważył brak obrączki na jej szczupłych palcach trzymających rysik. Była to zatem jedna z córek, nie zaś wdowa po wielebnym Pomeroyu. 

Właśnie tego mi teraz potrzeba, pomyślał Gideon, kolejnej córki proboszcza. Gdy umarła córka poprzedniego, a jej ojciec opuścił to miejsce, ojciec Gideona wyznaczył kolejnego proboszcza, wielebnego Pomeroya. A kiedy ten umarł cztery lata temu, Gideon, zarządzający już wtedy majątkiem swego ojca, nie trudził się nawet, by wyznaczyć nowego. Po prostu nie był szczególnie zainteresowany kondycją duchową mieszkańców Upper Biddleton. Zgodnie z porozumieniem zawartym z Pomeroyem, jego rodzina pozostała w probostwie. Płacili czynsz na czas i była to jedyna rzecz, która interesowała Gideona. Teraz przyglądał się jeszcze przez chwilę niecodziennej scenie, którą miał przed oczami, po czym rozejrzał się w poszukiwaniu osoby, która zostawiła drzwi domku otwarte. Nie zauważywszy nikogo, zdjął z głowy kapelusz o pofalowanym rondzie z bobrowych skórek i wszedł do niewielkiego przedpokoju.

Wchodząc, poczuł towarzyszący mu powiew morskiej bryzy. Był koniec marca i pomimo że dzień był wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku, morskie powietrze nadal było ostre. Gideona rozbawił, ale też - musiał to przyznać -zaintrygował widok młodej kobiety siedzącej wśród starych kości pokrywających podłogę gabinetu.

Szybkim krokiem przeciął hall, starając się jednak, by jego buty do konnej jazdy nie wydały najcichszego nawet dźwięku w zetknięciu z kamienną podłogą. Był rosłym mężczyzną, niektórzy nawet mówili, że monstrualnym, i dlatego by nie wyglądać niezgrabnie - wiele lat temu nauczył się poruszać bezszelestnie. Nie lubił, kiedy mu się ciągłe ktoś przyglądał. Zatrzymał się w progu gabinetu, by przyjrzeć się jeszcze raz pracującej kobiecie. Najwyraźniej była tak pochłonięta szkicowaniem, że nie wyczuła jego obecności.

Gdy przemówił, czar tej chwili prysł.

- Dzień dobry.

Młoda kobieta przy biurku drgnęła, przestraszona, upuściła rysik i zerwała się z krzesła. Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Gideonem. Jej oczy wyrażały przerażenie.

Gideon przywykł już do takiej reakcji. Nigdy nie był przystojnym mężczyzną, w dodatku głęboka blizna, przecinająca lewy policzek i szczękę, nie poprawiała ogólnego wrażenia.

- Kim jesteś, u diabła? - Młoda kobieta schowała ręce za plecami. Starała się ukryć swoje rysunki pod gazetą. Wstrząs, widoczny w jej wielkich, turkusowych oczach, zaczął się stopniowo zmieniać w podejrzliwość.

- St. Justin. - Gideon posłał jej uprzejmy, choć chłodny uśmiech, świadom tego, jak brzydko skrzywiła się przy tym jego blizna. Czekał, aż jej niewiarygodnie błyszczące oczy wypełnią się odrazą.

- St. Justin? Lord St. Justin? Wicehrabia St. Justin?

- Tak.

Zamiast spodziewanego obrzydzenia, w jej oczach rozbłysła głęboka ulga.

- Dzięki ci, Boże.

- Rzadko jestem witany z takim entuzjazmem - mruknął Gideon.

Młoda dama ciężko opadła na krzesło. Zachmurzyła się.

- Nieładnie, milordzie. Przyprawił mnie pan o silny wstrząs. Dlaczego podkradał się pan w tak dziwny sposób?

Gideon rzucił za siebie znaczące spojrzenie, wskazując otwarte drzwi domku.

- Jeżeli tak bardzo niepokoi panią myśl o ewentualnych intruzach, najlepszym wyjściem byłoby bez wątpienia zamknięcie i zaryglowanie drzwi.

Podążyła wzrokiem w ślad za jego spojrzeniem.

- Ach, tak. Widocznie pani Stone zostawiła je otwarte. Jest zwolenniczką świeżego powietrza. Proszę wejść, milordzie.

Ponownie wstała i podniosła dwa opasłe tomy z jedynego wolnego krzesła w pokoju. Przez chwilę rozglądała się niezdecydowanie, szukając wśród rumowiska kamieni wolnego miejsca dla książek. Poddała się z lekkim westchnieniem i upuściła książki na podłogę.

- Proszę usiąść, sir.

- Dziękuję. - Gideon wszedł niespiesznie do gabinetu i ostrożnie usiadł na niedużym krześle. Moda na delikatne meble nie była najodpowiedniejsza dla wzrostu i wagi wicehrabiego. Ku jego uldze, krzesło okazało się dość solidnie.

Popatrzył na książki, które przedtem zajmowały jego krzesło. Pierwszą z nich była Teoria Ziemi Jamesa Huttona, drugą zaś Ilustracja Huttońskiej teorii Ziemi Playfaira. Teksty te, wraz z zaśmiecającymi pokój kośćmi, wyjaśniały wszystko. Ich właścicielka była miłośniczką skamielin. Może obcowanie ze zbielałymi, szczerzącymi zęby czaszkami sprawiło, że nie przeraziła jej moja zeszpecona twarz, pomyślał złośliwie Gideon. Najwyraźniej była przyzwyczajona do niecodziennych widoków. Przez chwilę przyglądał się, jak zbiera szkice i notatki.

Była co najmniej dziwna. Gąszcz potarganych, wzburzonych włosów wymknął się spod czepka i ledwie się trzymał dzięki kilku niedbale wetkniętym

weń szpilkom. Włosy ocieniały jej twarz niczym puszyste, skłębione obłoki. Z pewnością nie była piękna ani nawet ładna, a przynajmniej nie tak, jak wymagała tego ówczesna moda. Jednak jej uśmiech miał pewien wdzięk. Pełen był energii i życia, podobnie jak reszta jej osoby. Gideon zauważył, że dwa z małych, białych zębów wystawały nieco do przodu. Nie wiedzieć czemu, uznał

to za urocze.

Ostry grzbiet niedużego nosa, wystające kości policzkowe w połączeniu z błyskiem inteligencji w badawczo patrzących oczach nadawały jej twarzy wyraz nieco agresywny. To nieśmiała, skromna panienka, stwierdził Gideon. Przy takiej kobiecie zawsze było wiadomo, na czym się stoi. Spodobało mu się to.

Jej twarz przywiodła mu na myśl obraz małego, sprytnego kotka i - wiedziony nagłym impulsem - zapragnął ją pogłaskać, ale powstrzymał się. Bolesne doświadczenie mówiło mu, że córki pastorów mogą okazać się bardziej niebezpieczne, niż na to wyglądają. Raz się już sparzył, i wystarczy.

Odgadł, że gospodyni tego domku ma niewiele więcej niż dwadzieścia lat. Zastanawiał się, czy to przez brak posagu była dotąd niezamężna, czy też zamiłowanie do starych kości odstraszało potencjalnych konkurentów. Niewielu dżentelmenów miałoby ochotę oświadczyć się kobiecie, która wykazywała więcej zainteresowania skamielinami niż flirtem.

Gideon omiótł wzrokiem resztę jej postaci. Zauważył muślinową suknię z podniesionym stanem, która niegdyś miała prawdopodobnie odcień błyszczącego brązu, a teraz była wyblakła. Plisowana bluzka wypełniała skromny dekolt sukni. To, co znajdowało się pomiędzy bluzką a fartuchem, dawało pole do popisu dla wyobraźni. Gideon odgadł gładkie, krągłe piersi i szczupłą talię. Patrzył uważnie, gdy młoda dama pośpieszyła na drugą stronę stołu, by ponownie zająć swoje miejsce. Kiedy otarła się o brzeg biurka, lekki muślin naciągnął się na czymś, co mogło być pełnym tyłeczkiem.

- Jak pan widzi, zaskoczył mnie pan, milordzie. - Schowała resztę szkiców pod „Raporty Towarzystwa Miłośników Skamielin i Wykopalisk" - Przepraszam za mój wygląd, ale nie oczekiwałam pana dziś rano, nie można mnie więc chyba winić za to, że nie ubrałam się odpowiednio na tę okazję.

- Proszę się nie przejmować swoim wyglądem, panno Pomeroy. Zapewniam panią, że nie czuję się obrażony. - Gideon pozwolił sobie na lekkie uniesienie brwi, mające wyrażać zainteresowanie. - Panna Harriet Pomeroy, nieprawdaż?

Zarumieniła się.

- Tak. Oczywiście, milordzie. Kim innym mogłabym być? Z pewnością pomyślał pan sobie, że jestem źle wychowana. Nawet moja ciotka twierdzi, że brakuje mi ogłady towarzyskiej. Chodzi jednak o to, że dla kobiety w mojej sytuacji ostrożności nigdy nie za wiele.

- Rozumiem - odpowiedział jej zimno Gideon. - Reputacja damy to dość kruchy towar, a córka proboszcza narażona jest na szczególne niebezpieczeństwo, prawda?

Popatrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.

- Przepraszam. Co pan powiedział?

- Może powinna pani poprosić kogoś z rodziny lub gospodynię, by nam towarzyszyli. Ze względu na pani dobre imię.

Oczy Harriet rozszerzyły się w zdumieniu.

- Dobre imię? Na Boga! Nie o tym mówiłam, milordzie. Nigdy jeszcze nie groziło mi uwiedzenie, a teraz, jako że mam prawie dwadzieścia pięć lat, perspektywa takiego zagrożenia nie wydaje się bliższa.

- Czy matka pani nie zadała sobie trudu, by ostrzec panią przed obcymi?

- Na Boga, nie! - Uśmiechnęła się na myśl o matce. - Ojciec nazywał ją świętą za życia. Była życzliwa i gościnna w stosunku do wszystkich. Zginęła w powozie, w wypadku, który wydarzył się dwa lata przed naszym sprowadzeniem się do Upper Biddleton. Był środek zimy i wiozła ciepłe ubrania dla biednych. Wszystkim nam okropnie jej brakowało przez dłuższy czas. Szczególnie tacie.

- Rozumiem.

- Jeżeli zaś chodzi panu o zasady przyzwoitości, milordzie - ciągnęła gawędziarskim tonem - obawiam się, że nic nie możemy zrobić. Moja ciotka i siostra poszły do miasteczka do sklepu. Natomiast gospodyni jest tu gdzieś w pobliżu, ale wątpię, by okazała się pomocna w wypadku, gdyby pan nastawał na moją cześć. Jest dość odporna na wszelkie symptomy nadchodzącego niebezpieczeństwa.

- Zgadzam się - odparł Gideon. - W niewielkim stopniu okazała się pomocna młodej damie, która mieszkała tu poprzednio.

Harriet popatrzyła na niego zainteresowana.

- Ach, poznał pan zatem panią Stone?

- Znaliśmy się kilka lat temu, gdy mieszkałem w sąsiedztwie.

- Oczywiście. Była przecież gospodynią poprzedniego rektora, prawda? Odziedziczyliśmy ją razem z probostwem. Ciocia Effie mówi, że jej obecność wpływa na nią deprymująco, ale tata powtarzał, że powinniśmy być miłosierni. Twierdził, że nie możemy jej odprawić, bo nigdy w okolicy nie znajdzie sobie pracy.

- Stanowisko godne pochwały. Jednakże musi pani znosić gospodynię dość niesympatyczną, chyba że pani Stone zmieniła się bardzo w ciągu kilku ostatnich lat.

- Niestety, nie. Ale tata był bardzo łagodnym człowiekiem, chociaż brakowało mu zmysłu praktycznego. Staram się zachowywać tak, jak on by sobie życzył, mimo że czasem to bardzo nudne. - Harriet pochyliła się do przodu i splotła dłonie. - Ale nie jest to temat na teraz. Pozwoli pan, że przejdę do rzeczy.

- Oczywiście. - Gideon zdał sobie sprawę, że coraz lepiej się bawi.

- Mówiąc, że nigdy dość ostrożności, myślałam o czymś nieskończenie ważniejszym niż moja reputacja, sir.

- Zadziwia mnie pani. Cóż może być ważniejszego, panno Pomeroy?

- Moja praca, oczywiście. - Oparła się plecami o krzesło posyłając mu znaczące spojrzenie. - Jest pan człowiekiem światowym. Z pewnością wiele pan podróżował. I widział prawdziwe życie, że tak powiem. Zdaje pan sobie sprawę, że wszędzie czają się pozbawieni skrupułów łajdacy.

- Doprawdy?

- Ależ oczywiście. Może pan być pewien, że są tacy, którzy ukradliby moje skamieniałości i bez cienia wyrzutów sumienia nazwaliby swoim odkryciem. Zdaję sobie sprawę z tego, że dobrze wychowanemu, szlachetnemu dżentelmenowi, jakim jest pan, trudno uwierzyć, że istnieją ludzie, którzy mogą upaść tak nisko, ale tak to już jest. To są fakty. Muszę się bez przerwy mieć na baczności.

- Rozumiem.

- A teraz... nie chciałabym się okazać zbytnio podejrzliwa, ale czy mógłby pan potwierdzić swoją tożsamość?

Gideon oniemiał. Blizna była dla większości ludzi wystarczającym dowodem jego tożsamości, szczególnie tu, w Upper Biddleton.

- Powiedziałem już, że jestem St. Justin.

- Przykro mi, ale muszę nalegać na okazanie jakiegoś dowodu. Jak powiedziałam, nigdy dość ostrożności.

Zrozumiawszy, o co jej chodzi, Gideon nie wiedział, śmiać się czy kląć. Nie mogąc wymyślić nic innego, sięgnął do kieszeni i wyciągnął list.

- Wydaje mi się, że przysłała mi to właśnie pani, panno Pomeroy. Z pewnością fakt, że znajduje się to w moim posiadaniu, będzie wystarczającym dowodem na to, że nazywam się St. Justin.

- A tak. Mój list. - Uśmiechnęła się z ulgą. - A więc dostał go pan. I przybył pan natychmiast. Spodziewałam się tego. Wszyscy mówią, że nie obchodzi pana, co się dzieje w Upper Biddleton, ale wiedziałam, że to nieprawda. Przede wszystkim dlatego, że tu się pan urodził, prawda?

- Owszem, miałem to szczęście - odpowiedział sucho Gideon.

- Musi pan być zatem mocno związany z tym miejscem. Pańskie korzenie tkwią tu głęboko, mimo że zdecydował się pan osiedlić w innej z pańskich posiadłości. Naturalnie jest pan związany poczuciem obowiązku i odpowiedzialności z tą okolicą.

-  Panno Pomeroy...

- Nie mógłby pan odwrócić się plecami do osady, która pana wykarmiła. Jest pan wicehrabią, dziedzicem hrabstwa. Wie pan, to znaczy obowiązek, który...

- Panno Pomeroy! - Gideon uniósł dłoń, by ją uciszyć. Był nieco zaskoczony, gdy podziałało. - Chciałbym, żeby między nami było wszystko jasne. Nie jestem szczególnie zainteresowany losem Upper Biddleton, a jedynie tym, by leżące tutaj dobra mojej rodziny przynosiły dochód. Jeśli ich zyskowność spadnie, zapewniam panią, że sprzedam je od ręki.

- Ale przecież życie wielu mieszkających tu osób zależy w mniejszym lub większym stopniu od pana. Jako największy posiadacz ziemski w okolicy jest pan odpowiedzialny za ekonomiczną stabilność całego regionu. Musi pan sobie przecież zdawać z tego sprawę.

- Jestem tą okolicą zainteresowany finansowo, nie emocjonalnie.

Harriet wyglądała na zdezorientowaną tym oświadczeniem, ale otrząsnęła się błyskawicznie.

- Żartuje pan sobie ze mnie, milordzie. Z pewnością obchodzi pana los tego miasteczka. Przybył pan w odpowiedzi na mój list, czyż nie? To dowodzi, że jednak panu zależy.

- Jestem tu ze zwykłej, najczystszej ciekawości, panno Pomeroy. Ten list nie był niczym więcej niż królewskim rozkazem. Nie nawykłem do tego, by otrzymywać polecenia od dzieci, których nigdy nie spotkałem, a tym bardziej do tego, by mnie pouczały co do moich obowiązków. Muszę przyznać, że byłem niezmiernie ciekaw kobiety, która uzurpuje sobie do tego prawo.

- Och... - Do Harriet dotarło, że powinna być bardziej powściągliwa. Jak tylko zobaczyła Gideona, zdała sobie sprawę, że nie jest zachwycony ich spotkaniem. Spróbowała się uśmiechnąć.- Proszę wybaczyć, milordzie. Czy mój list był zbyt stanowczy?

- To i tak dość łagodne określenie, panno Pomeroy.

              Zagryzła dolną wargę, przyglądając mu się.

- Przyznaję, że mam pewne ciągoty, by być... nazwijmy to dość otwartą.

- Słowo „wymaganie" byłoby tu chyba bardziej odpowiednie. Lub może „żądanie". Nawet „tyranizowanie".

Harriet westchnęła.

- Wydaje mi się, że to dlatego, że jestem zmuszona sama podejmować decyzje. Tata był wspaniałym człowiekiem pod wieloma względami, ale wolał zajmować się raczej religijnymi potrzebami swojej trzódki niż sprawami życia codziennego. Ciocia Effie jest kochana, ale nigdy nie uczono jej dbać o wszystko, jeśli wie pan, o co mi chodzi. Natomiast moja siostra dopiero skończyła edukację. Nie ma zbyt dużego doświadczenia.

- Dawno już przejęła pani pieczę nad gospodarstwem i nabawiła się pani nawyku przewodzenia innym oraz wydawania rozkazów - podsumował Gideon. - Czy to chce mi pani powiedzieć, panno Pomeroy?

Uśmiechnęła się, wyraźnie zadowolona z jego domyślności.

- Dokładnie tak. Widzę, że pan rozumie. Jestem pewna, że rozumie pan również, iż w takiej sytuacji ktoś musi przejąć inicjatywę i wszystkim pokierować.

- Tak jak na okręcie? - Gideon uśmiechnął się ukradkiem, wyobraziwszy sobie Harriet Pomeroy dowodzącą którymś z liniowców Jego Królewskiej Mości. Stwierdził, że w mundurze oficera marynarki wyglądałaby interesująco. Opierając się na tym, co do tej pory zobaczył, gotów był założyć się, że tyłeczek panny Pomeroy nieźle prezentowałby się w spodniach.

- Tak jak na okręcie - zgodziła się z nim Harriet. - Tu, w tym gospodarstwie, ja jestem osobą wydającą polecenia.

- Rozumiem.

- No właśnie. Naprawdę wątpię, by przebył pan całą tę drogę z pańskich dóbr na północy tylko po to, by zaspokoić ciekawość co do kobiety, która napisała do pana list w dość kategorycznym tonie. Zależy panu na losie Upper Biddleton, milordzie. Proszę się przyznać.

Gideon wzruszył ramionami, chowając list do kieszeni.

- Nie będę się sprzeczał na ten temat, panno Pomeroy. Jestem tu, przejdźmy więc do rzeczy. Może będzie pani tak uprzejma i wyjaśni mi, co to za „mroczne zagrożenie", o którym wspomniała pani w liście, i dlaczego mielibyśmy zachować „najściślejszą dyskrecję"?

Harriet wydęła wzgardliwie usta.

- Och. Nie dość, że byłam zbyt natarczywa, to jeszcze wpadłam w złowieszczy ton, prawda? Mój list musiał zabrzmieć jak fragment jednej z gotyckich powieści panny Radcliffe.

- Zgadza się, panno Pomeroy. - Gideon nie uznał za stosowne wspomnieć, że czytał jej list wielokrotnie. W tym natchnionym wezwaniu i żywym, jeśli nie dramatycznym stylu było coś na tyle intrygującego, że zapragnął osobiście poznać autorkę.

- Widzi pan, chciałam być pewna, że zwrócę pańską uwagę na tę sprawę.

- Najwyraźniej udało się to pani.

Harriet ponownie pochyliła się, zacierając dłonie, jakby przystępowała

do jakiegoś interesu.

- Będę szczera, milordzie. Dowiedziałam się niedawno, że Upper Biddleton stało się siedzibą bandy niebezpiecznych złodziei i zbójów.

Rozbawienie Gideona prysło. Przyszło mu na myśl, że ma do czynienia z wariatką.

- Może zechce pani uzasadnić to spostrzeżenie, panno Pomeroy.

- Jaskinie, milordzie. Przypomina pan sobie szereg jaskiń na wybrzeżu? Tu blisko, w zasięgu pańskiej ręki. - Machnęła niecierpliwie ręką w kierunku otwartych drzwi, wskazując nagie, skaliste wybrzeże poniżej probostwa, oddzielające pola od plaży. - Przestępcy wykorzystują jedną z jaskiń. 

- Pamiętam je doskonale. Nigdy się nimi nie zajmowano. Moja rodzina pozwalała poszukiwaczom skamieniałości i różnych dziwnych rzeczy przeszukiwać je do woli. - Gideon skrzywił się. - Czy chce pani powiedzieć, że ktoś wykorzystuje jaskinie do nielegalnej działalności?

- Dokładnie tak, milordzie. Odkryłam to kilka tygodni temu przeszukując nowe przejście przez skały. - Jej oczy zapłonęły entuzjazmem. - W tym właśnie korytarzu dokonałam szczególnie obiecujących odkryć. Wspaniała kość udowa, ale nie tylko... - Przerwała nagle.

- O co chodzi?

- O nic. - Harriet skrzywiła nos niezadowolona z siebie. - Proszę mi wybaczyć tę dygresję, milordzie. Często się zapominam, gdy dotykam tematu moich wykopalisk. Pewnie pana nie interesują moje badania. Wróćmy do wykorzystywania jaskiń przez kryminalistów.

- Proszę kontynuować - mruknął Gideon. - To zaczyna być interesujące.

- A zatem, jak mówiłam, badałam właśnie nowe przejście i...

- Nie uważa pani, że to dość niebezpieczny sposób spędzania wolnego czasu? Zdarzało się, że ludzie spędzali kilka dni zagubieni w tych jaskiniach. Niektórzy nawet tam umarli.

- Zapewniam pana, że jestem ostrożna. Mam zawsze ze sobą lampę i znaczę drogę. Mój ojciec mnie tego nauczył. A zatem, podczas jednej z moich ostatnich wypraw weszłam do wspaniałej jaskini. Wielkiej jak salon. I pełnej wielce interesujących formacji. - Harriet zmrużyła oczy. - Była również pełna nielegalnego towaru.

- Towaru?

- Towaru. Łupu. Przecież musi pan wiedzieć, o co mi chodzi. Kradzione rzeczy.

-Ach, łupy. Tak, oczywiście. - Gideon przestał się zastanawiać, czy jest szalona. Z pewnością była niezwykle intrygującą kobietą, jakiej nie spotkał już od wieków. - Jakie to łupy, panno Pomeroy?

Zamyśliła się, marszcząc nos.

- Zaraz. Było tam kilka sztuk pięknej srebrnej zastawy. Kilka złotych lichtarzy. Nieco biżuterii. Wszystko to w najlepszym gatunku. Od razu domyśliłam się, że nie pochodzi to z okolic Upper Biddleton.

- Dlaczego?

- W pobliżu jest jeden lub dwa domy, w których mogą się znajdować tak cenne rzeczy, ale kradzież czegokolwiek byłaby głośna. Tymczasem o niczym takim nie słyszano.

- Rozumiem.

- Podejrzewam, że złodzieje przynieśli te przedmioty nocą i czekają, aż ich właściciele zaprzestaną poszukiwań. Mówiono mi kiedyś, że złodzieje często wpadają, próbując sprzedać łupy.

- Jest pani znakomicie poinformowana.

- Tak. Wydaje się jasne, że jacyś wyjątkowo przebiegli przestępcy wpadli na pomysł przechowania ukradzionych rzeczy w jaskiniach do czasu, aż ucichnie szum i zainteresowanie kradzieżą. Potem łup zostanie zabrany do Bath lub Londynu i sprzedany u różnych jubilerów.

- Panno Pomeroy. - Gideon po raz pierwszy zaczął się poważnie zastanawiać, czy rzeczywiście w jaskiniach nie dzieje się niebezpiecznego. - Czy mogłaby mi pani powiedzieć, dlaczego nie zwróciła się pani z tą sprawą do mojego rządcy lub do miejscowego sędziego?

- Nasz sędzia jest już dość stary, sir. Prawdopodobnie nie poradziłby sobie z tą sprawą, a pańskiemu rządcy, wybaczy pan szczerość, nie ufam zbytnio. - Harriet zacisnęła usta. - Nie chciałabym wydawać pochopnych sądów, milordzie, ale mam wrażenie, że on wie o tym, co się tu dzieje, i przymyka na to oko.

Gideon zmrużył oczy.

- To bardzo poważne oskarżenie, panno Pomeroy. 

-Tak, wiem. Ale czuję, że nie mogę ufać temu człowiekowi. Nie wiem nawet, co pana skłoniło do zatrudnienia go.

- Był pierwszym, który zgłosił się na to stanowisko - uciął sprawę Gideon.- Jego referencje były wyśmienite.

- Dobrze, niech sobie będą, jakie chcą, a ja i tak mu nie wierzę. Przejdźmy do faktów. Przynajmniej dwukrotnie byłam świadkiem, jak jacyś mężczyźni wchodzili w nocy do jaskiń. Wnosili tam paczki, a wychodzili z pustymi rękami.

- Późno w nocy?

- Dokładnie - po północy. Oczywiście tylko w czasie odpływu. Inaczej wejście do jaskiń byłoby niemożliwe.

Gideon przemyślał tę informację i zaniepokoił się. Myśl o pannie Pomeroy biegającej po nocy bez opieki nie była przyjemna. Szczególnie, jeśli nie myliła się w swoich teoriach. Zdecydowanie ta młoda dama nie jest dość dobrze pilnowana.

- A co, u Boga Ojca, robiła pani w nocy na plaży?

- Śledziłam ich, oczywiście. Z okna mojej sypialni widzę część plaży. Gdy odkryłam w moich jaskiniach skradzione rzeczy, rozpoczęłam regularną obserwację. Kiedy pewnej nocy dojrzałam na plaży światła, wzbudziło to moją podejrzliwości i wyszłam z domu, żeby się temu przyjrzeć z bliska.

Gideon nie wierzył własnym uszom.

- Tak po prostu opuściła pani bezpieczny dom po to, by późną nocą śledzić ludzi, których podejrzewała pani o kradzież?

Spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem.

- A jak inaczej mogłabym się dowiedzieć, co się tam właściwie dzieje?

- Czy ciotka wie o pani dziwnym zachowaniu? - zapytał bez ogródek.

- Oczywiście, nie. Tylko by się zmartwiła, dowiedziawszy się o przestępcach w okolicy. Ciocia Effie ma skłonności do dramatyzowania.

- Nie ona jedna. W tym przypadku jestem w stanie w pełni zrozumieć jej uczucia.

Harriet zignorowała tę uwagę.

- W każdym razie i tak ma dość spraw na głowie. Obiecałam znaleźć sposób na to, by przygotować moją siostrę, Felicity, do jej debiutu tej zimy, a ciocia Effie bardzo przejęła się tym projektem.

Gideon uniósł brwi.

- Chce pani sfinansować debiut swojej siostry? Sama?

Harriet wydała z siebie ciche westchnienie.

- Sama oczywiście nie dam rady. Nie wystarczy na to niewielki pensja, jaką zostawił mi ojciec. Od czasu do czasu powiększam ją o niewielki dochód ze sprzedaży moich znalezisk, ale w ten sposób nie dam rady sfinansować debiutu Felicity. Mam jednak pewien plan.

-          Jakoś mnie to nie dziwi.

Jej twarz rozbłysła entuzjazmem.

- Mam nadzieję, że uda się nakłonić ciocię Adelajdę do pomocy, teraz, gdy ten jej skąpy mąż przeniósł się na łono Abrahama. Zgromadził majątek i wbrew swoim chęciom nie był w stanie zabrać tego ze sobą. Ciotka Adelajda niedługo wszystko przejmie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin