Dickson Gordon R. - 02. Smoczy rycerz t.2.rtf

(619 KB) Pobierz

Gordon R. Dickson

 

 

 

Smoczy rycerz

 

Tom II

 

 

Przełożyli Edyta Madej szlachetnemu Hubert Sawa
Rozdział 22

 

 

Dafydd? - zapytał Jim z niedowierzaniem. Twarze Briana i Gilesa nie wyrażały żadnych uczuć. Najwyraźniej chodziło o coś, czego Jim będzie sam musiał się dowiedzieć, najprawdopodobniej wprost od Dafydda. Z drugiej strony, o ile znał Dafydda, pytanie go wprost o cokolwiek nie miało sensu. Otrzymałby miłą, spokojną, nic nie mówiącą odpowiedź i pewnie grzeczną aluzję, że nie powinien zajmować się cudzymi sprawami.

Biorąc to pod uwagę, przestał na razie myśleć o tym wszystkim i pogrążył się w uroczystym świętowaniu z okazji spotkania.

Następnego dnia tylko w pięciu znaleźli się na drodze do Blois i zamku Malvinne'a. Gdzieś za Amboise Jim pomyślał o zadaniu kilku z tych pytań, które tłukły mu się po głowie. Powietrze lekko się ochłodziło, choć i tak był to ciepły letni dzień. W okolicy tej już od dwóch tygodni nie padało i skutki tego były widoczne. Droga była bardziej niż zwykle pełna kurzu.

Trzej rycerze jechali przodem, obok siebie, na swych rumakach bojowych.

Tuż za nimi jechał Dafydd. Długie nogi podkurczył po obu stronach konia, żeby utrafić stopami w strzemiona opuszczone na ostatnie dziurki, na jakie pozwalały puśliska. Walijczyk, już bez temblaka, na jednym ramieniu przewie­szony miał łuk, a na drugim kołczan ze strzałami, dokładnie zabezpieczony na wypadek nagłej zmiany pogody. Za nim piętrzył się tobołek z jego osobistym dobytkiem i narzę­dziami, jakich używał do obróbki drzewca łuku i strzał. Na uwięzach za jego koniem podążały trzy juczne konie z bagażami i zapasami.

Aragh zniknął w chwili, w której znaleźli się pod osłoną drzew poza miastem. Jim doprawdy nie winił go za to. Wiedział, jak wilk nienawidzi zamknięcia w czterech ścia­nach. Kilka nocy spędzonych w czymś, co musiało być dla niego dziką mieszaniną zapachów i hałasów, wystarczało aż nadto, żeby usprawiedliwić jego chęć pobycia w samo­tności.

Był pewien, że wilk znów do nich dołączy, jeśli nie pod koniec tego dnia, kiedy rozbiją obóz na noc, to w ciągu następnych kilku dni. Z pewnością przyłączy się do nich, gdy miną już Blois i będą zmierzać prosto do zamku Malvinne'a.

Istniała jednak inna sprawa, którą należało teraz zbadać. Jim przeprosił Gilesa i Briana i zwolniwszy zrównał się z Dafyddem.

- Wybacz, że nie znalazłem wcześniej czasu, żeby z tobą pomówić, Dafyddzie - zagaił. - Nie potrafię ci nawet powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że jesteś z nami.

- W rzeczy samej, cieszę się, że ty się cieszysz - odpowiedział łucznik swoim spokojnym głosem. - To dobrze, że przynajmniej jeden z nas uważa moją tu obecność za rzecz dobrą.

- W takim razie sam nie uważasz, że to dobrze? - spytał Jim.

- Wcale nie jestem pewien - powiedział Dafydd - czy to dobrze albo czy powinienem tak myśleć. Nie zaprzeczę, że, jak to zawsze bywało, pociągają mnie nieznane miejsca i ludzie, którzy mogą być mocni w haku czy w kuszy - czy w każdym innym orężu. Gdyż interesują mnie, widzisz, ci, którzy użycie broni czynią sztuką, nieważne, jaka mogłaby to być broń. Jednak nie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwy znajdując się tutaj; choć nie jestem też naprawdę nieszczęśliwy. Taka dziwna mie­szanka uczuć mnie ogarnia, sir Jamesie, iż doprawdy nie wiem sam, co w tej chwili odczuwam.

- Z pewnością jest to możliwe, żeby jakaś sytuacja podobała się komuś z jednego punktu widzenia, a nie podobała z innego - stwierdził Jim. - Sam w to czasami popadam. Jednakże jest to coś, co zazwyczaj samo się w końcu rozwiązuje. Jedno uczucie lub drugie bierze górę i tak już zostaje.

- Doprawdy nie sądzę, że zdarzy się tak w przypadku moich uczuć - powiedział łucznik przypatrując się ponad uszami konia drodze przed nimi. - Skoro oba moje uczucia zrodziły się z przyczyn pozostałych na tej wyspie, z której obaj przybyliśmy, wątpię, żeby rozwiązały się tutaj. Jednak ty, sir Jamesie, i pozostali dwaj szlachetni rycerze jesteście dobrymi przyjaciółmi i dzielną kompanią. Tak więc, nie żałuję, że jestem tutaj.

- Miło mi to słyszeć - odparł Jim. - Jeśli mogę zrobić cokolwiek, żeby ci pomóc, powiedz tylko.

- Zrobię tak - obiecał Dafydd - w istocie... Rzucił spojrzenie w kierunku Briana i Gilesa, którzy wysunęli się nieco bardziej do przodu, by kurz nie leciał prosto w twarze Jima i łucznika, chociaż chodziło im głównie o Jima. Stukot kopyt ich koni i ożywiona rozmowa sprawiały, że nie mogli usłyszeć nic z tego, o czym Jim i Dafydd rozmawiali.

- Tak - mruknął Walijczyk w kierunku końskich uszu - być może wykorzystam twoją uprzejmą ofertę pomocy, sir Jamesie. Być może mógłbyś udzielić mi jakowejś rady, gdybyś w tej sprawie miał jakąś radę do zaofiarowania.

- Co tylko będę mógł - powiedział Jim.

Dafydd podniósł oczy znad uszu konia i spojrzał z ukosa na Jima.

- Obaj jesteśmy żonatymi mężczyznami, niepraw­daż? - odezwał się. - Nie mam zamiaru pozwalać sobie na równanie się z twoją rangą, sir Jamesie, ale to jest coś, co mamy ze sobą wspólnego, czy nie tak?

- Oczywiście - odpowiedział Jim. - Ale jeśli chodzi o rangę, to zapomnij o tym, Dafyddzie. Jesteśmy starymi przyjaciółmi w tym sensie, który czyni pozycję rzeczą bez znaczenia.

- Doprawdy miło, że tak mówisz - rzekł łucznik. - Wiec zadam ci pewne pytanie. Czy zdarza się, że czasem pani Angela ogromnie cię zaskakuje?

Jim roześmiał się.

- Często - powiedział.

- Srodze jestem zakłopotany z powodu Danielle - odezwał się Dafydd - i, zważ, nie z żadnej błahej przyczyny. Niemal od chwili gdy po raz pierwszy ją ujrzałem, ofiarowa­łem jej całe swoje serce. I potem, o ile to było możliwe, dałem jej wszystko, co pozostało, tak że od pewnego czasu należę do niej - sercem, ciałem i duszą. Przysiągłbym także, że nie mniej uczyniła dla mnie, tak że nie moglibyśmy się już bardziej kochać ani być bardziej szczęśliwymi, niż byliśmy. I rzeczywiście, byliśmy szczęśliwi, aż do miesiąca czy dwóch, zanim opuściłeś Anglię. Potem nadszedł dziwny dla nas czas, kiedy zdawało się, że jakoś nic nie mogę zrobić dobrze.

Przerwał i przez długą, długą chwilę jechał w milczeniu, przyglądając się uszom swego konia.

- Mów dalej - ponaglił go w końcu Jim. - To znaczy, jeśli chcesz.

- Chcę - powiedział Dafydd - bo natknąłem się w tym na coś, co przekracza wszystko, co pojąłem z życia przez te lata, które przeżyłem. Zawsze widniała przede mną prosta droga. Jeśli coś było potrzebne, wystarczyło mi tylko sięgnąć w głąb samego siebie, żeby to znaleźć. Jeśli to była sztuka łucznicza, sięgnąłem i znalazłem. Jeśli to była sztuka wyrabiania strzał, sięgnąłem i znalazłem. Jeśli było to mistrzowskie strzelanie z łuku, to także znalazłem. A kiedy znalazłem Danielle, którą kocham, trzeba było tylko, jak mi się zdawało, znaleźć odwagę, by jej o tym powiedzieć. Znalazłem na to odwagę i przysiągłbym, że to ta odwaga sprawiła w końcu, że Danielle mnie pokochała i że od tej pory wszystko między nami było dobrze.

Jima kusiło, żeby coś powiedzieć, ale potem pomyślał, że najlepiej będzie pozwolić mu zdążać wedle własnego tempa i chęci. Po chwili łucznik westchnął głęboko i znów przemówił:

- Przyznam, że na początku mogłem powiedzieć coś takiego, że żałuję, iż nie mogę być we Francji i sprawdzić, czy są tam ludzie łuku, czy to długiego, czy też kuszy, z którymi naprawdę mógłbym się zmierzyć. Od pewnego już czasu bowiem nie spotkałem nikogo, dla prześcignięcia którego potrzebowałbym zmusić się do choćby niewiel­kiego wysiłku - rzekł. - Nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem ani jak to ująłem. Nie jestem nawet pewien, czy to powiedziałem. Ale chętnie uwierzę, że coś takiego mogłem rzec. Jednak od chwili, w której Danielle uznała ten pomysł za niepożądany, porzuciłem myśl o wyjeździe i powiedziałem to. Nie pamiętam do­kładnie tych słów, ale jestem pewien, że jej to powie­działem. Że jest dla mnie pierwsza i najważniejsza, wa­żniejsza nawet niż sztuka łucznicza czy cokolwiek innego w moim życiu. Jim czekał.

- Więc nie myślałem już o tym - ciągnął Dafydd - aż mniej więcej do miesiąca przed twoim wyjazdem. Wtedy - nie wiem jak - zaczęło się wydawać, że wszystko, co mówię, mówię źle, czy też, że wszystko, co robię, robię nie w porę, tak że, widzisz, w naszym życiu stałem się dla niej bardziej zawadą niż pomocą.

- Tak - mruknął Jim zachęcająco.

- Potem złożyliśmy wam wizytę, żeby Danielle mogła spędzić trochę czasu z twoją panią. I została w Malencontri, nie mając prawie wcale czasu dla mnie albo bardzo mało. Większość czasu - zdawałoby się, że cały, jaki mogła - spędzała z panią Angela. W tym okresie jej niezadowolenie ze mnie wcale się nie zmniejszyło. Wciąż postępowałem i mówiłem nie tak, aż wreszcie powiedziała mi stanowczo, że powinienem pojechać do Francji i dołączyć do was, jeśli tego właśnie chcę. W każdym razie żeby zostawić ją samą i nie zawracać jej głowy, dopóki po mnie nie pośle.

Łucznik odwrócił do Jima twarz zadziwiająco wymizerowaną smutkiem.

- W istocie nigdy nie spodziewałem się usłyszeć od niej czegoś takiego - powiedział - ani nie znałem ku temu powodu. Nie znam go też i teraz. Wiem tylko jedno, tam, gdzie ona jest, nie jestem mile widziany. A zatem, skoro nic lepszego nie mogłem zrobić, wyruszyłem tą samą co ty drogą i w Hastings dogoniłem Johna Chestera i twoich zbrojnych tuż przedtem, zanim wsiedli na statek.

Przestał mówić. Przez chwile jechali dalej w milczeniu. Na dłuższy czas Dafydd powrócił do wpatrywania się w uszy własnego konia, ale w końcu spojrzał znów na Jima.

- Nie masz mi nic do powiedzenia, sir Jamesie? - spytał. - Żadnego wyjaśnienia, które pomogłoby mi zrozumieć, co mi się przytrafiło, żadnej rady?

Jim czuł się rozdarty wewnętrznie. Pamiętał, co Angie powiedziała mu o obawie Danielle, że raz zobaczywszy ją rozdętą ciążą, Dafydd przestałby ją kochać. Nie był to jednak jego sekret i nie mógł zdradzić go łucznikowi, a nie istniało nic innego, co mógłby powiedzieć mu na pociesze­nie. Nawet gdyby ochoczo poświęcił całą fortunę, żeby tylko móc to zrobić.

- Jedyną pociechą czy nadzieją, jaką mogę ci ofiaro­wać - zaczął w końcu powoli mówić, słysząc ze zdziwie­niem, że wyraża się jak sir Brian czy sir Giles, nieco bardziej wyszukanym językiem tego świata -jest to, że w takim jak ten przypadku zawsze istnieje jakaś przyczyna i prędzej czy później kobieta powie co to jest, jeśli tylko naprawdę kocha. A daję ci moje słowo, że wierzę prawdziwie, iż Danielle kocha cię tak samo, jak zawsze cię kochała.

- Gdybym tylko mógł w to wierzyć. - Dafydd nie był do końca przekonany.

Ponownie zapadło milczenie i tym razem trwało aż do chwili, kiedy Jim pojął, że łucznik skończył już ze zwierze­niami. Zebrał więc wodze i podjechał naprzód dołączając do Gilesa i Briana.

- Dafydd jest bardzo nieszczęśliwy - zagaił, kiedy zrównał się z tamtymi dwoma.

Giles spojrzał na niego nieco zdziwiony. Brian patrzył prosto przed siebie zaciskając szczęki.

- Na Boga - powiedział - każdy z nas układa sobie własne życie, i to życie jest jak dom, do którego trzeba być zaproszonym, zanim się tam wejdzie. Jeśli zostanę za­proszony, zrobię, co tylko zdołam. W przeciwnym razie każdy z nas ma swój własny dom, w którym żyje, a te domy obecnie zajęte są nie Dafyddem, lecz tym, co leży przed nami. Najwyższy czas, żebyśmy porozmawiali o tym, a nie o innych sprawach, skoro jesteśmy już na otwartej drodze i nikt nie może nas podsłuchać. Nagle popatrzył na Jima.

- Chyba że magicznie? - spytał. - Jamesie, czy można nas podsłuchać magicznym sposobem?

- Obawiam się, że nie jestem jeszcze takim Magiem, aby móc odpowiedzieć na to z całą pewnością - powiedział Jim - ale jestem prawie przekonany, że to niemożliwe. Co nie wyklucza takiej możliwości. Ale po prostu nie sądzę.

- Więc pomówmy! - prawie wybuchnął sir Giles. - Na świętego Cuthberta, dość mam tych szeptów i milczenia o tej sprawie. Mamy przed sobą ziemie człowieka, który trzyma w niewoli naszego następcę tronu. Zajmijmy się tym, jak może zostać uwolniony i bezpiecznie stąd zabrany.

- Jeśli pamiętasz, to radą sir Raoula było - powiedział Brian - abyśmy w lasach otaczających zamek czarodzieja spotkali tego, który był przedtem człowiekiem ojca sir Raoula. A człowiek ów wskaże nam sposób na wejście i odnalezienie miejsca, gdzie trzymają naszego księcia. Wskazówki co do odnalezienia miejsca spotkania wszyscy mamy wyryte w pamięci.

- Ee... tak - powiedział Jim z poczuciem winy. Jego wskazówki były zapisane.

- Lecz powstaje pytanie - ciągnął rycerz - czy te wskazówki wystarczą, abyśmy mogli odnaleźć to miejsce. A jeśli z jakiegoś powodu były sługa jego ojca nie będzie mógł wyjść i znaleźć nas tam, mimo że będziemy czekać przez kilka nocy? Im dłużej będziemy kręcić się po tym lesie, tym bardziej prawdopodobne, że napotkają nas inni strażnicy Malvinne'a. Dlatego nie byłoby źle poczynić plany na wypadek, gdyby trzeba nam było obejść się bez pomocy tego sługi.

- Jakie plany możemy poczynić? - spytał sir Giles. - Jeśli zamek jest tak obszerny, jak każe nam wierzyć to, co mówił sir Raoul, mogłoby nam zająć całe tygodnie prze­szukanie go tylko dookoła, aby znaleźć bezpieczne wejście.

- Tak - zamyślił się Jim - to prawdziwy problem. W tej akurat chwili nie widzę sposobu na rozwiązanie go.

- Być może, że ja go mam - powiedział Brian. - Dlatego właśnie zaproponowałem, żebym poszedł z wami, Jamesie i Gilesie, a także, żeby zabrać z nami Aragha i Dafydda. Czy nie uderzyło was, jak szczęśliwie dobrana jest nasza piątka jako oddział mający znaleźć dostęp do nieznanego zamku i miejsca, w którym trzyma się kogoś jako więźnia?

Zamilkł zamyślony.

- Z łucznikiem - kontynuował po chwili - posiadamy teraz środki, żeby cicho, na odległość, zabić każdego strażnika, którego musimy się pozbyć. A w wilku mamy nie tylko kogoś, kto może nas ostrzec, że wróg zbliża się do nas po cichu w ciemnościach, ale także kogoś, kto w razie potrzeby może wytropić drogę do wejścia, którym jakikol­wiek strażnik wyszedł z zamku, tak że będziemy mogli poczynić własne plany, jak się tam mamy przedostać.

- Ale zakładasz - powiedział Giles - że do zamku będzie więcej niż jedno wejście. Niewiele zamków ma więcej niż jedno wejście, a jeżeli istnieje dodatkowe, to jest ono sekretną drogą ucieczki pana zamku, dobrze ukrytą i prawdopodobnie silnie strzeżoną.

- Zgaduję - powiedział Brian - że w zamku takim jak ten, strzeżonym zarówno przez Magię, jak i oręż, może być więcej niż jedna, a nawet kilka dróg wejścia i wyjścia.

Popatrzył na Jima i Gilesa znacząco.

- Jedno dla dużych grup ludzi i koni, jedno lub więcej takich tajemnych wejść, o jakich mówisz, Gilesie. Ale także inne wejścia i wyjścia dla pomniejszych zamkowych sług. Jak mówię, to z mojej strony tylko przypuszczenie, ale sądzę, że to przypuszczenie słuszne. Co więcej, jedynym, który może odkryć, czy to prawda, jest wilk, który - jeśli będzie uważał to za słuszne - mógłby pójść przodem lub po prostu przeszukać teren, podczas gdy my będziemy czekać w wyznaczonym miejscu na tego, kto ma się tam z nami spotkać. Wilk przyniósłby nam jakąś wiadomość o wejściu, z którego moglibyśmy skorzystać, gdyby ten były sługa się nie pojawił.

Jim poczuł się bardziej niż tylko trochę mało znaczącą osobą. Wtedy kiedy schodzili na ląd w Breście i kierowali się do miejscowej gospody, myślał o tym, że tylko jego pozycja sprawiała, iż nominalnie był głową tej wyprawy i że Brian albo Giles byliby znacznie lepsi jako jej dowódcy. Z pewnością zapatrywania Briana i to, co do tej pory im powiedział, potwierdzały to.

To prawda, że Jim nie był specjalistą od zamków. Znał Malencontri, znał Zamek Smythe i Zamek Malvern, który był siedzibą de Chaneyów, rodziny damy serca Briana. Ale to było wszystko i musiał przyznać teraz przed samym sobą, że nigdy nie zajął się zbadaniem żadnego z tych zamków, włącznie z własnym Malencontri, od strony ich przydatności do obrony lub możliwości przedostania się do nich nieprzyjaciół z zewnątrz.

Tę noc spędzili przy drodze, obozując na powietrzu. Aragh nie wrócił. Późnym popołudniem następnego dnia dotarli do Blois i przenocowali w gospodzie, gdzie wilk, oczywiście, także się nie pokazał. Dopiero kiedy byli o dwa dni drogi za Blois, dołączył do nich. Tymczasem Jim bardzo się starał wymyślić jakiś sposób na to, żeby za pomocą Magii odkryć, jaki był powód udziału Aragha w wyprawie.

Miał niejasne wrażenie, że Carolinus mógłby naprowadzić go na trop tej przyczyny, gdyby tylko starszy czarodziej miał taką ochotę. Pozostawało tylko pytanie, jak porozu­mieć się z nim. Powinien istnieć, myślał Jim, jakiś magiczny odpowiednik telefonu. Czy przynajmniej jakaś forma ko­munikacji, która mogłaby skontaktować jego umysł z umys­łem Maga.

Dopiero drugiej nocy za Blois przyszło natchnienie.

Mity pełne były tego rodzaju rzeczy, jakich szukał. Co więcej, uderzyło go, że istniał podobny mechanizm stoso­wany w psychologii.

Mitologia z pewnością graniczyła z Magią w tym sensie, że bardzo często Magia była w niej obecna. Jednym z najbardziej powszechnych magicznych zdarzeń w mitologii było to, że ktoś śnił o czymś, co miało potem się sprawdzić albo zdarzało się w innym miejscu lub też działo w innym miejscu w tym samym czasie.

Oczywiście gdyby jego Magia zdołała przywołać taki sen, to powinien być w stanie nawiązać kontakt miedzy sobą a Carolinusem.

Tej nocy, zanim zasnął, starannie zapisał na wewnętrznej strome czoła:

 

JA/SEN ----→ SEN/CAROLINUS

Im więcej o tym myślał - kiedy leżał owinięty w swoje derki pod gwiazdami, przy stygnącym żarze ogniska, za którym spoczywały ciemne wzniesienia, będące ciałami jego trzech towarzyszy - tym bardziej podobał mu się ten pomysł. Jego umysł rozważał ten problem na wszyst­kie strony. Zrobił, co mógł, żeby wymyślić powody, dla których taka niezdarna formuła miałaby zadziałać lub nie. Wreszcie, wyczerpany przeskakiwaniem tam i z po­wrotem od jednej możliwości do drugiej, zapadł w głębo­ki sen.

Przez chwilę jego myśli krążyły i przesuwały się przez serię nie związanych ze sobą sennych marzeń, co było bardzo zwyczajne i częste, kiedy zaczynał zasypiać. Potem przyszła chwila pustki. Następnie, niespodziewanie, znalazł się przed domkiem Carolinusa przy Dźwięcznej Wodzie. Zbliżał się właśnie świt. Czarodziej i Aragh byli tam obaj, stali na zewnątrz domu na ścieżce między kwiatami. Jedynym problemem z tym snem było to, że wszystko stało do góry nogami.

- Co to ma być? - odezwał się ostro we śnie do Wydziału Kontroli. Gdy tylko przyśniło mu się, że wypo­wiada te słowa, poczuł się zdziwiony swoim własnym zuchwalstwem. Jeszcze nigdy w życiu nie odezwał się tak szorstko do Wydziału Kontroli. Lecz we śnie Wydział mu odpowiedział, i to dalekim od złości, pokornym tonem.

- Och, przepraszamy - odrzekł tubalny głos i widok odwrócił się właściwą stroną do góry. - Właściwie - ciągnął głos - to ty byłeś do góry nogami.

Jim zastanawiał się, jak mógł być do góry nogami, skoro, o ile mógł to stwierdzić, wcale go tam nie było. Wydawało mu się, że jest pozbawionym ciała punktem widzenia, niewidoczną parą oczu. A także najwyraźniej niewidoczną parą uszu, bo właśnie zorientował się, że słyszy rozmowę między Magiem a wilkiem.

- Cóż, wszystko w porządku - przynajmniej tutaj - mówił Carolinus. - Powinieneś czuć to równie wyraźnie jak ja. Szkoda, że nie mogę tego samego powiedzieć o innych miejscach. Wiesz, że James pojechał do Francji?

- Tak - warknął Aragh. - Mówiłem mu, że to głupota!

- Głupota jest kwestią punktu widzenia, wilku - powiedział czarodziej. - Co jest głupotą dla ciebie, nie musi być głupotą dla Jamesa, sir Briana czy wielu innych ludzi.

- Wszyscy dwunożni... - zaczął gderliwie Arach i urwał. - Bez obrazy, Magu. Nie mówiłem o tobie. Ale przysięgam, prawie wszystko na dwóch nogach ma tyle rozsądku co motylek.

- Świat się kręci nie tylko opierając się na rozsądku, zdrowym rozsądku, który, jak mniemam, masz na myśli - powiedział Carolinus. - Ta sprawa z uwięzieniem księcia we Francji nie jest w niczym podobna do sprawy Twierdzy Loathly, prawda? Nie taka to prosta sprawa jak wtedy, ze złem usadowionym w ciemnym miejscu, ze stworami zebranymi poniżej, gotowymi walczyć ze wszystkim, co nadejdzie. Ze złem ślącym legiony takich stworów jak piaszczomroki, żeby pokonywały każdego, kto się mu sprzeciwia. Wcale nie taka sprawa jak z Twierdzą Loathly, prawda? Wilk popatrzył na czarodzieja zbójeckimi oczami.

- Jeżeli chcesz mi coś powiedzieć, Magu, powiedz to po prostu - rzekł. - Moja droga zawsze była prostą drogą. Nie mam żadnego zamiłowania do ciemnych aluzji i sprytnego przekręcania słów.

- Dobrze - zgodził się Carolinus - no to powiem ci bez ogródek, że ta sprawa jest taką samą potyczką z Ciem­nymi Mocami jak ta pod Twierdzą Loathly, w której uczestniczyłeś. Lecz tym razem jest osłonięta światowymi ambicjami i marzeniami ludzi, więc nie jest tak widoczna jak przedtem. Mimo to jest to znowu ta sama historia. Istnieje zagrożenie i James, Brian, a teraz nawet Dafydd, idą mu naprzeciw. I są jedyną nadzieją na powstrzymanie zła od wyrwania się na świat i poczynienia wielkich szkód, tak jak nam to groziło poprzednim razem. Wszyscy tam są - oprócz ciebie.

- Nie moja rzecz - warknął wilk.

- To znaczy, nie chcesz uznać tego za swą rzecz - powiedział czarodziej - i dla poparcia tej ślepoty udajesz, że twoi przyjaciele nie potrzebują cię i że James wraz z innymi idą przeciw wrogowi, który wcale nie jest po­tężniejszy od nich.

Aragh znowu zawarczał, lecz tym razem bez słów i z zakłopotaniem.

- Mówisz wielkimi słowami, które mają w środku mało sensu, jak zwykle, Magu - stwierdził. - Prosiłem, żebyś jasno mi powiedział, jaka jest sytuacja, ale ty wciąż krążysz i krążysz. I nie zmierzasz prosto do sedna sprawy. No to po co dałeś znać, żebym tu przybył? Czego ode mnie chcesz i czemu uważasz, że powinienem ci to coś dać?

- Powiem ci tak - rzekł Carolinus - bo jesteś zrzędliwym, upartym, samolubnym angielskim wilkiem i trzeba ci samemu znaleźć odpowiedź na to twoje pyta­nie - inaczej nigdy byś w nią nie uwierzył. Rozumiem, że wiesz, co to jest wilcze szczenię?

- Czy wiem? - Aragh wywiesił język w grymasie bardzo podobnym do śmiechu. - Nie tylko wiem, ale jest obecnie wiele dorosłych już wilków, które... ale nieważne. Moje życie to moje życie. Tak, wiem, co to jest wilcze szczenię i jak wygląda. Co z tego?

- Czy wysłałbyś wilcze szczenię do walki z innym, w pełni dorosłym wilkiem? - spytał czarodziej.

- Twoje pytania stają się nieco szalone - oczywiście z całym szacunkiem, Magu - powiedział wilk. - Natural­nie, że nie. Ani nie wysłałbym szczeniaka - nie żebym w ogóle nie mógł wysłać, skoro angielski wilk to angielski wilk i niezależnie od wieku robi to, co chce, a nie to, co ktoś inny każe mu zrobić - ani nie wysłałbym dwuletniego wilka przeciw takiemu, który przeżył pięć lat i zaznał wilczych praw. To by było jak wysyłanie owieczki prosto w moją paszczę.

- To, co sądzisz o wysłaniu młodego czarodzieja klasy D przeciwko Magowi klasy niemal tak wysokiej jak moja - AAA? Czy nie przypominałoby to trochę wysłania dwulet­niego wilka przeciw pięcioletniemu? A nawet szczenięcia przeciw dorosłemu wilkowi?

- Mówisz o Jamesie i jego wiedzy jako czarnoksięż­nika...

- Czarodzieja, jeśli łaska, wilku! - rzucił Caro­linus. - Między nami, którzy pracujemy nad Sztuką, „czarnoksiężnik” to nie jest ładne określenie. Jestem Magiem i James też jest Magiem. Ten, przeciw któremu zmierza, może zasługiwać na miano, jakiego właśnie użyłeś.

- Więc - powiedział wilk - mówisz mi, że James potrzebuje mnie we Francji?

- Tak - odparł Mag.

- No to pójdę - zadecydował Aragh - chociaż nie cierpię podróżować poza Anglię. I zrobię, co mogę, żeby wspomóc Jamesa i innych moich przyjaciół, ale tylko dlatego, że są to moi przyjaciele.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin