SZKLANA GÓRA.docx

(26 KB) Pobierz

     SZKLANA GÓRA

                        Janina Porazińska

Za wielkimi górami gdzie ziemia była już prawie płaska, a lasy gęste i rozległe stała zagroda. Zwykła ona była, jak wszystkie zagrody we wsi, tylko wejście miała ocienione lipą. A lipa to była, lipa! Mało w którym przyzamkowym ogrodzie taką lipę można

było znaleźć.

Jeszcze ojcowy pradziad na swej ją zasadził.

Pień miała grubachny, pięciu chłopów wziąwszy się za ręce ledwie ją obejmowało. A tych konarów, tych gałęzi, gałązek... to mnogość a mnogość niezliczona.

Gdy latem zakwitła — z całej wsi pszczoły z niej miody brały.

Ile się tam na niej ptactwa gnieździło! Jakie szły z jej zielonych szumów gwizdy, pogwizdały, ćwierkania, szczebioty, ciurlikania, podśpiewki, głoseczki i głosiki — to jakby cała królewska kapela, cały chór królewski tam siedział.

Wszystkie w rodzinie wesela i wszystkie chrzciny pod tą lipą się odbywały. Bo przecież w jej cieniu trzydzieści par w tańcu się. obracało, a jedna drugiej nie wadziła.

W zagrodzie tej mieszkało z ojcem trzech synów, braci rodzonych pomiędzy sobą.

Ten najstarszy ździebko lubił ojca, maluśko braci, ale ogromniście kochał samego siebie. I wielce był w sobie zadufany.

— Ja jestem najmądrzejszy!

Ja jestem najlepszy!

Ja jestem najwięcej wart ze wszystkich ludzi na świecie!

Ten średni najbardziej kochał ciepły piec i pełną miskę. Ani go można było wyciągnąć do roboty.

Jak przychodzi czas kosowicy siana, to wtedy obwiązuje sobie nogę szmatą i stęka, że ani stąpnąć nie może, tak go boli. We żniwa boli go znów ręka, a jak przyjdzie drzewo rąbać w lesie, to akuracik cości mu włazi w krzyże, ani się ruszyć nie może.

Leń to był a leń — aż mierziło patrzeć!

A najmłodszy był cichy, dobry i załatany w pracy.

Ale że ten najstarszy cięgiem na niego jeno warczał: ty głuptasku! a ten średni fyrkał: ty leniu! to już on sam nie wiedział, czy ma rozum w głowie, czy nie, czy zwija się w robocie, czy czas marnotrawi.

Głuptak i głuptak! Leń i leń!

A stare ojczysko takie już było niedołężne, że nie bardzo chłopowina rozumiał, co się koło niego dzieje.

Aż tu jednego dnia zebrało się ojcu na umieranie.

Zawołał synów i tyle aby do nich powiedział:

Żyjta, synkowie, w zgodzie. A kiedy oczy zawrę, postawcie moją domowinę pod lipą i bez trzy puste noce kolejno przy mnie stróżujcie. Potem wynieśta mnie na żalnik.

Tyle aby starowina synom na rozłąkę powiedział i umarł.

Włożono ojca do trumny i postawiono pod lipą.

Zbliża się pierwsza noc. Powinien stróżować przy ojcu syn najstarszy. Ale ten powiada:

— Strasznie dużo mądrych pomyślunków po głowie mi się kołowało. Przez cały dzień mi się kołowało. To tera muszę się przespać. Idź ty, głuptaku, za mnie przy ojcu stróżować.

Najmłodszy nic na to nic odpowiedział. Ale po wieczerzy zaodział się w kożuch, bo już październikowe noce zimnem straszyły, i poszedł pod lipę.

Stara się nie zasnąć, choć się cały dzień dobrze upracował — wszystką koniczynę sam zwiózł z pola do stodoły.

Ale że ojciec przykazał stróżować, to stróżować będzie. Usiadł na kamieniu i w noc się zapatrzył, w nocy się zasłuchał.

Niebo wysrebrzone było gwiazdami. Wiatr ledwie nieledwie gałązki ruszał, derkacze na dalekich łąkach derkały, a z ogrodu woniała maciejka.

Pięknie było.

Zapiały pierwsze koguty, potem drugie i trzecie. Na wschodzie zaczęło niebo blednąc, a od lasu nadleciał ni to szum, ni to westchnienie.

Zdawało się synowi, że o tej chwili brzasku coś się musi stać. Że coś się zbliża, coś z lekka szeleści, coś się z tego przedranku wyłania... Ale niestraszne to było ani przeciwne człowiekowi, nie. Dobre było i miłościwe.

I oto lipa odemknęła się. Wyszło z niej leśne stworzenie: małe, kudłate, brodate. Prowadziło to na powódkach konia, a koń był srebrem srebrzysty jak miesiąc na niebie.

I leśne stworzenie powiada:

— To koń dla tego syna, który miał w dzisiejszą noc stróżować.

I stworzenie cofnęło się, lipa się za nim zawarła i znów tylko pobladłe gwiazdy mrugały na niebie, mały wiatr liśćmi kołysał, a świt szedł coraz jaśniejszy i chłodem dmuchał.

Syn przetarł oczy.

— Sen taki miałem czy co?

Ale nie sen to był. Przecie niedaleczko lipy stał koń srebrzysty i patrzył w jaśniejącą dalekość wschodu.

Nie zbladł jak gwiazdy, srebrzył się jednako, aż światło od niego biło.

Gdy słońce nad ziemią się ukazało, syn wstał z kamienia, na którym całą noc przesiedział, pokłonił się ojcu z nowym dniem, konia zabrał do stajni, podsypał mu owsa i poszedł do chaty.

— Bracie, hej, bracie, wstawaj! Idźżc do stajni i obacz, jakiego konia ci pan ociec przysłali. Szczerym srebrem błyszczy jak miesiąc.

Zerwał się najstarszy, zerwał się i piecuch i pobiegli do stajni konia oglądać. Dziwu też to było, dziwu — na całą wieś.

 

                                              *    *     *

Nastała druga pusta noc.

Powinien teraz przy trumnie ojca stróżować syn średni, ale ten średni powiada:

— Okrutnej ograszki dziś dostałem. Trzęsie mnie i trzęsie, dechu złapać nie mogę. Co prędzej trza mi za piec włazić. Ani gadania, cobym zdolił tę noc na zimnie przesiedzieć. Tdź ty, leniu, za mnie pod lipę.

I najmłodszy znów poszedł.

I znów się zacudował w tej nocy cichej a niespokojnej. Zbałwanione obłoki płynęły niebem, raz zalatując gwiazdom srebrne oczy, raz odkrywając je.

A po ziemi od obłoków płynęły cienie rozlotne: to pierzchały na boki, to znów się jawiły i znów przepadały, niby w jakiejś trwożnej ucieczce czy swawolnej zabawie.

W dalekich siołach poszczekiwały psy.

A podniebiem, nad głową syna, raz wraz przepływała chmura odmienna od innych. Była cała drżąca od trzepotu i była szumiąca od pracy skrzydeł i dźwięczała przytłumionym krzykiem.

Ku południowi płynęła.

Chmura ptaszkowa. Na wyraj.

Gdy trzecie kury przepiały, na wschodzie niebo zaczęło blednąc z mroków i powoli różanością nasiąkać. Znów od lasu przeciągnął wiew ni to pocieszenie, ni to użaleństwo niosący. Zaszeleściło tajemniczo tysiąclistowie na lipie.

I drzewo cichuśko rozwarło się.

Z wnętrza wybłysnął złoty blask.

W blasku tym wygramoliło się ono leśne stworzenie maluśkie, kudłate i brodate.

Za powódki prowadziło ono konia.

Koń był złotem złocisty.

I ono powiada:

— To koń dla tego syna, który miał drugą noc stróżować.

I leśne stworzenie cofnęło się. Weszło do środka lipy i lipa się za nim zawarła. A złoty koń został. Świecił i błyszczał, że zdało się — ognisko pod lipą płonie. Uderzyła złota łuna od konia w otwarty wyglądek. Obudził się leń, doskoczył do wyglądka i woła:

Widzita, narody, i mnie ociec dali konia! Złotego! Barzej mnie lubili jak ciebie, boś ty jeno srebrnego dostał!

Na te słowa i starszy zerwał się z posłania. Doskoczył do okienka i hałasi:

— Niedoczekanie twoje, byś miał piękniejszego konia dostać niżeli ja. Przecież jestem starszy, przecieżem pierworodny, dla mnie co najlepsze.

Wyskoczyli obaj na dwór. I do najmłodszego:

— Dla kogo ten koń? Gadaj prawdę!

— Dla tego, kto miał drugą noc stróżować.

— A któż konia przyprowadził?

— Leśne stworzenie, taki-ci-dziadek.

— Jakiż on był?

Malućki, kudłaty, brodaty.

Zarutko polecę do lasu go szukać! A niech go znajdę — to nabiję! Dla mnie należny jest złoty koń, bom najstarszy, bo na dziedzictwie tu ostanę!

— A nieprawda! Dla mnie, bom ja go dostał!

Jeden brat złapał za powódki z lewej strony, drugi z prawej i nuż się tarmosić i odpychać, i kułakować.

W tejże chwili ukazało się słońce — świeże było, czerwone, rosą obmyte.

Najmłodszy syn wstał z kamienia, pokłonił się ojcu w domowinie z nowym dniem i poszedł na strych w sianie się tam ździebko przespać.

tyz sp sfc

Nadeszła trzecia noc — ostatnia. Starsi bracia mówią:

— No, ta noc przypada na ciebie, głuptasie.

— Na ciebie leniu.

— Jakiego też konia tobie ociec podaruje? Pierwszy był srebrny, drugi złoty. To musi ten trzeci będzie brylantowy.

Najmłodszy nic się na to nie ozwał, zabrał kożuch i poszedł pod lipę. A najstarszy brat do średniego mówi:

— Jeśli będzie brylantowy, to będzie dla mnie. Ty sc weźmiesz złotego, no a srebrny będzie dla głuptaka.

— Szkoda dla niego i tego.

— Szkoda, bo szkoda, ale skoro taka wola ojca, coby każdy z nas od niego konia miał, no to — niech se go ma!

— Ano, niech go ma — westchnął średni i wlazł za piec. I stamtąd już powiada:

— Ale włosie z grzywy i ogona srebrnego obetnę dla siebie.

— O... o... wszyćko dla ciebie! Ty se bierz ogon, a ja grzywę.

Średni chciał się jeszcze targować, ale już nie poradził, bo okrutnie był śpiący. Zaraz też zachrapał. A i najstarszy mu do wtóru.

I tak se oba lenie śpią, a najmłodszy przy domowinie ojca siedzi.

Zmęczony jest, boć to przecie trzecia noc niespana, a w dzień mało co ma czasu, by się dorwać do odpoczynku. Ale rad, że wolę ojca wypełnił.

Ta noc była ostra, jakby wszelkiej żywiźnie chciała przypomnieć:

„Bądź gotów! Wyszłam już ze swego legowiska i idę ku tobie — ta, co niesie mróz, lód i dujawice".

Niebo się iskrzyło, jakby je kto brylantami nabił. A miesiąc od wschodu podnosił się i szedł ku gwiazdom. Promienisty był i błyszczący, niby ze szczerego srebra ukuty.

 

Przypomniały się chłopcu dziecińskie zagadki:

Jest jedna matka, co ma dwoje dzieci. Syn błyszczy złotem, córka srebrem świeci.

— juści. Takaś ty, nocko, taka. Srebrem świecisz.

A i ta zagadka o niebie gwiaździstym a księżycowym:

Leży bochen miedzy grochem. Choćbyś ten groch liczył całe życie, nie zliczysz go należycie.

— Hej, nie zliczyć was, gwiazdeczki, nie zliczyć. Ten by was jeno zrachował, kto by was tam kładł.

Spojrzy chłopiec po łące, a tam już każde ździebełko trawy rosy obwiesiły. Iskrzą się tam one niezgorzej od gwiazd. Aż się w oczach mieni. Nade dniem każda w lodową krupkę się zetnie. Toć to przecie już połowa października, do Urszuli niedaleko. I znów mu się przypomniała dziecińska zagadka:

Szła Urszula po łące, rozsnuła pereł tysiące. Miesiąc wiedział — nie powiedział. Słonko wstało — wyzbierało.

— Powyzbiera was słonko po jednej rosince, po jednej. Powyzbiera do czysta. I trzecia noc minęła.

Ku dniowi się miało. Zorza powoluśku rozpłomieniała się na wschodzie. W blasku jej każda kropla rosy stała się migotliwym rubinem.

Pobudzili się bracia.

Dalejże obaj do wyglądka i patrzą, czy też leśny dziadek i dla głuptaska konia przywiedzie. I jaki ten koń będzie.

Wychylają się, jeden przez drugiego wykrzykuje:

— O rety! Patrzaj, patrzaj, lipa się odmyka!

— Wyłazi... malućki, kudłaty, brodaty!

— Na powódkach coś prowadzi!

— Mierzynka... Białą płachtą go nakrył czy jak? Koń wcale nie błyszczy się.

— A co ma błyszczeć! Zwyczajna szkapa.

— Siwy... boki jakieś ma opuchłe. Świeżej koniczyny objadł się czy co?

— Nie pożyje on ta długo, rozpuknie się.

— Trzeba by go wziąć do galopu, coby się zgrzał, toby mu może te boki opadły.

— Prawic podjezdek dla głuptaska.

— Prawie dla niego.

— To ci się dosłużył! Cha-cha-cha...

Naśmiali się, naśmiali z bratowego wierzchowca i poszli dalej spać. Co tam leśny dziadek bratu prawił — wcale nie byli ciekawi słuchać.

A leśne stworzenie przyprowadziło chłopcu mierzynka i mówi:

— To konik dla tego, który miał trzecią noc stróżować.

— To znaczy się dla mnie!

— Dla ciebie. A to bat. Jak na konia wsiądziesz, a zamyślisz sobie, co chcesz, a z tego bata strzelisz i powiesz:

Na moje rozkazanie niech się ta rzecz stanie

— to ci się zaraz zamyślenie spełni.

— Prawdę to mówicie? Nic dworujecie sobie ze mnie?

— Szczerą prawdę mówię. Masz to powiadać ku wschodowi słońca obrońcy i żeby cię nikt nie słyszał.

I leśny dziadek wrócił do lipy, a mierzynek został.

Postał chłopak, podumał... westchnął. Prawda to czy nieprawda?

— Ano, obaczym. Ale to dobrze, com przy domowinie oćca trzy noce stróżował, jako ociec żądali.

Przyjrzał się konisiowi. Nieduży był, siwek, grzywa bujna, ogon do samej ziemi.

Zaprowadził mierzynka do stajni, wysypał mu do żłobu owsa, za drabinę nałożył siana, napoił go.

Bat utaił w stodole pod snopkami, a sam poszedł na strych przespać się.

Na odwiecierz synowie pochowali ojca na żalniku, dla rodziny i sąsiadów wyprawili pogrzebiny i zaczęło się dawne życie: najstarszy chwalił się, średni jadł i spał, najmłodszy pracował.

Daleko, daleko od zagrody trzech braci było królestwo, a królestwem tym rządził stary król.

Niedobry to był pan, nie dbał o swój naród.

Wszystkie sprawy prowadzili urzędnicy, jako chcieli.

Gdzie się trafił starosta ludzki — tam i chłopi mieli dobrze, mieszczaństwo było zamożne i drogi były w porządku, i o rozbojach nie wiedziano. Ale gdzie się trafił starosta nicpoń  — tam dla narodu wielkie było uciemiężenie.

A króla nic to nie obchodziło. A król jeno pił, jeno z gośćmi się zabawiał, jeno uczty i wyprawy łowieckie urządzał.

Dla własnego dziecka nawet był okrutny.

Miał córkę piękną, młodą, dobrą, dla narodu miłościwą — to ją umyślił wydać za mąż za starego księcia, pijaka i hulakę, przyjaciela swego, jako że był bogaty i miał piwnice pełne beczek przedniego wina.

Biedna królewna nadaremnie błagała, prosiła, do nóg ojcu upadła, by jej tak haniebnie nie sprzedawał. Król upierał się przy swoim.

I postanowił upór królewny złamać.

Zwołał z całego kraju garncarzy i kazał im z gliny ulepić, a potem ogniem na skorupę wypalić górę wysoką aż hen... hen... pod same obłopki.

Ulepili, wypalili. Skorupka błyszczała w słońcu jak szkło.

Na górze kazał cieślom zbudować dla królewny zamek — więzienie.

Praca to była a praca!

Im góra wznosiła się wyżej, tym więcej drabin trzeba było ze sobą wiązać, by glinę na wierzch wynosić, by drzewo na budulec zameczku wciągać. Na końcu to już tysiąc drabin stało jedna nad drugą.

I po tym tysiącu weszła królewna na ową szklaną górę do swego więzienia. A na rozłącznem z córką król powiedział:

— Będziesz tam siedziała dotąd, dopokąd się nie namyślisz. A gdy się już z dobrej woli zgodzisz księcia poślubić, to dasz znak: zaślesz przez orła pierścień.

I jeszcze dorzekł urągliwie:

— A jak chcesz męża młodego i serca rycerskiego, to niechaj rycerstwo cię dobywa. Kto na górę do ciebie czy własną mocą wylezie, czy na koniu wyjedzie — ten może cię poślubić.

Sam klucznik królewski odprowadził królewnę na szczyt szklanej góry i na złoty klucz w zameczku ją zamknął.

A gdy zszedł, wszystkie drabiny ściągnięto w dół i spalono.

I została królewna samotna w zamku na szklanej górze pod obłokami.

Wichry ją jeno odwiedzały, gromy jedynie do niej gadały, obłoki jeno zaglądały do jej okienek, a miłosierne słońce ją ogrzewało.

Każdego poranka wyuczony orzeł zanosił królewnie pożywienie.

Mijały dni, tygodnie i miesiące...

Orzeł powracał zawsze z pustym dziobem.

 

                                                            * * *

 

Hej, ani sokołowe skrzydła tak prędko by w cztery strony świata nie zaleciały, jak zaleciała wieść o przyrzeczeniu króla.

Kto na szczyt szklanej góry bądź dojdzie, bądź dojedzie, ten królewnę za żonę dostanie!

Dopieroż ze wszystkich krain ruszyli ochotnicy.

Jechali królewicze z całym dworem, z namiotami, ze służbą i wozami żywności dla ludzi i koni.

Jechały bogate drużyny książęce i skromniejsze poczty rycerskie. Jechali rycerze samotrzeć, jechali samowtór z pachołkiem jeno. Jechali w pojedynkę. Prowadzili zapasowe konie, że to jak jeden wierzchowiec ze szklanej góry stoczy się i zabije, to drugiego śmiałek dosiądzie.

Za rycerzem Jaśkiem z Boguradowa stu pachołków sto luźnych koni wiodło, a każdy koń miał złote podkowy, by zdolen na szklanej ścianie góry sam sobie stopnie wyrąbywać.

Poszła o nim w świat piosenka:

                        Sto konisiów Jaśko miał, sto konisiów kować dał.

                        Dla każdziutkiej podkowy złoty dukat gotowy.

                        Gdy po moście stąpały, szczerym złotem brzękały.

 

Tak to jechano przeróżnie.

Bogato i ubogo, zadzierżysto i skromnie, wesoło i w zadumie. Jedni tętnili gwarno, hucznie, z kapelą — inni sunęli cicho niby cienie.

Jak weselnicy i jak pielgrzymi.

Ruszyli też bracia z zagrody pod lipą, ci starsi. Ruszyli Ciszkiem, utajonkiem, żeby się najmłodszy z nimi nie wybrał.

Bo ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin