Dickson Gordon R. - 04. Smok na wojnie.pdf

(1510 KB) Pobierz
Smoczy rycerz 04 -
14680271.001.png
Dickson Gordon R.
Dickson Gordon R.
Gordon Rupert Dickson (ur. 1 listopada 1923 - zm. 31
stycznia 2001 ), amerykański pisarz science fiction i
fantasy .
Urodził się w Edmonton ( Alberta ). W wieku 13 lat (w
1936 lub 1937 ) wyemigrował do Stanów Zjednoczonych ,
gdzie w latach 1943 do 1946 słuŜył w armii. Ukończył
Uniwersytet Stanowy Minnesoty. Większość swojego
Ŝycia spędził w Minneapolis w Minnesocie . Pierwszą
powieść Alien From Arcturus wydał w 1956 .
14680271.002.png 14680271.003.png 14680271.004.png
Rozdział 1
Cha, wiosna - rzekł szlachetny rycerz Sir Brian Neville-Smythe - Czy mogłoby być lepiej,
Jamesie?
Pytanie to wyrwało z zamyślenia Sir Jamesa Eckerta, barona de Bois de Malencontri et Riveroak,
jadącego nieco z tyłu.
Rzeczywiście słońce świeciło wspaniale, ale według dwudziestowiecznych przyzwyczajeń wciąŜ
było zimno. Dobrze, Ŝe pod zbroją miał na sobie grubą bieliznę. Był jednak pewien, Ŝe dla Briana
dzień jest ciepły. Dafydd ap Hywel, jadący za nimi, ubrany jedynie w zwykły strój łucznika, na
który składał się skórzany kubrak nabity metalowymi płytkami, zdaniem Jima powinien wręcz
marznąć. Ale Smoczy Rycerz był gotów się załoŜyć, Ŝe taknie jest.
Istniało wytłumaczenie, dlaczego Brian miał dziś tak dobry humor.
Przez całe ubiegłe lato panowała wspaniała pogoda zarówno w Anglii, jak i we Francji. Jednak
jesień była juŜ zgoła odmienna. Niemal bez przerwy lało, a zimą wciąŜ padał śnieg. Teraz śniegi
stopniały wreszcie i wiosna dotarła juŜ nawet na północ, do Northumberlandu, leŜącego przy
samej szkockiej granicy.
To właśnie w kierunku tej granicy jechali Jim, Brian oraz Dafydd.
Smoczy Rycerz uświadomił sobie nagle, Ŝe nie odpowiedział przyjacielowi. A przecieŜ nie
wypadało przemilczeć pytania. Jeśli nie zgodziłby się z opinią Briana na temat pogody, ten byłby
przekonany, Ŝe coś z nim jest nie w porządku. Był to jeden z problemów, do których Jim musiał
przywyknąć w tym czternastowiecznym świecie, znalazłszy się tu wraz ze swą Ŝoną - Angie.
Według ludzi takich jak Sir Brian naleŜało się wszystkim zachwycać, w przeciwnym razie
uznawano cię za chorego.
Choroba oznaczała łykanie mnóstwa mikstur, które mogły tylko zaszkodzić. To prawda, Ŝe
ówcześni ludzie wiedzieli nieco o medycynie, ale jeśli juŜ, to przede wszystkim o chirurgii.
Potrafili obciąć kończynę zakaŜoną gangreną, oczywiście bez jakiegokolwiek znieczulenia, i
kauteryzowali rany, które wyglądały na zakaŜone. Jim Ŝył w ciągłym strachu, Ŝe zostanie
zraniony poza domem, gdzie Angie (jego Ŝona Lady Angela de Malencontri et Riveroak) nie
mogłaby się nim zająć.
Jedynym sposobem uniknięcia wątpliwej pomocy ludzi takich jak Brian czy Dafydd było
powołanie się na magię. Jim, nie mając na to wpływu, stał się magiem... mówiąc szczerze dość
podrzędnym, ale i to wystarczało do wzbudzenia szacunku u zwykłych śmiertelników.
WciąŜ nie odpowiedział mistrzowi kopii, który przyglądał mu się z zainteresowaniem. MoŜna
się było teraz spodziewać kolejnego pytania, czy Jim nie ma przypadkiem gorączki i czy nie
czuje się chory.
- Masz absolutną rację! - stwierdził więc Smoczy Rycerz, siląc się na ton pełen szczerości. –
Wspaniała pogoda. Tak jak mówisz, nie moŜe być lepsza.
Jechali bezdrzewnym wrzosowiskiem, miejscami porośniętym puszystą trawą. ZbliŜali się juŜ do
celu podróŜy - zamku de Mer, domu ich przyjaciela Sir Gilesa de Mer, który rok temu zginął we
Francji, broniąc heroicznie angielskiego księcia Edwarda. Po wrzuceniu jego martwego ciała do
wód Kanału LaManche, jako silkie, przeobraził się w Ŝywą fokę i zniknął w głębinach.
Ich wyprawa była zwykłym obowiązkiem rycerzy lub innych przyjaciół, miała na celu
zawiadomienie rodziny o utracie krewnego. Wieści takie nie docierały bowiem w Ŝaden inny
sposób. Nie był to jednak wystarczający powód dla Angie, która uwaŜała tę podróŜ za zwykły
kaprys i nie chciała nigdzie puścić męŜa. Jim nie miał jej jednak tego za złe. PrzecieŜ niemal całe
 
ubiegłe lato spędziła bez niego. Miała wtedy na głowie nie tylko cały zamek, którym zawsze się
zajmowała, ale takŜe posiadłości z poddanymi, zbrojnymi i całą masą wynikających z tego
problemów.
Teraz więc starała się nie dopuścić do jego wyjazdu, a przekonywanie jej trwało dobre dwa
tygodnie. Jim obiecał wreszcie, Ŝe podróŜ do rodziny Gilesa nie potrwa dłuŜej niŜ dziesięć dni,
sam pobyt nie więcej niŜ tydzień i kolejne dziesięć dni na drogę powrotną. Miał więc być w
domu nie później niŜ za miesiąc. Nie chciała się zgodzić nawet na to, ale na szczęście ich bliski
przyjaciel i nauczyciel Jima w dziedzinie magii, S. Carolinus, akurat zjawił się u nich i dopiero
jego argumenty poskutkowały. Angie zgodziła się, ale i tak była mocno niezadowolona.
Cel ich podróŜy znajdował się nad brzegiem morza, nieopodal miasteczka Berwick, które
leŜało na wschodnim skraju angielsko-szkockiej granicy biegnącej wzdłuŜ starego, rzymskiego
muru. Zamek de Mer wznosił się ponad morzem, a od osiedla dzieliło go zaledwie kilka mil
drogi na północ.
Zamek znajdował się na samym skraju Northumberlandu, który kiedyś był naleŜącą do Szkocji
Northumbrią. Z opowieści wnioskowali, iŜ jest to kamienna wieŜa z przylegającymi do niej
kilkoma budynkami.
- Chyba i nie moŜe być lepsza, ale juŜ wkrótce nie będzie - odezwał się Dafydd ap Hywel. -
Kiedy zajdzie słońce, zrobi się bardzo zimno. Spójrzcie, wisi jeszcze nad horyzontem, a juŜ przed
nami zaczyna się tworzyć mgła. Miejmy nadzieję, Ŝe dotrzemy do zamku przed zapadnięciem
zmroku, bo inaczej znowu będziemy musieli spać pod gołym niebem.
Niezwykłe było, aby łucznik zwracał się tak swobodnie do rycerzy. Ale Dafydd był
towarzyszem Jima oraz Briana i uczestniczył w walkach z Ciemnymi Mocami, które przez
cały czas starały się zakłócić równowagę pomiędzy Losem i Historią.
Jim, pochodzący z zaawansowanego technicznie, dwudziestowiecznego świata, po zdobyciu
pewnej ilości magicznej energii, przybywając tu wraz z Angie, zdawał się wzbudzać szczególne
zainteresowanie Ciemnych Mocy. Carolinus, jeden z trójki magów klasy AAA+, mieszkają-
cy u Dźwięczącej Wody, nieopodal zamku Jima, ostrzegł go przed tą mroczną siłą, która starała
się go zniszczyć. Nie mogła bowiem podporządkować go sobie tak łatwo, jak ludzi urodzonych
w tym świecie i w tych czasach.
W tej chwili nie miało to jednak większego znaczenia. Niemal równocześnie ze słowami
łucznika, Jim poczuł zimno przenikające przez zbroję i bieliznę. Słońce, zapewne w wyniku
złudzenia, w ciągu ostatnich kilku minut zdało się znacznie zbliŜyć do horyzontu. Co więcej,
mgła nad wrzosowiskiem rzeczywiście gęstniała, ścieląc się jak dywan kilka stóp ponad trawami.
Jej pasma zaczynały łączyć się ze sobą i stawało się oczywiste, Ŝe juŜ niedługo dalsza podróŜ
będzie niemoŜliwa.
- Cha! Patrzcie, tego się nie spodziewaliśmy! – rzekł nagle Brian.
Jim i Dafydd podąŜyli wzrokiem za jego palcem. Przed nimi z gęstej juŜ mgły wyłoniło się pięciu
jeźdźców. Jechali prosto na trójkę towarzyszy, którzy nagle prawie równocześnie zwrócili uwagę
na niecodzienny fakt.
- Na wszystkich świętych! - wydusił Brian, czyniąc jednocześnie znak krzyŜa. - PrzecieŜ oni jadą
na niewidzialnych koniach.
Miał całkowicie rację.
ZbliŜająca się piątka wydawała się rzeczywiście wisieć w powietrzu. Z ruchu ich ciał i
wysokości, na jakiej się znajdowali, wnioskować moŜna było, Ŝe dosiadają wierzchowców, choć
w miejscu koni była tylko pustka.
- CóŜ to za nieboskie stwory? - zdziwił się Brian.
Pod uniesioną przyłbicą jego twarz pobladła. Miał kościste, raczej szczupłe oblicze z
błyszczącymi oczyma i orlim nosem. Kanciasty podbródek z lekko zaznaczony dołkiem.
- James, czy to jakaś magia? - zapytał.
Magia oznaczała dla Briana kłopoty, znacznie większe niŜ gdyby postacie okazały się
rzeczywiście nieboskimi stworzeniami. Jednak zdaniem Jima sytuacja była niepokojąca z
zupełnie innego powodu. Ich trójka, z czego tylko dwóch w zbrojach, stawała przeciwko pięciu
opancerzonym wojownikom z opuszczonymi przyłbicami i cięŜkimi kopiami w dłoniach. Był to
widok, od którego Jimowi krew niemal zastygła w Ŝyłach - znacznie bardziej przeraŜający
niŜ cokolwiek niezwykłego.
- Sądzę, Ŝe to magia - odparł, przede wszystkim by rozproszyć wątpliwości przyjaciela.
Jim wciąŜ łudził się, Ŝe jeźdźcy nie są do nich wrogo nastawieni, choć w głębi duszy nie wierzył
w to. Kiedy stali się dobrze widoczni, ich zamiary stały się jasne.
- Opuszczają kopie - zauwaŜył Brian, wypowiadając te słowa niemal z radością, zaś jego oblicze
odzyskało zwykłe kolory. - Powinniśmy zrobić to samo, Jamesie.
Znaleźli się dokładnie w takiej sytuacji, jakiej obawiała się Angie, kiedy zabraniała mu jechać.
W czternastym wieku Ŝycie ludzkie miało niską cenę. Jadąc nawet do najbliŜszego miasta na
targ, nie wiadomo było, czy kiedykolwiek powróci się do domu. Na podróŜnych czyhały
niezliczone niebezpieczeństwa. Nie tylko ze strony rozbójników i ludzi wyjętych spod prawa.
Istniało takŜe zagroŜenie wplątania się w walkę, a nawet niesłusznego aresztowania i stracenia za
naruszenie jakiegoś lokalnego prawa. Jim i Angie słyszeli kiedyś o tych średniowiecznych
pułapkach. Interesowali się nimi jako pracownicy college'u, a później na własnej skórze
doświadczyli Ŝycia wśród nich podczas pierwszych miesięcy pobytu w tym świecie. Dokładne
poznanie warunków tu panujących nie było łatwe, ale teraz wiedzieli juŜ, czego moŜna się
spodziewać. Więc Angie martwiła się i miała ku temu powody.
W tej chwili jednak było juŜ za późno na refleksje. Jim sięgnął po kopię, spoczywającą grubym
końcem w specjalnie do tego przygotowanym uchwycie przy siodle, opuścił ją do pozycji
horyzontalnej i wsparł na łęku, gotów na przyjęcie szarŜy. Miał juŜ zamiar opuścić przyłbicę, gdy
Dafydd wypuścił konia w kłus, wyprzedził towarzyszy, zatrzymał się i ześlizgnął z siodła.
- Radzę wam poczekać i zobaczyć co uda mi się zdziałać. Jeśli nie będzie to konieczne, nie warto
zbliŜać się do nich.
Jim nie podzielał spokoju łucznika. Opancerzeni rycerze na niewidzialnych koniach mogli być
przecieŜ odporni na strzały nawet z łuku Dafydda. Ale ten nie poddawał się takim obawom.
Stał bez słowa, zupełnie nieporuszony, jak gdyby nie zwracając uwagi na coraz głośniejszy tętent
kopyt cwałujących niewidzialnych rumaków i błysk pięciu lśniących ostrzy kopii. Przesunął
tylko skórzany pas kołczanu tak, Ŝe ten swobodnie zwisał mu na lewym biodrze. Wysoki,
atletycznie zbudowany, jak zwykle kaŜdym ruchem demonstrując mistrzostwo i pewność siebie.
Spokojnie odrzucił pokrowiec zabezpieczający kołczan przed deszczem, wybrał jedną ze strzał,
krytycznie popatrzył na jej metalowy grot, przyłoŜył do łuku i napiął cięciwę. Łuk wygiął się, aŜ
pierzasty koniec strzały niemal dotknął ucha Dafydda, po czym strzała pomknęła do celu. Jim
z trudnością śledził jej lot. Łucznik trafił najbardziej wysuniętego jeźdźca prosto w napierśnik.
Rycerz, jeśli był nim rzeczywiście, spadł z konia, lecz pozostali nie zwalniali.
Niemal natychmiast w ich kierunku pomknęły jeszcze trzy strzały. śadna nie chybiła celu, ale
prawdopodobnie tylko raniły przeciwników, poniewaŜ cała czwórka zawróciła konie i zniknęła w
gęstej mgle.
Dafydd opuścił łuk. W milczeniu umieścił go wraz z kołczanem przy siodle i dosiadł
wierzchowca. Wspólnie zbliŜyli się do miejsca, gdzie upadł trafiony wojownik. Mieli jednak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin