Robin Cook - Marker.pdf

(1828 KB) Pobierz
(14800 \227 Notatnik)
14800
Robin Cook
Marker
Z angielskiego przełoŜył Norbert Radomski
Świat KsiąŜki
wydanie klubowe
Tytuł oryginału MARKER
Redakcja BłaŜej Kemnitz
Korekta Olimpia Sieradzka
Licencyjne wydanie Bertelsmann Media Sp. z o.o. za zgodą Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
Copyright © 2005 by Robin Cook Ali rights reserved
Świat KsiąŜki Warszawa 2006
Bertelsmann Media Sp. z o.o.
ul. Rosoła 10 02786 Warszawa
Druk i oprawa Finidr, Słowacja
ISBN 9788324704873
ISBN 8324704876
Nr 5778
Dla Jean i Camerona
za wszystko, co dla mnie znaczą
Chciałbym podziękować swojej uczelni Wydziałowi Lekarskiemu Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku.
Studiowanie tam było dla mnie zaszczytem i przywilejem. Zarówno moje Ŝycie zawodowe, jak i kariera
pisarska opierają się w znacznym stopniu na fundamencie wiedzy i doświadczenia, jakie zdobyłem w tej
instytucji.
R. C.
Prolog
Drugiego lutego przed świtem padająca nieprzerwanie zimna mŜawka skrapiała betonowe iglice Nowego
Jorku, spowijając je gęstą, sinoróŜową mgłą. Jeśli nie liczyć kilku stłumionych syren, miasto, które nigdy nie
zapada w sen, pogrąŜone było we względnej martwocie. Jednak dokładnie o trzeciej siedemnaście po
przeciwnych stronach Central Parku zaszły dwa niemal równoczesne, nie powiązane ze sobą, ale zasadniczo
podobne wydarzenia, które —jak miało się okazać — były w tragiczny sposób splecione. Jedno z nich
rozegrało się na poziomie komórkowym, drugie na poziomie molekularnym. Choć biologiczne skutki tych
wydarzeń były całkowicie odmienne, same wydarzenia zrządzeniem losu niespełna dwa miesiące później
doprowadziły swych sprawców obcych sobie ludzi do brutalnego starcia.
Zdarzenie na poziomie komórkowym nastąpiło w momencie intensywnej rozkoszy i polegało na gwałtownym
wstrzyknięciu do pochwy nieco ponad dwustu pięćdziesięciu milionów plemników. Niczym gromada
niecierpliwych maratończyków, plemniki błyskawicznie zmobilizowały się, sięgnęły do swych zasobów
energii i rozpoczęły prawdziwie herkulesowy wyścig ze śmiercią: wyczerpujący i niebezpieczny bieg, który
wygrać mógł tylko jeden z nich, skazując pozostałe na krótki i frustrująco jałowy Ŝywot.
Najpierw musiały przedrzeć się przez czop śluzowy tarasujący dostęp do obkurczonej jamy macicy. Mimo tej
potęŜnej zapory plemniki szybko zatriumfowały, choć było to pyrrusowe zwycięstwo. Dziesiątki milionów
gamet z pierwszej fali zginęły w akcie samopoświęcenia, by uwolnić zawarte w nich enzymy mające otworzyć
przejście dla innych.
Następnym sprawdzianem dla tej hordy maleńkich istot było przebycie olbrzymiej przestrzeni macicy,
wyczyn porównywalny pod względem dystansu i niebezpieczeństw z wysiłkiem małej rybki przemierzającej
wzdłuŜ Wielką Rafę Koralową. Ale nawet ta pozornie nieprzekraczalna przeszkoda została pokonana, gdy
kilka tysięcy krzepkich plemników szczęśliwie zdołało dotrzeć do ujść jajowodów, pozostawiając za sobą
trupy setek milionów pechowców.
Jednak nie był to jeszcze koniec ich trudów. Wśród falujących fałd nabłonka szczęśliwcy, którzy trafili do
właściwego jajowodu, przyspieszyli bieg pod wpływem chemicznych bodźców płynu z pękniętego
pęcherzyka Graafa. Gdzieś przed nimi, za dwunastoma centymetrami krętego, zdradliwego tunelu, znajdował
się ich Święty Graal, świeŜo uwolniona komórka jajowa spowita obłokiem chroniących ją osłon.
Napędzana coraz mocniej nieodpartą siłą chemotaksji, część męskich gamet dokonała rzeczy pozornie
Strona 1
14800
niemoŜliwej i otoczyła swój cel. Pozostało ich juŜ niespełna sto, wyczerpanych długą podróŜą i ucieczką przed
drapieŜnymi makrofagami, które unicestwiły wielu ich braci, a liczba ta malała wciąŜ w szybkim tempie.
Niedobitki w ostatnim zrywie zwaliły się na nieszczęsną haploidalną komórkę jajową.
Po zaledwie godzinie i dwudziestu pięciu minutach zwycięski plemnik ostatnim rozpaczliwym ruchem witki
rzucił się na osłony otaczające jajo. Gorączkowo przedzierał się przez warstwę komórek ziarnistych, by
dotknąć swym czapeczkowatym akrosomem grubej osłonki przejrzystej i doprowadzić do fuzji. W tym
momencie wyścig dobiegł końca. Ostatecznym, przedśmiertnym czynem zwycięskiego plemnika było
wstrzyknięcie do wnętrza komórki jajowej materiału jądrowego, wskutek czego powstało męskie przedjądrze.
Pozostałych szesnaście plemników, które dotarły do komórki jajowej parę sekund po zwycięzcy, przekonało
się, Ŝe nie są w stanie przylgnąć do zmodyfikowanej osłonki przejrzystej. Ich zasoby energii były na
wyczerpaniu i wkrótce ich witki zamarły. Nie było innego miejsca. Wszyscy przegrani zostali wychwyceni,
wchłonięci i usunięci z organizmu przez śmiercionośne makrofagi.
8
Tymczasem wewnątrz zapłodnionej komórki jajowej męskie i Ŝeńskie przedjądrza wędrowały ku sobie. Gdy
ich otoczki uległy rozpadowi, zawartość obu połączyła się, tworząc wymagany dla ludzkiej komórki zestaw
czterdziestu sześciu chromosomów. Jajo przekształciło się w zygotę. W ciągu następnej doby uległo
podziałowi w procesie zwanym bruzdkowaniem, pierwszym z sekwencji wydarzeń, która po dwudziestu
dniach miała doprowadzić do powstania zarodka. Zaczęło się Ŝycie.
Niemal równoczesne zdarzenie na poziomie molekularnym równieŜ wiązało się ze wstrzyknięciem. W tym
przypadku do jednej z obwodowych Ŝył przedramienia wprowadzono przeszło bilion cząsteczek zwyczajnej
soli, zwanej chlorkiem potasu, rozpuszczonej w niewielkiej ilości wody destylowanej. Efekt był niemal
natychmiastowy. Jony potasu przeniknęły na zasadzie biernej dyfuzji do wnętrza komórek wyściełających
Ŝyłę, zaburzając równowagę elektrolityczną niezbędną dla ich Ŝycia i funkcjonowania. Znajdujące się między
komórkami delikatne zakończenia nerwowe pospiesznie wysłały do mózgu pilne sygnały bólu, ostrzegając o
nadciągającej katastrofie.
Parę sekund później jony potasu dopłynęły głównymi Ŝyłami do serca, skąd kaŜdy skurcz wyrzucał je do
rozgałęzionego drzewa tętnic. Choć coraz bardziej rozcieńczały się w osoczu, ich stęŜenie wciąŜ pozostawało
zabójcze. Szczególnie zagroŜone były wyspecjalizowane komórki odpowiedzialne za inicjowanie uderzeń
serca, komórki pnia mózgu sterujące oddechem oraz przenoszące sygnały neurony i wrzeciona mięśniowe. JuŜ
wkrótce wszystkie one odczuły niekorzystny wpływ potasu. Częstość akcji serca spadła gwałtownie, a jego
skurcze osłabły. Oddech stał się płytki, a natlenienie krwi niewystarczające. Kilka chwil później serce
zatrzymało się, zapoczątkowując proces obumierania komórek w całym organizmie oraz śmierć kliniczną.
śycie się zakończyło. Ostatnim ciosem było wysączenie się potasu zawartego w umierających komórkach do
nie funkcjonującego juŜ układu krąŜenia, co skutecznie zamaskowało wstrzykniętą śmiertelną dawkę.
Rozdział 1
Odgłos kapania był regularny jak metronom. Gdzieś na schodach poŜarowych krople wody, zasilane
nieustannym deszczem, rozpryskiwały się o metalową powierzchnię. W pogrąŜonym w ciszy mieszkaniu
Jacka Stapletona dźwięk ten wydawał się Laurie Montgomery głośny niczym gong, i to do tego stopnia, Ŝe
krzywiła się w oczekiwaniu na kaŜde kolejne plaśnięcie. Przez długie godziny jedyną konkurencją dla deszczu
były włączająca się i wyłączająca spręŜarka lodówki, syczenie i stukot kaloryfera oraz, od czasu do czasu,
odległa syrena lub klakson, odgłosy tak typowe dla Nowego Jorku, Ŝe ludzie podświadomie je ignorowali. Ale
Laurie nie naleŜała do tych szczęściarzy. Po trzech godzinach przewracania się z boku na bok była
przeczulona na kaŜdy dźwięk w swoim otoczeniu.
Obróciła się jeszcze raz i otworzyła oczy. W anemicznym świetle przesączającym się przez skraj rolety mogła
dokładniej przyjrzeć się pustemu i raczej ponuremu mieszkaniu Jacka. Powodem, dla którego mieszkali
właśnie tu, a nie u niej, była wielkość jej sypialni. Pokój był tak maleńki, Ŝe mieściło się tam tylko pojedyncze
łóŜko, wskutek czego wspólne sypianie nastręczało pewien problem. Poza tym Jack nie chciał się oddalać od
swego ukochanego osiedlowego boiska do koszykówki.
Laurie zerknęła na radio z budzikiem. W miarę jak cyfry na wyświetlaczu rosły nieubłaganie, ogarniał ją coraz
większy gniew. Wiedziała z doświadczenia, Ŝe przeleŜawszy bezsennie większą część nocy, w pracy będzie
tego dnia do niczego. Zastanawiała się, jak na Boga, udało jej się przebrnąć przez studia medyczne i staŜ, kiedy
to niewyspanie było na porządku dziennym. Coś mówiło jej jednak, Ŝe jej złość nie wynika jedy
11
Strona 2
14800
nie z kłopotów z zaśnięciem. Podejrzewała, Ŝe tak naprawdę właśnie owa złość nie daje jej zasnąć.
Był środek nocy, kiedy Jack niechcący przypomniał jej o zbliŜających się urodzinach, pytając, czy chce uczcić je
w jakiś szczególny sposób. Wiedziała, Ŝe było to niewinne pytanie, zadane tuŜ po miłosnych rozkoszach,
niemniej zburzyło ono jej wymyślny mechanizm obronny polegający na Ŝyciu z dnia na dzień, by uniknąć
rozmyślania o przyszłości. Choć wydawało się to niewiarygodne, juŜ niedługo miała skończyć czterdzieści
trzy lata. Gdzieś około trzydziestego piątego roku Ŝycia zaczęła rozumieć frazes o tykającym zegarze
reprodukcyjnym a teraz włączył się jej alarm.
Westchnęła mimo woli. Przez ostatnie godziny dumała samotnie nad towarzyskim bagnem, w jakim ugrzęzła.
Jeśli chodziło o jej Ŝycie osobiste, juŜ od szkoły średniej sprawy nie układały się jak naleŜy. Jack, sądząc po jego
odpręŜonej sylwetce i odgłosach błogiego snu, był zadowolony ze stanu rzeczy, co w jej oczach jedynie
pogarszało sytuację. Chciała rodziny. Zawsze, nawet jako szalona dwudziesto i trzydziestolatka, była pewna,
Ŝe któregoś dnia ją załoŜy, a tymczasem w wieku niemal czterdziestu trzech lat mieszkała w obskurnej norze
w podłej dzielnicy Nowego Jorku z męŜczyzną, który nie potrafił się zdecydować co do małŜeństwa i dzieci.
Znowu westchnęła. Do tej pory świadomie starała się nie draŜnić Jacka, ale obecnie nie obchodziło jej to.
Postanowiła, Ŝe spróbuje porozmawiać z nim jeszcze raz, choć wiedziała, Ŝe jest to temat, którego z rozmysłem
unika. Ale tym razem zamierzała być twarda. Ostatecznie, dlaczego miała się zgadzać na Ŝałosne Ŝycie w
mieszkaniu stosownym raczej dla pary klepiących biedę studentów niŜ dla dyplomowanych patologów
sądowych, jakimi oboje byli, i na związek, w którym wszelkie wzmianki o małŜeństwie i dzieciach były
zakazane na mocy jednostronnej decyzji?
Jednak nie wszystko przedstawiało się w tak czarnych barwach. Jeśli chodzi o Ŝycie zawodowe, sprawy nie
mogłyby układać się lepiej. Uwielbiała pracę patologa w Biurze Głównego Inspektora Zakładu Medycyny
Sądowej dla Miasta Nowy
12
Jork, gdzie była zatrudniona od trzynastu lat, i cieszyła się, Ŝe moŜe dzielić to doświadczenie z kimś takim jak
Jack. Oboje wysoko cenili wyzwania intelektualne, jakie zapewniała patologia sądowa; kaŜdego dnia uczyli się
czegoś nowego. Oboje teŜ podobnie zapatrywali się na wiele spraw: jednakowo nie znosili miernoty i Ŝywili
jednakową odrazę do politycznych wymogów związanych z przynaleŜnością do biurokracji. Ale choć tak
znakomicie dogadywali się na płaszczyźnie zawodowej, Laurie nie rekompensowało to coraz silniejszego
pragnienia posiadania rodziny.
Jack poruszył się nagłe. Obrócił się na plecy, dłonie splótł na piersiach. Laurie spojrzała na niego, pogrąŜonego
we śnie. Jej zdaniem był przystojnym męŜczyzną. Miał krótko ostrzyŜone, siwiejące jasnobrązowe włosy,
krzaczaste brwi i wyraziste, ostre rysy twarzy, na której zwykle, nawet w czasie snu, malował się cierpki
uśmiech. UwaŜała, Ŝe jest agresywny, a jednak Ŝyczliwy, śmiały, a zarazem skromny, ambitny, ale
wspaniałomyślny, a przy tym wesoły i skory do Ŝartów. Bystry umysł Jacka sprawiał, Ŝe Ŝycie z nim nigdy nie
było nudne, zwłaszcza w połączeniu z jego szczeniackim upodobaniem do ryzyka. Z drugiej strony potrafił
być nieznośnie uparty, szczególnie w sprawie małŜeństwa i dzieci.
Laurie pochyliła się nad Jackiem i przyjrzała mu się dokładniej. Zdecydowanie uśmiechał się, co jeszcze
bardziej ją rozdraŜniło. Poczuła się uraŜona, Ŝe jest zadowolony ze stanu rzeczy. Choć była pewna, Ŝe go
kocha, i wierzyła, Ŝe jest przez niego kochana, jego niechęć do pełnego zaangaŜowania się w związek
dosłownie doprowadzała ją do szału. Wyjaśniał jej, Ŝe chodzi nie tyle o strach przed małŜeństwem czy
ojcostwem jako takim, ile raczej o obawę przed bólem, na jaki naraŜa takie zaangaŜowanie. Z początku Laurie
była wyrozumiała: Jack stracił Ŝonę i dwie córeczki w katastrofie lotniczej. Wiedziała, Ŝe nosił w sobie zarówno
Ŝal, jak i poczucie winy, gdyŜ wypadek zdarzył się po wizycie, jaką złoŜyły mu, gdy przekwalifikowywał się
na patologa w innym mieście. Wiedziała teŜ, Ŝe po tej tragedii zmagał się z głęboką depresją reaktywną. Ale
od tych wydarzeń upłynęło niemal trzynaście lat. Laurie uznała,
13
Ŝe okazała dość wraŜliwości dla jego potrzeb i nie naciskała go, kiedy w końcu zaczęli chodzić ze sobą na
powaŜnie. Teraz jednak, niemal cztery lata później, czuła, Ŝe jej cierpliwość jest na wyczerpaniu. Ostatecznie
ona teŜ miała potrzeby.
Ciszę przerwało nagle brzęczenie budzika. Ręka Jacka wystrzeliła i pacnęła przycisk, po czym na powrót
wsunęła się pod kołdrę. Na pięć minut w sypialni znów zapanował spokój i oddech Jacka odzyskał swój
powolny, głęboki, senny rytm. Była to część porannego rytuału, której Laurie nigdy nie miała okazji oglądać,
gdyŜ Jack niezmiennie wstawał wcześniej niŜ ona. Laurie była nocnym markiem i uwielbiała czytać przed
snem, przez co często siedziała po nocach dłuŜej, niŜ powinna. Odkąd zamieszkali razem, nauczyła się
Strona 3
14800
przesypiać dźwięk budzika, wiedząc, Ŝe Jack zareaguje.
Kiedy budzik odezwał się po raz drugi, Jack wyłączył go na dobre, odrzucił kołdrę, usiadł i, odwrócony tyłem
do Laurie, opuścił stopy na podłogę. Patrzyła, jak się przeciąga i ziewa, przecierając oczy. Wreszcie wstał i nie
zwaŜając na swoją nagość, ruszył na palcach do łazienki. Laurie, załoŜywszy ręce za głowę, odprowadziła go
wzrokiem. Pomimo rozdraŜnienia widok ten sprawił jej przyjemność. Słyszała, jak korzysta z toalety, po czym
spuszcza wodę. Po chwili wrócił, znowu trąc oczy, i obszedł łóŜko, Ŝeby ją obudzić.
Wyciągnął rękę, by jak zwykle potrząsnąć jej ramieniem, i nagle drgnął zaskoczony, spostrzegłszy jej otwarte,
utkwione w nim oczy i zaciśnięte w grymasie gniewnej determinacji usta.
Nie śpisz? mruknął, unosząc pytająco brwi. Natychmiast zorientował się, Ŝe coś jest nie w porządku.
Nie zmruŜyłam oka od czasu naszych nocnych amorów.
Miło było, nie? odparł w nadziei, Ŝe dowcip zdoła załagodzić jej ewidentne rozdraŜnienie.
Jack, musimy porozmawiać oświadczyła stanowczo Laurie, siadając na łóŜku i przyciskając kołdrę do
piersi. Wyzywająco spojrzała mu w oczy.
Chyba to właśnie robimy? zauwaŜył Jack. Momentalnie domyślił się, do czego zmierza Laurie, i mimo woli
w jego głosie
14
pojawił się sarkastyczny ton. Choć wiedział, Ŝe przyniesie to efekt przeciwny do zamierzonego, nie mógł się
powstrzymać. Sarkazm był mechanizmem obronnym, jaki wypracował sobie w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Laurie otworzyła usta, Ŝeby odpowiedzieć, lecz Jack uniósł dłoń.
Przepraszam. Nie chciałbym być gruboskórny, ale coś mi się zdaje, Ŝe wiem, dokąd prowadzi ta rozmowa, a
to nie jest odpowiednia pora. Przykro mi, Laurie, ale za godzinę musimy być w kostnicy, tymczasem Ŝadne z
nas nie umyło się jeszcze, nie ubrało ani nie zjadło śniadania.
Jack, dla ciebie nigdy nie jest odpowiednia pora.
CóŜ, w takim razie ujmijmy to inaczej. To jest chyba najgorsza moŜliwa pora na jakąkolwiek powaŜną,
budzącą emocje dyskusję. Jest wpół do siódmej rano, poniedziałek po wspaniałym weekendzie i oboje musimy
iść do pracy. Jeśli chciałaś rozmawiać, w ciągu ostatnich dwóch dni miałaś dość okazji, Ŝeby poruszyć ten
temat, a z przyjemnością bym go przedyskutował.
Och, jasne! Spójrzmy prawdzie w oczy. Ty nigdy nie chcesz o tym rozmawiać. Jack, w czwartek skończę
czterdzieści trzy lata. Czterdzieści trzy! Nie mogę sobie pozwolić na luksus cierpliwości. Nie mogę czekać, aŜ
zdecydujesz, czego chcesz. Do tego czasu będę juŜ po menopauzie.
Przez dłuŜszą chwilę Jack wpatrywał się w niebieskozielone oczy Laurie. Było jasne, Ŝe niełatwo będzie ją
udobruchać.
W porządku powiedział, głośno wypuszczając powietrze, jak gdyby dawał za wygraną. Opuścił wzrok na
swoje bose stopy. Porozmawiamy o tym dziś wieczorem, przy kolacji.
Chcę porozmawiać teraz! oświadczyła z naciskiem Laurie. Wyciągnęła rękę i ujęła Jacka pod brodę,
zmuszając go, by znów spojrzał jej w oczy. Kiedy ty spałeś, ja leŜałam i rozmyślałam o naszym związku.
Odkładanie tego na później nie wchodzi w grę.
Laurie, idę teraz wziąć prysznic. Mówię ci, Ŝe to nie jest właściwa pora.
Kocham cię, Jack zawołała Laurie, chwytając go za
15
ramię. Ale potrzebuję czegoś więcej. Chcę wyjść za mąŜ i załoŜyć rodzinę. Chcę Ŝyć w lepszym niŜ to miejscu.
Puściła rękę Jacka i omiotła gestem pokój, wskazując łuszczącą się farbę, gołą Ŝarówkę pod sufitem, łóŜko bez
zagłówka, dwa nocne stoliki zrobione z postawionych dnem do góry skrzynek po winie oraz samotną
komodę. To nie musi być TadŜ Mahal, ale to tutaj jest wprost śmieszne.
Zawsze sądziłem, Ŝe cztery gwiazdki cię zadowalają.
Daruj sobie ten sarkazm — warknęła Laurie. — Odrobina luksusu nie zaszkodziłaby, biorąc pod uwagę, jak
cięŜko pracujemy. Ale nie w tym problem. Chodzi o nasz związek, który ciebie najwyraźniej zadowala, a mnie
nie wystarcza. To sprawa zasadnicza.
Idę wziąć prysznic powtórzył Jack. Laurie rzuciła mu krzywy uśmiech.
Świetnie. Idź wziąć prysznic.
Jack skinął głową. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak zmienił zdanie. Odwrócił się i zniknął w
łazience, nie zamykając za sobą drzwi. Chwilę później Laurie usłyszała szum wody z prysznica i chrobot
zasuwanej zasłonki.
Wypuściła powietrze z płuc. DrŜała ze zmęczenia połączonego z napięciem emocjonalnym, ale była dumna z
Strona 4
14800
siebie, Ŝe nie uroniła ani jednej łzy. Nie znosiła płakać w trudnych sytuacjach. Jakim cudem udało jej się
uniknąć tego tym razem, nie miała pojęcia, ale była zadowolona. Łzy nigdy nie pomagały, często zaś stawiały
ją w niekorzystnym połoŜeniu.
WłoŜywszy szlafrok, Laurie poszła do szafy po swoją walizkę. Sprzeczka z Jackiem, prawdę mówiąc,
przyniosła jej ulgę. Reagując dokładnie tak, jak przewidywała, Jack usprawiedliwił decyzję, którą podjęła
jeszcze przed jego przebudzeniem. Otwierając przydzielone sobie szuflady komody, wyjęła swoje rzeczy i
zaczęła się pakować. Kończyła właśnie, gdy usłyszała, Ŝe prysznic umilkł. Chwilę później Jack pojawił się w
drzwiach łazienki, energicznie wycierając ręcznikiem głowę. Gdy spostrzegł Laurie z walizką, stanął jak
wryty.
Co ty, do diabła, robisz?
16
Wydaje mi się, Ŝe jest zupełnie jasne, co robię odparła Laurie.
DłuŜszą chwilę Jack bez słowa przyglądał się, jak Montgomery kontynuuje pakowanie.
Przesadzasz powiedział w końcu. Nie musisz się wyprowadzać.
Myślę, Ŝe muszę — odparła Laurie, nie unosząc wzroku.
Świetnie! oświadczył po chwili z napięciem w głosie. Cofnął się za drzwi, by wytrzeć się do końca.
Gdy Jack opuścił łazienkę, Laurie weszła do środka, zabierając ze sobą przeznaczone na ten dzień ubranie.
Demonstracyjnie zamknęła drzwi, choć normalnie zostawiała je otwarte. Kiedy wyszła ubrana, Jack był juŜ w
kuchni. Dołączyła do niego przy śniadaniu złoŜonym z płatków zboŜowych i owoców. Oboje zbyt się
spieszyli, by siadać przy maleńkim plastikowym stole. Zachowywali się uprzejmie, a ich rozmowy ograniczały
się do słów „przepraszam", kiedy tańczyli wokół siebie, by dostać się do lodówki. Kuchnia była tak wąska, Ŝe
nie sposób było się w niej poruszać, nie dotykając się nawzajem.
O siódmej byli gotowi do wyjścia. Laurie wcisnęła kosmetyki do walizki i zamknęła pokrywę. Wytaczając
walizkę do salonu, zobaczyła, Ŝe Jack ściąga z wieszaka na ścianie swój rower górski.
Nie masz chyba zamiaru jechać nim do pracy? jęknęła. Zanim zamieszkali razem, Jack dojeŜdŜał do pracy
na rowerze, jeździł nim teŜ po mieście, załatwiając róŜne sprawy. Nieodmiennie przeraŜało to Laurie, która
wciąŜ się obawiała, Ŝe pewnego pięknego dnia Jack trafi do kostnicy „nogami do przodu". Odkąd zaczęli
dojeŜdŜać do pracy razem, Jack odstawił rower, gdyŜ nie było mowy, Ŝeby Laurie zgodziła się korzystać z
tego środka lokomocji.
No cóŜ, wygląda na to, Ŝe kiedy wrócę do swojego pałacu, będę sam sobie panem.
Rany boskie, przecieŜ pada!
Tym ciekawsza będzie przejaŜdŜka.
Wiesz, Jack, postanowiłam być dzisiaj szczera, więc chcę, Ŝebyś wiedział, Ŝe moim zdaniem to twoje
szczeniackie ryzy
17
ramię. Ale potrzebuję czegoś więcej. Chcę wyjść za mąŜ i załoŜyć rodzinę. Chcę Ŝyć w lepszym niŜ to miejscu.
Puściła rękę Jacka i omiotła gestem pokój, wskazując łuszczącą się farbę, gołą Ŝarówkę pod sufitem, łóŜko bez
zagłówka, dwa nocne stoliki zrobione z postawionych dnem do góry skrzynek po winie oraz samotną
komodę. To nie musi być TadŜ Mahal, ale to tutaj jest wprost śmieszne.
Zawsze sądziłem, Ŝe cztery gwiazdki cię zadowalają.
Daruj sobie ten sarkazm warknęła Laurie. Odrobina luksusu nie zaszkodziłaby, biorąc pod uwagę, jak
cięŜko pracujemy. Ale nie w tym problem. Chodzi o nasz związek, który ciebie najwyraźniej zadowala, a mnie
nie wystarcza. To sprawa zasadnicza.
Idę wziąć prysznic — powtórzył Jack. Laurie rzuciła mu krzywy uśmiech.
Świetnie. Idź wziąć prysznic.
Jack skinął głową. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak zmienił zdanie. Odwrócił się i zniknął w
łazience, nie zamykając za sobą drzwi. Chwilę później Laurie usłyszała szum wody z prysznica i chrobot
zasuwanej zasłonki.
Wypuściła powietrze z płuc. DrŜała ze zmęczenia połączonego z napięciem emocjonalnym, ale była dumna z
siebie, Ŝe nie uroniła ani jednej łzy. Nie znosiła płakać w trudnych sytuacjach. Jakim cudem udało jej się
uniknąć tego tym razem, nie miała pojęcia, ale była zadowolona. Łzy nigdy nie pomagały, często zaś stawiały
ją w niekorzystnym połoŜeniu.
WłoŜywszy szlafrok, Laurie poszła do szafy po swoją walizkę. Sprzeczka z Jackiem, prawdę mówiąc,
przyniosła jej ulgę. Reagując dokładnie tak, jak przewidywała, Jack usprawiedliwił decyzję, którą podjęła
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin