O Edwarda wadach sprawa.doc

(127 KB) Pobierz
Część I

Część I
Preludium wszelkiego zua



     - Idę spać, tato – powiedziałam beznamiętnie, wdrapując się po schodach na piętro. – Dobranoc.
     - Tak, tak, -branoc, Bello…
     Typowe. Mogłabym leżeć na tych schodach i powoli się wykrwawiać na śmierć, ale gdyby leciał akurat mecz w telewizji, Charlie by nawet nie zauważył.
Ale nie miałam się czym martwić – moją apetycznie pachnącą krew lejącą się strugami po podłodze zaraz wyczułaby nieopodal pomieszkująca rodzina wampirów.
     Apetycznie pachnąca krew. Czemu parskałam śmiechem za każdym razem kiedy o tym słyszałam? Wiedziałam, że to nic śmiesznego – balansowałam na granicy życia romansując z pożądającym mnie wampirem, i tak dalej, i tak dalej…
     Historia mojego życia. Jak już znajduje się chłopak, któremu się podobam, nie pragnie do końca mnie, tylko mojej krwi.
     Ironia losu.
     Dowlokłam się wreszcie do mojego pokoju. Skrzypiące, obdrapane drzwi. Kopka tynku w rogu, powiększająca się za każdym razem, kiedy mocniej trzasnęłam o framugę.
     Nie koniecznie drzwiami. Nogą, głową… całkiem to dla mnie typowe.
     Ale teraz nie mogłam sobie nawet w spokoju pokrwawić, kiedy się przewróciłam. Bo byłabym narażona na to, że zje mnie mój własny chłopak.
     Mój chłopak Edward. Apollo jak w mordę strzelił, dżentelmen jak w pysk dał, troskliwy, silny, uprzejmy, kochający…
     Na dodatek choleryk, histeryk i cwaniak. Pies trącał jego troskliwość! „Nie, Bello, spotkanie z Jacobem to dla ciebie zbyt duże ryzyko, to wilkołak, rzuci się na ciebie…”
     Bo spanie w jednym łóżku z wampirem to kaszka manna. Truskawkowa.
     Gorzej. Nawet nie spanie - leżenie. Noc w noc, bez przerw na święta czy wakacje, musiałam zasypiać, czując, że ktoś się na mnie namolnie gapi, po prostu gapi! I nie mówię, żeby to nie było dość przyjemne… na początku. Wiercące mi dziurę w mózgu miodowe oczy mogą mnie sobie spojrzeniem na wskroś przeszywać i zaszywać, tylko że…
     Wszystko, jak kocham starą babcię Swan, ma swoje granice!
     Westchnęłam. Wejść do tego pokoju czy nie? Nie miałam zbyt bogatego wyboru: noc z pięknym, zimnym klopsem albo karkołomna ucieczka przez okno w łazience.
     „On nie jest klopsem” usłyszałam gdzieś wewnątrz swojej głowy. Tak, tak, wampiry i wilkołaki to nie jedyna atrakcja Forks: w ofercie mamy również nieustające ulewy i darmowe rozmowy z głosami w chorym umyśle.
     Chory umysł. Dobre określenie na filozofię mojej egzystencji.
     „Nie, masz rację, nie jest klopsem” przyznałam, zastanawiając się, czemu u licha podtrzymuję rozmowę. Z głosem. W głowie. „Jest tylko taki… przewidywalny. Zawsze kochany, zawsze troskliwy.”
     „Czyżbyś chciała powiedzieć to słowo, którego nie chcesz powiedzieć?”
     Cóż, od głosu w głowie nie można oczekiwać zbyt wiele.
     „Jakie znowu słowo?”
     „Dobrze wiesz. Zaczyna się na ‘n’…”
     „…”
     „…a kończy na ‘udny’”.
     - Bella? Coś nie tak? Czemu stoisz pod drzwiami i sapiesz?
     - Wszystko OK., tato, musiałam… yyy… zabić pająka!
     Co za bzdura. Prędzej bym zjadła ten obsypujący się tynk niż chociażby tknęła pająka. Nawet butem.
     Z głośno bijącym sercem (a przynajmniej zakładałam, że głośno bije. W końcu nie jestem cholernym wampirem, żeby je usłyszeć) wpadłam do pokoju. Ten głos w głowie, chociaż niezbyt elokwentny, prymitywnie mówiąc mnie rozgryzł.
     Edward nie był nudny. Nie był, nie był, nie był!
     Najwyżej chwilami.
     Potrząsnęłam z dezaprobatą głową i zaczęłam szybko zgarniać ubrania z podłogi. Nie byłam bałaganiarą – to pozostałości po ostatniej konspiracyjnej ucieczce Edwarda do szafy.
     Edward, Edward, Edward. Jak mogłam pomyśleć, że jest nudny? Powinnam dziękować niebiosom za takiego kochającego, idealnego chłopaka…
     Zachłysnęłam się powietrzem i zaczęłam krztusić własną śliną. Typowa reakcja, kiedy wpadałam na pomysł albo rozwiązanie.
     Waląc się po plecach, co – zważając na moją koordynację ruchową – nie wychodziło mi zbyt dobrze, pomyślałam: Ot co. Tu jest pies pogrzebany. Edward był zbyt idealny! Zbyt wspaniały, zbyt piękny, zbyt…
     … przerysowany.
     Uznając, że zagrożenie śmierci od własnej śliny minęło, osunęłam się na łóżko i od razu zatrzęsłam się z zimna. No tak. Każdego wieczoru musiałam zostawiać szeroko otwarte okno, żeby Primadonna de Edwardina się aby nie oburzyła lub nie uznała, że nie chcę jej u siebie w pokoju. W efekcie siedzenia w zimnym pokoju i zasypiania u boku skały lodu, życie w Forks było dla mnie nieprzerwanym pasmem deszczu i bólu gardła.
     Deprymowało mnie to bardziej niż wszechobecność wampirów i wilkołaków.
     Jak mówiłam – historia mojego chorego umysłu.
     Wzięłam ciepły prysznic i pastylkę do ssania, po czym wróciłam do mojej kwatery lodu i chłodu. On już tam był – leżał na moim łóżku z postawą i miną króla. Spojrzałam na moją poduszkę ukrytą pod jego szerokimi plecami i aż się wzdrygnęłam na myśl o miłym, ciepłym łóżku, do którego zaraz wejdę.
     - Witaj, Bello – wymruczał tym swoim perliście aksamitnym głosem.
     Perliście aksamitnym. Chryste Panie, źlej.
     Żebym przynajmniej miała się o co u niego przyczepić! Ale nie, nawet okno za sobą zamknął. Oczywiście. Idealnie idealny.
     - Już jesteś – stwierdziłam, usiłując wlać w mój ton jak najwięcej radości. Nic z tego, moją uwagę cały czas przykuwała nieszczęsna poduszka, o którą się opierał.
     - Oczywiście, że jestem. Zawsze – powiedział, chwytając mnie za rękę i przyciągając na łóżko. Jego piękną, nieskazitelną twarz przeszył nagle grymas bólu, nie ujmując mu tym jednak na urodzie, jak błyskawica rozpruwająca lazurową połać nieba. – Prawie zawsze. Ale nigdy nie popełniam tego samego błędu dwa razy, Bello.
     Wtulił twarz w moje włosy, przyciągając mnie bliżej siebie. Oparłam głowę na jego klatce piersiowej (a jakże, adonisowej) i dopiero się mniej więcej otrząsnęłam.
     Lazurowa połać nieba? Co jest z tym chłopakiem NIE TAK, że dostaje przy nim natłoku iście kretyńskich myśli?
     W tym cały problem. NIC z nim nie było nie tak.
     Chłopak, z którym wszystko jest tak.
     Przerażające.

***


     Czemu wszyscy się tak zachwycają nad odcieniami niebieskiego, czerwonego, żółtego, a nikt nigdy nie zastanowił się nad ilością rodzajów szarego? Czemu mamy indygo, atramentowy, lazurowy, szafirowy, karmazynowy, kanarkowy, cytrynowy, a odcienie szarego ograniczają się do: gołębiego, grafitowego, i siwego?
     A co z Depresyjnym Szarym, z Usypiającym Szarym, Mglistym Szarym, Powalającym Ołówkowym i Niewinnym Szaraczkiem?
     Wyglądając tego ranka przez okno, zobaczyłam pomieszanie tych wszystkich odcieni na raz. Gdzieniegdzie tylko prześwitywała zieleń jakiegoś nędznego drzewa. Wszechobecna mgła i wisząca w powietrzu zapowiedź strug deszczu, jakie miały na nas dzisiaj spaść jakoś nie bardzo mnie cieszyły.
     Tfu, stop, cofnij! Kocham mgłę, kocham ściany deszczu, kocham błotnistą pogodę bo to wszystko pozwala mi być z Edwardem! Nierozłączni, cały czas razem, na każdej lekcji, na każdej przerwie, na lunchu, w drodze do domu, w domu, w nocy…
     I tak codziennie…
     Potrząsnęłam głową. Jestem najbardziej niewdzięczną osobą pod sło… pod chmurą.
     Gradową.
     - O czym myślisz, Bello?
     Perfidne, perfidne pytanie.
     Wciąż nie odrywając wzroku od szarej ściany za oknem, poczułam dwie silne ręce oplatające mnie w pasie i poczułam, jak mózg mi papieje. Czemu kiedy mnie nie dotykał myślałam sobie takie strasznie, okropne rzeczy, a jak był blisko wpadałam w amok?
     Wyrzuty sumienia, usłyszałam bezczelny głos w mojej głowie.
     Ręce Edwarda mocniej mnie objęły i poczułam jego podbródek na swoim ramieniu.
     Wypadałoby odpowiedzieć.
     - O…
     No tak. Tylko co? Bo prawda byłaby w tym miejscu faux-pas.
     Nie, wróć. Przyznanie wampirowi, że nas nudzi jest nie tyle towarzyskim nietaktem, co masochistycznie popełnionym samobójstwem.
     - O… tych. Kanarkach.
     Nigdy nie byłam zbyt dobra w wymyślaniu na poczekaniu.
     - O kanarkach? – Wyczułam w jego głosie zdumienie. Hmm, hmm, ciekawe czemu.
     - Właściwie… O kolorach. O żółtym. I o szarym…
     Ale Edward już mnie nie słuchał, zajęty własnym tokiem myślenia.
     - Mogę ci kupić kanarka – wyszeptał mi prosto do ucha. – Albo od razu całą rodzinkę, żeby im było wesoło. A do tego klatkę. I placyk zabaw dla małych kanarzątek…
     Zagotowało się we mnie.
     - Edwardzie – powiedziałam, odwracając się do niego przodem. – Nie musisz mi niczego kupować. Nie chce niczego na świecie poza samym tobą.
     Głos w mojej głowie sarkastycznie parsknął, ale go w myślach kopnęłam.
     - Wiem – odparł, głaszcząc mnie po policzku. Jakby już nie miał gdzie!

***


     Znów śnił mi się horror.
     Budzenie w środku nocy ojca okrzykiem przerażenia było z jednej strony krępujące, ale z drugiej miało w sobie wiele dramaturgii i całkiem mi się podobało. Jestem pewna, że Szekspirowska Julia dzień w dzień budziła całe osiedle rykiem grozy.
     Odkąd wrócił Edward, miałam tylko dwa rodzaje koszmaru: pierwszy, że z powrotem mnie opuszczał, a drugi, że przy mnie zostawał. Dzisiaj przyśniły mi się oba naraz.
     Jak zwykle byłam sama w wielkim, czarnym lesie. Kilka kroków za mną stał Jacob i usiłował mnie przekonać, żebym nie szła dalej. Jak to w prawdziwym życiu bywa, zignorowałam mądrzejszego ode mnie i uparcie brnęłam głębiej w las, kiedy spomiędzy drzew wynurzył się Edward. Idealnie blady, idealnie piękny. Jacob zaczął głośno protestować, więc Edward rzucił mu kość i podszedł bliżej do mnie.
     - Nie musisz mnie szukać – powiedział łagodnie. – Jestem tu.
     - Nie jestem pewna, czy to ciebie szukam – odparłam, wiedząc, że w snach mogę mówić prosto z mostu, bo taki sen całkiem pomaga w filozoficznych rozterkach codziennego życia.
     - Mnie, mnie – potwierdził Edward, biorąc mnie za rękę. Była, jak zwykle, zimna i twarda, ale w pewien sposób też miła.
     - Może i tak – mruknęłam pod nosem.
     - To co dzisiaj robimy? To co zawsze?
     ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin