AMY TAN
CÓRKA NASTAWIACZA KOŚCI
Tytuł oryginału:
THE BONESETTER'S DAUGHTER
(Przełożył Łukasz Praski)
Ostatniego dnia, jaki moja matka spędziła na ziemi,
poznałam jej prawdziwe imię,
a także imię mojej babci.
Im dedykuję tę książkę
Oto rzeczy, które na pewno są prawdziwe: Nazywam się LuLing Liu Young. Moi mężowie nazywali się Pan Kai Jing i Edwin Young, ale obaj już odeszli, zabierając ze sobą nasze tajemnice. Moją córką jest Ruth Luyi Young. Urodziła się w Roku Wodnego Smoka, a ja w Roku Ognistego Smoka. Jesteśmy więc takie same, lecz z zupełnie różnych powodów.
Wiem o tym wszystkim, jednak nie potrafię sobie przypomnieć pewnego imienia. Tkwi w najdalszych zakamarkach mojej pamięci, do których nie potrafię dotrzeć. Setki razy wracałam do tamtego ranka, kiedy Droga Ciocia napisała je dla mnie. Miałam wówczas zaledwie sześć lat, ale byłam już dość bystra. Umiałam liczyć. Umiałam czytać. Zapamiętywałam wszystko, a oto, co zapamiętałam z tamtego zimowego poranka.
Chciało mi się jeszcze spać i wciąż leżałam w k'ang na cegłach, które dzieliłam z Drogą Ciocią. Przewód kominowy, ogrzewający nasz pokoik, sięgał najdalej od pieca we wspólnym pokoju, więc cegły pode mną dawno już wystygły. Poczułam, że ktoś szarpie mnie za ramię. Kiedy otworzyłam oczy, Droga Ciocia zaczęła coś pisać na skrawku papieru, który mi po chwili pokazała.
- Nic nie widzę - poskarżyłam się. - Jest za ciemno.
Sapnęła zniecierpliwiona, odłożyła papier na niską szafkę i ponagliła mnie gestem, dając mi do zrozumienia, że powinnam wstać. Rozpaliła w piecyku do gotowania wody, a gdy zaczął dymić, obwiązała sobie nos i usta szalem. Do dzbanka nalała wody do mycia twarzy i kiedy woda zawrzała, rozpoczął się nowy dzień. Droga Ciocia wyszorowała mi twarz i uszy. Rozdzieliła moje włosy i rozczesała grzywkę. Zwilżyła kosmyki sterczące jak nogi pająka. Potem zebrała włosy w dwa pęki, które zaplotła w warkocze. Jeden związała czerwoną wstążką, drugi zieloną. Potrząsnęłam głową, a warkocze zakołysały się niczym uszy wesołych pałacowych psów. Droga Ciocia pociągnęła nosem, jak gdyby też była psem, który zastanawia się: co tak ładnie pachnie? Właśnie tak wymawiała moje przezwisko - Piesek. W ten sposób mówiła.
Zamiast głosem porozumiewała się posapywaniem, westchnieniami, prychnięciami w różnym rytmie. Mówiła mi o rozmaitych rzeczach za pomocą grymasów i pomruków, marszcząc brwi, rzucając krótkie spojrzenia. Pisała o świecie na mojej małej przenośnej tablicy. Poczerniałymi dłońmi pokazywała mi też różne obrazy. Wychowywałam się w otoczeniu bezgłośnego i wyrazistego języka - mowy rąk, twarzy i kredy.
Zwijała włosy w ciasny węzeł tuż przy skórze, ja tymczasem bawiłam się jej szkatułką ze skarbami. Wyjęłam śliczny grzebień z kości słoniowej, na którego końcach były wyrzeźbione koguty. Droga Ciocia urodziła się pod znakiem Koguta.
- Włóż - zażądałam, trzymając ozdobę w wyciągniętej dłoni. - To ładne.
Byłam jeszcze na tyle mała, by wierzyć, że źródłem piękna są rzeczy, i chciałam, żeby Matka była jej bardziej przychylna. Droga Ciocia pokręciła jednak głową. Zdjęła szal, pokazała na swoją twarz i ściągnęła brwi. Po co mi piękność? - mówiła w ten sposób.
Grzywka opadała jej do samych brwi, tak samo jak mnie. Włosy z tyłu były związane i spięte srebrną szpilką. Miała brzoskwiniowe czoło, szeroko osadzone oczy i pełne policzki, zwężające się ku pulchnemu nosowi. Tak wyglądała górna część jej twarzy. Była jeszcze dolna.
Jej poczerniałe opuszki migały jak skaczące płomienie. Zobacz, co zrobił ogień.
Nie uważałam, by była brzydka, w przeciwieństwie do innych członków rodziny.
Kiedyś usłyszałam, jak Matka powiedziała:
- Aj-ja, nawet demon wyskoczyłby ze skóry, gdyby ją zobaczył.
Kiedy byłam mała, lubiłam dotykać palcami ust Drogiej Cioci. Stanowiły dla mnie zagadkę. Połowa była szorstka i nierówna, a połowa gładka i zawsze zamknięta. Wnętrze prawego policzka było sztywne jak wyprawiona skóra, a lewego wilgotne i miękkie. W miejscach poparzeń z dziąseł wypadły zęby. Język przypominał spieczony korzeń. Nie mogła kosztować smaku przyjemności życia: słonego ani gorzkiego, kwaśnego ani cierpkiego, ostrego, słodkiego ani tłustego.
Nikt poza mną nie rozumiał mowy Drogiej Cioci, więc musiałam powtarzać na głos wszystko, co chciała powiedzieć. Tak naprawdę nie wszystko, bo nie powtarzałam naszych sekretnych opowieści. Często mówiła mi o swoim ojcu, Sławnym Nastawiaczu Kości z Ust Góry, o jaskini, gdzie znaleźli smocze kości, które były święte i mogły uleczyć każdy ból z wyjątkiem bólu zasmuconego serca.
- Opowiedz mi jeszcze raz - powiedziałam tamtego ranka, chcąc posłuchać historii o tym, jak poparzyła sobie twarz i została moją piastunką.
Byłam połykaczką ognia - zaczęły mówić jej ręce i oczy. Setki łudzi przychodziły obejrzeć moje występy na rynku. Wrzucałam sobie do ust jak do kociołka na ogniu kawałki surowej wieprzowiny, dodawałam papryczki i pastę fasolową, mieszałam, a potem częstowałam ludzi kąskami takiej potrawy. Kiedy mówili: “Pyszne!", otwierałam usta jak sakiewkę, żeby wrzucali do nich miedziaki. Ale pewnego dnia połknęłam ogień, a on wrócił, żeby połknąć mnie. Postanowiłam wtedy, że nie chcę już być garnkiem, więc zostałam twoją piastunką.
Śmiałam się i klaskałam w dłonie, bo ta zmyślona opowieść podobała mi się najbardziej. Poprzedniego dnia Droga Ciocia powiedziała mi, że przyglądała się, jak z nieba spada nieszczęśliwa gwiazda, która po chwili wpadła jej do ust i poparzyła twarz. Dzień wcześniej natomiast mówiła, że zjadła coś, co - jak sądziła - było ostrą potrawą z Hunanu, a okazało się używanym do gotowania węglem.
Koniec z opowiadaniem, oświadczyła Droga Ciocia, poruszając szybko dłońmi. Już prawie czas na śniadanie, a wcześniej musimy się pomodlić. Wzięła z szafki tamten skrawek papieru, złożyła go na pół i wsunęła za wyściółkę buta. Włożyłyśmy ocieplane zimowe ubrania i wyszłyśmy na zimny korytarz. W powietrzu unosiła się woń palonego węgla z innych skrzydeł domu. Zobaczyłam Starego Kucharza, który wytężał siły, żeby obrócić korbę przy studni. Słyszałam, jak jeden z lokatorów wrzeszczy na leniwą synową. Minęłam pokój, który z Matką dzieliła moja siostra, GaoLing - obie jeszcze spały. Pobiegłyśmy do wychodzącego na południe pokoiku, naszej kapliczki przodków. Na progu Droga Ciocia posłała mi ostrzegawcze spojrzenie. Zachowuj się przyzwoicie. Zdejmij buty. W samych pończochach stanęłam na zimnych szarych płytach. Lodowaty chłód natychmiast przeszył moje stopy, pomknął w górę po nogach, przebiegł przez całe ciało i na koniec kapnął z nosa. Zaczęłam drżeć.
Ściana naprzeciw mnie była zawieszona zwojami z wypisanymi dwuwierszami - podarunkami od różnych uczonych, którzy używali naszego tuszu od dwustu lat. Nauczyłam się kiedyś czytać jeden wymalowany wiersz: “Cienie ryb mkną w dół rzeki", co oznaczało, że nasz tusz jest ciemny, piękny i łagodnie spływa na papier. Na długim stole ołtarza stały dwie figurki, Boga Długowieczności, z długą, białą jak wodospad brodą, i Bogini Miłosierdzia, o spokojnej, pozbawionej trosk twarzy. Jej czarne oczy były utkwione w moich. Droga Ciocia mówiła, że tylko ona wysłuchiwała żalów i życzeń kobiet. Wokół figurek umieszczone były tablice przodków rodu Liu z wyrzeźbionymi w drewnie imionami. Droga Ciocia powiedziała, że nie ma tu wszystkich moich przodków, lecz tylko ci, których rodzina uważała za najważniejszych. Tablice tych mniej znaczących oraz kobiet spoczywały w kufrach albo zupełnie o nich zapomniano.
Droga Ciocia zapaliła kilka kadzidełek. Zdmuchnęła z nich płomyki, by zaczęły się tlić. Wkrótce unosiły się nad nami gęste kłęby dymu - para naszych oddechów, dym ofiarny - gęste obłoki, które, jak mi się wydawało, były duchami próbującymi porwać mnie do Świata Jin.
Droga Ciocia mówiła mi kiedyś, że martwe ciało robi się zimne. Tego ranka przemarzłam do szpiku kości, więc bardzo się bałam.
- Zimno mi - załkałam i z oczu pociekły mi łzy.
Droga Ciocia usiadła na taborecie i posadziła mnie sobie na kolanach. Przestań, Piesku, zbeształa mnie łagodnie, bo inaczej łzy zamarzną i zmienią się w sople, które wyklują ci oczy. Szybko rozmasowała mi stopy, ugniatając je, jakby wyrabiała ciasto. Lepiej? Już lepiej?
Kiedy przestałam płakać, Droga Ciocia zapaliła więcej kadzidełek. Wróciła na próg pokoiku i wzięła swój but. Wciąż go widzę - zakurzony niebieski materiał, czarna lamówka, dodatkowy ozdobny listek, wyhaftowany w miejscu, gdzie zrobiła się dziura. Myślałam, że na koniec Droga Ciocia chce spalić własny but w ofierze zmarłym. Ale ona wyciągnęła zza podszewki zapisany zwitek papieru, który pokazała mi wcześniej. Dała znak, a jej ręce powiedziały: To nazwisko mojej rodziny, nazwisko wszystkich nastawiaczy kości. Podsunęła mi karteczkę przed oczy, mówiąc: Nigdy go nie zapomnij. Potem położyła ją na ołtarzu. Kłaniałyśmy się i prostowały, kłaniały i prostowały. Ilekroć podnosiłam głowę, patrzyłam na zapisane na papierze nazwisko. Brzmiało ono...
Dlaczego nie potrafię go dziś ujrzeć? Kazałam ustom wymówić setki nazwisk, ale ani jedno z nich nie zdołało trącić żadnej struny pamięci. Czy dlatego, że było to rzadkie nazwisko? Czy zapodziało się, bo zbyt długo trzymałam je w tajemnicy? Może straciłam je w taki sam sposób, w jaki gubiłam wszystkie swoje ulubione rzeczy - żakiet, który dała mi GaoLing, gdy wyjeżdżałam do sierocińca, suknię, w której, zdaniem mojego drugiego męża, wyglądałam jak gwiazda filmowa, pierwszą dziecinną sukienkę, z której wyrosła Luyi. Ilekroć darzyłam jakiś przedmiot szczególnym uczuciem, chowałam go w kufrze z najlepszymi rzeczami. Trzymałam je tam tak długo, że niemal zupełnie o nich zapominałam.
Tego ranka przypomniałam sobie o kufrze. Poszłam schować prezent od Luyi. Niewiarygodnie piękne szare perły z Hawajów. Kiedy uniosłam wieko, w powietrze wzbił się obłok moli i mnóstwo rybików. Wewnątrz zobaczyłam sieć złożoną z powiązanych ze sobą dziur. Nie było już haftowanych kwiatów i żywych barw. Zniknęło prawie wszystko, co było w moim życiu ważne. Najgorsze jednak było to, że straciłam nazwisko Drogiej Cioci.
Droga Ciociu, jak się nazywamy? Zawsze uważałam to nazwisko za własne. Pomóż mi je sobie przypomnieć. Już nie jestem małą dziewczynką. Nie boję się duchów. Nadal się na mnie gniewasz? Nie poznajesz mnie? Jestem LuLing, twoja córka.
Od ośmiu lat zawsze dwunastego sierpnia Ruth Young traciła głos.
Pierwszy raz zdarzyło się to po przeprowadzce do mieszkania Arta w San Francisco. Przez kilka dni Ruth potrafiła tylko wydawać piski niczym pozostawiony na ogniu czajnik. Doszła do wniosku, że to wirus, a może uczulenie na szczególny rodzaj pleśni w budynku.
Drugi raz straciła głos w pierwszą rocznicę wspólnego mieszkania i Art żartował, że jej zapalenie krtani musi mieć podłoże psychosomatyczne. Ruth zastanawiała się, czy to prawda. Kiedy złamała rękę, jeszcze jako mała dziewczynka, straciła głos. Dlaczego? W ich drugą rocznicę oglądali gwiazdy w parku Grand Teton. Według wydanej przez park narodowy broszury informacyjnej: “Podczas maksimum perseidów, około 12 sierpnia, co godzina na niebie widać setki smug «spadających gwiazd». Są to fragmenty meteorów, które płoną, wchodząc w atmosferę ziemską". Ruth wraz z Artem w milczeniu podziwiała świetlny spektakl rozgrywający się na czarnym jak aksamit niebie. Nie wierzyła, by jej kłopoty z krtanią miały być zapisane w gwiazdach ani by deszcz meteorów mógł mieć coś wspólnego z jej utratą mowy. Kiedy jednak Ruth była mała, matka często mawiała, że spadające gwiazdy są w rzeczywistości “topniejącymi ciałami duchów", a ich widok zwiastuje nieszczęście. Jeżeli ktoś zobaczył spadającą gwiazdę, oznaczało to, że stara się z nim porozumieć jakiś duch. Dla matki Ruth prawie wszystko stanowiło znaki od duchów: stłuczone miseczki, szczekanie psów, a także głuche telefony, gdy po drugiej stronie panowała cisza albo słychać było tylko czyjś ciężki oddech.
W sierpniu następnego roku Ruth, zamiast czekać na atak niemoty, oznajmiła swoim klientom i przyjaciołom, że zamierza zupełnie zamilknąć na cały tydzień.
- To coroczny rytuał - mówiła. - Żebym mogła wyostrzyć wyczucie słowa i jego roli.
Jeden z jej klientów, psychoterapeuta i zwolennik New Agę, uznał to dobrowolne milczenie za “cudowny proces" i postanowił pójść w ślady Ruth, by później włączyć ich wspólne doświadczenia do rozdziału o dynamice w rodzinie dysfunkcyjnej albo milczeniu jako terapii.
Odtąd owa przypadłość została podniesiona do rangi usankcjonowanego dorocznego wydarzenia. Ruth przestawała mówić na dwa dni przed utratą głosu. Gdy Art zaproponował jej, by spróbowali się porozumiewać za pomocą języka migowego, uprzejmie odmówiła. Zaczęła traktować swą niemotę nie jak chorobę czy tajemnicę, lecz jak akt woli. Właściwie spodobał jej się nawet krótki odpoczynek od mowy; przez cały tydzień nie musiała pocieszać klientów, przypominać Artowi o umówionych spotkaniach, przypominać jego córkom, by były ostrożne, nie miała też wyrzutów sumienia, że nie dzwoni do matki.
Nadszedł dziewiąty rok. Ruth, Art i dziewczynki pojechali spędzić Dni bez Mowy - bo tak je nazywali - nad oddalone o dwieście mil jezioro Tahoe. Ruth wyobrażała sobie, jak wszyscy czworo, trzymając się za ręce, idą nad rzekę Truckee, by z niemym podziwem oglądać deszcz meteorów. Okazało się jednak, że komary nie zamierzają udać się na spoczynek, a Dory piszczała ze strachu, bo zobaczyła nietoperza.
- Kto by się przejmował wścieklizną, kiedy w lesie jest pełno morderców z siekierami? - zakpiła Fia.
Kiedy schronili się w domku, dziewczynki oświadczyły, że się nudzą.
- Nie ma kablówki - narzekały.
Art zawiózł je więc do Tahoe City i wypożyczył parę kaset wideo, prawie same horrory. Potem wszyscy troje przespali większość filmów, a Ruth nie mogła się oderwać od ekranu, choć były okropne. Później śniły jej się obłąkane opiekunki do dzieci i oślizłe ciała kosmitów.
W niedzielę, gdy rozdrażnieni i spoceni wrócili do San Francisco, stwierdzili, że w domu nie ma ciepłej wody. Wszystko wyciekło z bojlera, w którym widocznie spaliła się grzałka. Musieli się zadowolić kąpielą w wodzie grzanej w czajnikach; Art nie miał ochoty rujnować się na kosztowne usuwanie awarii. Pozbawiona głosu, Ruth nie mogła protestować, lecz cieszyła się z tego w duchu. Gdyby zaczęła się z nim sprzeczać, oznaczałoby to, że chce sama uregulować rachunek; ponieważ w ciągu lat ich wspólnego mieszkania bardzo często tak robiła, Art zaczął tego od niej oczekiwać. Nie złożywszy jednak takiej propozycji, poczuła się jak osoba małostkowa. Art ani słowem nie wspomniał później o całej sprawie, co jeszcze bardziej ją zirytowało. Już w łóżku wtulił twarz w jej szyję, przywierając całym ciałem do pleców. Gdy Ruth zesztywniała, mruknął: “Jak chcesz", i odwrócił się. Czując się odtrącona, chciała wytłumaczyć, co jest nie tak - ale zdała sobie sprawę, że sama nie wie. Jej nastrój nie miał konkretnych przyczyn. Niedługo potem donośne chrapanie Arta, połączone z jej rozdrażnieniem, zupełnie wybiło ją ze snu, więc leżała w ciemności z otwartymi oczyma.
Dochodziła północ i za kilka godzin Ruth miała odzyskać mowę. Stała w Kąciku, dawnej spiżarni, która pełniła funkcję jej gabinetu. Weszła na podnóżek, by otworzyć małe okno. I ujrzała skrawek cudownego widoku: czerwone wieże mostu Golden Gate, które zdawały się wyznaczać granicę między zatoką a oceanem. Na twarzy poczuła dotyk wilgoci i oczyszczającego chłodu. Przyjrzała się niebu, lecz było za jasno i zbyt mglisto, by mogła dojrzeć płonące “ciała duchów". Zaczęły porykiwać syreny mgłowe. Po minucie Ruth zobaczyła biały opar, który niby zwiewna kołderka przykrył ocean, sunąc wolno w stronę mostu. Matka mawiała, że mgła to para wydzielana przez walczące ze sobą smoki, wodę i ogień.
- Ogień i woda razem robią parę - mówiła LuLing swoim dziwnym brytyjskim akcentem, który przyswoiła sobie w Hongkongu. - Wiesz, jak wygląda. Jak z czajnika. Dotykasz, parzysz się w palec.
Mgła podpełzła pod podpory mostu, pochłaniając reflektory samochodów. Ruth czytała kiedyś, że o tej godzinie dziewięciu na dziesięciu kierowców jest pijanych. A może sama pisała na ten temat dla jakiegoś klienta. Zeszła z podnóżka, lecz zostawiła otwarte okno.
Syreny nadal zawodziły. Brzmiały trochę jak tuby w operze Szostakowicza, komicznie i tragicznie zarazem. Ale czy tragedia w ogóle może być zabawna? A może było tak, że to publiczność reagowała śmiechem, wiedząc, że bohaterowie wchodzą do zapadni albo fałszywych luster?
Wciąż nie czując oznak senności, Ruth odwróciła się w stronę biurka. W tym momencie zdjął ją nagły niepokój, jak gdyby zapomniała o czymś, o czym powinna była pamiętać. Czyżby rzecz dotyczyła pieniędzy, któregoś z klientów, a może złożonej dziewczynkom obietnicy? Przystąpiła do porządkowania biurka, ustawiając książki naukowe, układając faksy i szkice, oznaczając kolorami materiały związane z konkretnym klientem i książką. Jutro będzie musiała wrócić do codziennych obowiązków i terminów, a posprzątane biurko dawało jej poczucie, że zaczyna ze świeżymi siłami i jasnym umysłem. Wszystko miało swoje ustalone miejsce. Jeżeli jakiś przedmiot był mniej ważny lub wartościowy, wrzucała go na dno prawej szuflady. Teraz jednak szuflada była wypchana listami, na które nie odpisała, zarzuconymi szkicami, kartkami pełnymi zanotowanych pomysłów, które miały się kiedyś przydać. Wyciągnęła z dna szuflady plik spiętych ze sobą arkuszy i przyszło jej do głowy, że właściwie mogłaby wyrzucić rzeczy, które przez zaniedbanie leżały tam najdłużej.
Kartki były zapisane po chińsku, ręką jej matki. Ruth dostała je od LuLing pięć czy sześć lat temu.
- Takie tam stare historie o rodzinie - mówiła matka z niezręczną nonszalancją, która w jej wypadku niezbicie świadczyła, że papiery te są dla niej bardzo ważne. - O moim życiu, od malej dziewczynki. Piszę dla siebie, ale może przeczytasz, zobaczysz, jak dorastałam, przyjechałam do tego kraju.
Ruth słyszała co nieco o życiu matki, ale wzruszyła ją nieśmiałość, z jaką prosiła o przeczytanie wspomnień, nad którymi musiała się ciężko napracować. Na każdej stronie widniały równiutkie kolumny liter, bez żadnych skreśleń, dlatego Ruth domyślała się, że matka przepisała na czysto wszystkie wcześniejsze próby.
Usiłowała już rozszyfrować treść tych zapisków. Matka wtłaczała jej kiedyś do opornej głowy chińską kaligrafię i Ruth nadal umiała rozpoznać niektóre znaki: “rzecz", “ja", “prawda". Jednak aby odcyfrować resztę, musiałaby dopasować ozdobione zakrętasami ideogramy LuLing do standardowych znaków w słowniku chińsko - angielskim. Pierwsze zdanie brzmiało: “Oto rzeczy, które na pewno są prawdziwe". Ruth tłumaczyła je przez godzinę. Postanowiła odczytywać jedno zdanie dziennie, więc trzymając się planu, następnego dnia wieczorem przetłumaczyła drugie zdanie: “Nazywam się LuLing Liu Young". To było proste, przekład trwał nie dłużej niż pięć minut. Potem w tekście pojawiły się nazwiska mężów LuLing, z których jeden był ojcem Ruth. Mężów? Ruth z zaskoczeniem przeczytała, że w życiu matki był ktoś inny. Co to znaczy: “odeszli, zabierając ze sobą nasze tajemnice"? Musiała się natychmiast dowiedzieć, ale nie mogła zapytać o to matki. Z doświadczenia wiedziała, co się będzie działo, gdy poprosi ją o tłumaczenie chińskich znaków na angielski. Najpierw matka zacznie ją besztać za to, że w dzieciństwie nie przykładała się do nauki chińskiego, a później, żeby wyjaśnić ideogramy, będzie wracała do przeszłości, roztrząsając najdrobniejsze niuanse znaczeniowe chińskich słów:
- Tajemnica nie znaczy tylko nikomu nie mówić. Są tajemnice, co ranią albo rzucają klątwę, czasem robią na zawsze krzywdę i taka jak dawniej nigdy nie będziesz ...
Potem rozgada się na temat kogoś, kto wyjawił tajemnicę, ale nie powie, czego właściwie dotyczył ów sekret, następnie zacznie opowiadać, jak straszną śmiercią zginął ten człowiek, dlaczego tak się stało i jak można było uniknąć tragedii, gdyby to i to nie zdarzyło się tysiąc lat wcześniej. Gdyby Ruth, słuchając tego, zdradziła oznaki zniecierpliwienia, LuLing wpadłaby w gniew i wyrzuciła z siebie, że wszystko jest bez znaczenia, bo i tak niedługo umrze, przypadkiem albo z powodu złej wróżby, albo z własnej woli. Później zapadnie uzdrawiające milczenie, kara, która będzie trwać kilka dni lub miesięcy, dopóki Ruth pierwsza się nie złamie i jej nie przeprosi.
Tak więc Ruth nie zwróciła się z prośbą do matki. Postanowiła natomiast odłożyć wszystko na parę dni i skupić się na tłumaczeniu. Powiedziała o tym matce, a LuLing przestrzegła ją, by za długo nie zwlekała. Później za każ...
jarzabkowna