Farmer Philip Jose - Kochankowie.rtf

(481 KB) Pobierz

Philip Jose Farmer

 

Kochankowie

 

(The Lovers)

 

Przekład Cezary Frąc

 


Samowi Minesowi,

który widział głębiej niż inni.


1

 

Muszę się wydostać. Hal Yarrow usłyszał czyjś odległy głos.

– Musi być jakieś wyjście.

Przebudził się z drgnieniem i uświadomił sobie, że to mówił on sam i że to, co powiedział, budząc się, nie miało żadnego związku ze snem. Słowa i sen nie miały ze sobą nic wspólnego.

Ale co oznaczały te wymamrotane słowa? I gdzie on wtedy był? Naprawdę podróżował w czasie czy po prostu śnił? Marzenie senne było tak żywe, że miał kłopoty z powrotem na ten poziom rzeczywistości.

Gdy spojrzał na siedzącego obok człowieka, rozjaśniło mu się w głowie. Był w promie, zmierzającym do Sigmen City w roku pięćset pięćdziesiątym przed Sigmenem (trzy tysiące pięćdziesiąty rok Starego Stylu, podpowiedział mu umysł uczonego). Nie był, jak w tamtej dziwnej podróży w czasie? we śnie? – na dziwnej planecie wiele lat świetlnych stąd, wiele lat w przyszłość od teraz. Ani nie stał twarzą w twarz ze słynnym Isaakiem Sigmenem, Zwiastunem, prawdziwe niechaj będzie jego imię.

Człowiek, siedzący obok, zerknął na niego z ukosa. Był chudzielcem o wydatnych kościach policzkowych, prostych czarnych włosach i brązowych oczach z lekką fałdą mongolską. Na lewej piersi jasnoniebieskiego uniformu klasy inżynieryjnej nosił aluminiowy emblemat, który wskazywał, że należy do wyższych szeregów. Prawdopodobnie był inżynierem elektronikiem, absolwentem jednej z lepszych szkół zawodowych.

Mężczyzna chrząknął i zagadnął po angielsku:

– Tysiąckrotnie przepraszam, abba. Wiem, nie powinienem odzywać się do ciebie bez pozwolenia, ale powiedziałeś coś do mnie po przebudzeniu. Skoro i tak jesteśmy razem, mógłbyś na chwilę zniżyć się do mojego poziomu. Wprost umieram z chęci zadania ci pytania. Nie na darmo nazywam się Wścibski Sam.

Zaśmiał się nerwowo i dodał:

– Przypadkiem słyszałem, co powiedziałeś stewardesie, kiedy zakwestionowała twoje prawo do zajęcia tutaj miejsca. Przesłyszałem się, czy naprawdę oznajmiłeś jej, że jesteś łobuzem?

Hal odparł z uśmiechem:

– Nie, nie łobuzem. Jestem obusem. To skrót od omnibusa, człowieka mającego wiadomości z różnych dziedzin. Jednak nie pomyliłeś się tak bardzo. Na polu zawodowym obus cieszy się mniej więcej takim samym poważaniem, jak zwykły łobuz.

Westchnął i pomyślał o poniżeniach, na które był narażony tylko dlatego, że postanowił nie zostawać specjalistą w wąskiej dziedzinie. Wyjrzał przez okno, bo nie chciał zachęcać towarzysza podróży do rozmowy. Zobaczył jasny blask daleko w górze; bez wątpienia wojskowy statek kosmiczny, wchodzący w atmosferę. Nieliczne statki cywilne schodziły wolniej i mniej rzucały się w oczy.

Z wysokości sześciu tysięcy metrów popatrzył na krzywiznę kontynentu północnoamerykańskiego. Był cały rozświetlony, tylko gdzieniegdzie widniały plamy ciemności, jedne nieduże, inne większe. Te ostatnie to pasma górskie albo zbiorniki wodne, na których jeszcze nie udało się zbudować osiedli mieszkalnych czy zakładów przemysłowych. Wielkie miasto. Megalopolis. Pomyśleć, że zaledwie trzysta lat wcześniej cały kontynent zamieszkiwały tylko dwa miliony ludzi. Za następnych pięćdziesiąt lat – jeżeli nie wydarzy się żadna katastrofa, taka jak wojna między UniąHaijacu a Republikami Izraelskimi – liczba ludności w Ameryce Północnej wzrośnie do czternastu, może piętnastu miliardów.

Jedynym obszarem, w którym celowo nie zezwalano na osiedlanie, był Rezerwat Przyrody Zatoki Hudsona. Yarrow opuścił rezerwat zaledwie przed piętnastoma minutami, ajuż czuł się źle, bo wiedział, że minie dużo czasu, nim będzie mógł tam powrócić.

Westchnął znowu. Rezerwat Przyrody Zatoki Hudsona. Tysiące drzew, góry, rozległe błękitne jeziora, ptaki, lisy, króliki, a nawet, jak mówili strażnicy, rysie. Drapieżniki były jednak nieliczne i za dziesięć lat miały trafić na listę zwierząt wymarłych.

Hal oddychał w rezerwacie pełną piersią, czuł się nieskrępowany. Wolny. Niekiedy doskwierała mu samotność i nękał go niepokój, ale zaczęło się to dopiero wtedy, gdy badania prowadzone wśród dwudziestu francuskojęzycznych mieszkańców rezerwatu dobiegały końca.

Współpasażer zaczął się wiercić, jakby zbierał się na odwagę, żeby zagadnąć profesjonalistę. Chrząknął nerwowo parę razy i powiedział:

– Sigmenie, dopomóż, mam nadzieję, że cię nie uraziłem. Ale zastanawiałem się...

Hal Yarrow poczuł się urażony. Ten mężczyzna za dużo sobie pozwalał. Potem przypomniał sobie, co powiedział Zwiastun: „Wszyscy ludzie są braćmi, choć niektórych ojciec darzy większymi względami”. To nie wina inżyniera, że kabinę pierwszej klasy zajmowali ludzie o wyższym statusie i że Hal był zmuszony dokonać wyboru między późniejszym promem a przebywaniem z kimś z klasy niższej.

– Mnie to shib – powiedział Yarrow i wyjaśnił mu, co to znaczy.

– Ach! – zawołał mężczyzna z ulgą. – A więc nie masz nic przeciwko jeszcze jednemu pytaniu? Nie bez powodu nazywam się Wścibski Sam, jak powiedziałem.

– Nie, chętnie ci odpowiem – zapewnił Hal Yarrow. – Obus, choć wszechstronny, nie zajmuje się wszystkimi gałęziami danej nauki. Skupia się na jednej konkretnej dyscyplinie, ale zarazem próbuje zrozumieć jak najwięcej ze wszystkich jej dziedzin. Ja na przykład jestam obusem lingwistycznym. Zamiast ograniczać się do jednej z wielu gałęzi lingwistyki, zdobyłem szeroką wiedzę ogólną, dotyczącą całej nauki. Zajmuję się korelowaniem tego, co się dzieje we wszystkich jej dziedzinach, wyszukiwaniem w jednej specjalności rzeczy, które mogą być interesujące dla człowieka o innej specjalizacji, i powiadamianiem zainteresowanego o swoim odkryciu. Gdyby nie praca obusów, specjalista, który nie ma czasu na czytanie setek czasopism poświęconych swojej dziedzinie, mógłby pominąć coś, co mogłoby mu się przydać.

Wszystkie dziedziny nauki mają swoich obusów, którzy zajmują się tym, co powiedziałem. Prawdę mówiąc, mam szczęście, że jestem lingwistą. Gdybym był, na przykład, obusem medycznym, przytłoczyłby mnie ogrom wiedzy. Musiałbym pracować z całym zespołem obusów. Wtedy nie mógłbym być prawdziwym omnibusem. Musiałbym ograniczyć się do jednej dyscypliny nauk medycznych. Liczba publikacji w każdej specjalności medycyny – albo elektroniki, fizyki czy każdej innej nauki – jest tak ogromna, że żaden człowiek ani nawet zespół nie mógłby skorelować zawartej w nich wiedzy. Na szczepcie zawsze interesowałem się lingwistyką. Czuję się w pewien sposób wyróżniony. Mam nawet czas na prowadzenie własnych badań i przyczynianie się do zwiększania lawiny papieru potrzebnej naukowcom.

Używam komputerów, oczywiście, ale nawet najbardziej złożony zespół komputerowy jest uczonym-idiotą. Tylko człowiek – inteligentny człowiek, jeśli wolno mi powiedzieć tak o sobie – może dostrzec, że pewne rzeczy są ważniejsze od innych, i dokonać ich logicznego powiązania. Wnioski przekazuję specjalistom, a oni je analizują. Obus, można powiedzieć, jest twórczym korelatorem.

Jednak – dodał – wszystko to odbywa się kosztem czasu na sen. Muszę pracować dwanaście albo i więcej godzin na dobę dla chwały i korzyści Paścioła.

Ostatnie zdanie miało na celu upewnienie się, że współpasażer – jeśli przypadkiem był Uzzitą albo ich informatorem – nie doniesie, że Hal oszukuje Paściół. Hal przypuszczał, że mężczyzna był dokładnie tym, na kogo wyglądał, ale wolał nie ryzykować.

Nad wejściem do kabiny błysnęło czerwone światełko, a nagrany głos nakazał pasażerom zapiąć pasy. Parę sekund później prom zwolnił; po minucie przechylił się i zaczął opadać w tempie – jak powiedziano Halowi – tysiąca metrów na minutę. Teraz, gdy byli bliżej powierzchni, Hal mógł zobaczyć, że Sigmen City (przed dziesięcioma laty, do czasu przeniesienia stolicy Unii Haijacu z Rek na Islandii, zwane Montrealem) nie jest jednorodną plamą blasku. Tu i ówdzie dostrzec można było ciemne miejsca, prawdopodobnie parki, i cienką czarną wstążkę Rzeki Proroka (niegdyś Świętego Wawrzyńca). Pali Sigmen City pięły się na pięćset metrów w niebo; każdy dom zamieszkiwało co najmniej sto tysięcy istot, a na terenie właściwego miasta stało trzysta takich wielkich wież.

W centrum metropolii rozciągał się plac zajęty przez budynki rządowe, z których żaden nie miał więcej niż pięćdziesiąt pięter. Tworzyły Uniwersytet Sigmen City, gdzie pracował Hal Yarrow.

Mieszkał natomiast w pobliskim pali i tam pojechał pasem po wyjściu z promu. Po drodze wróciło uczucie, którego nie doznawał – przynajmniej świadomie – przez wszystkie lata życia, do czasu wyprawy badawczej do Rezerwatu Zatoki Hudsona. Było to wrażenie obecności tłumu – gęsto stłoczonej, rozpychającej się, potrącającej i niekoniecznie pachnącej masy ludzi.

Napierali na niego bez świadomości, że jest czymś więcej niż tylko kolejnym ciałem, kolejnym człowiekiem bez twarzy, chwilową przeszkodą na drodze do miejsca przeznaczenia.

– Wielki Sigmenie! – mruknął. – Musiałem być głuchy, głupi i ślepy, żeby tego nie odczuwać! Nienawidzę ich!

Zrobiło mu się gorąco z poczucia winy i wstydu. Spojrzał w twarze otaczających go ludzi, jakby mogli zobaczyć jego nienawiść, jego poczucie winy, jego skruchę. Ale nic nie widzieli. Dla nich był po prostu jeszcze jednym człowiekiem, którego podczas spotkania należało traktować z pewnym szacunkiem, jako profesjonalistę. Ale nie tutaj, nie na pasie, niosącym ten potok mięsa wzdłuż arterii komunikacyjnej. Tutaj był tylko kolejnym tobołkiem krwi i kości, scementowanych przez tkanki i opakowanych w skórę. Jednym z nich, a zatem nikim.

Wstrząśnięty tym nagłym odkryciem, pospiesznie zeskoczył z pasa. Chciał uciec od tych ludzi, bo czuł, że winien im jest przeprosiny. I zarazem miał ochotę rzucić się na nich z pięściami.

Parę kroków od pasa i ponad nim wisiała plastikowa markiza pali numer trzydzieści, bloku mieszkalnego pracowników uniwersytetu. Po wejściu do środka nie poczuł się lepiej, choć przeminęło wrażenie, że powinien przeprosić ludzi na pasie. Nie mogli wiedzieć, że nagle poczuł odrazę. Nie widzieli zdradliwego rumieńca na jego twarzy.

A jeśli widzieli? Bzdura, pomyślał, ale przygryzł wargę. Mało prawdopodobne, by ci na pasie mogli odgadnąć jego emocje. Chyba że im też przeszkadzał ścisk i że sami odczuwali podobną niechęć. A jeśli tak, to kim byli, żeby go potępiać?

Teraz znajdował się wśród swoich, mężczyzn i kobiet ubranych w workowate uniformy profesjonalistów, wykonane z tworzywa, o niewyszukanym kroju, ze znakiem uskrzydlonej stopy na lewej piersi. Jedyna różnica między przedstawicielami odmiennych płci polegała na tym, że kobiety nosiły na spodniach długie do ziemi spódnice i siatki na włosach, a parę miało woalki. Woalki nie były rzadkością, ale ostatnio wychodziły z użycia; zakładały je przeważnie starsze kobiety albo te bardziej konserwatywne. Niegdyś usankcjonowane obyczajem, teraz przyczepiały kobiecie etykietkę staromodnej. Działo się tak wbrew nawoływaniom głosicieli prawdy, którzy wychwalali woalki i lamentowali, że odchodzą w przeszłość.

Hal przywitał się z paroma mijanymi osobami, ale nie zatrzymał się, żeby porozmawiać. Z daleka zobaczył doktora Olvegssena, szefa swojego wydziału. Przystanął, żeby sprawdzić, czy Olvegssen nie zechce z nim pogadać. Postąpił tak tylko dlatego, że doktor był tutaj jedyną osobą, która wymagała okazywania szacunku.

Ale Olvegssen najwidoczniej był zajęty, bo tylko pomachał ręką, zawołał: „Aloha!” i poszedł dalej. Był starszym człowiekiem; często używał zwrotów popularnych w czasach swojej młodości.

Yarrow odetchnął z ulgą. Choć wcześniej miał ochotę przedyskutować wyniki badań prowadzonych wśród francuskojęzycznych tubylców z Rezerwatu, nagle stwierdził, że nie chce z nikim rozmawiać. Nie teraz. Może jutro. Ale nie teraz.

Czekał przy drzwiach windy, a dozorca ustalał kolejność, w jakiej mają wsiadać pasażerowie. Kiedy drzwi się rozsunęły, podał Halowi jego klucz.

– Ty pierwszy, abba – powiedział.

– Niech cię Sigmen błogosławi – odparł Hal. Wszedł do kabiny i stanął pod ścianą blisko drzwi. Dozorca zaczął ustawiać innych według starszeństwa.

Czekanie nie trwało długo; dozorca wykonywał swoją pracę od lat i znał prawie wszystkich z widzenia. Mimo to musiał przebrnąć przez formalności. Raz na jakiś czas któryś z mieszkańców był awansowany lub dymisjonowany. Gdyby popełnił błąd, nie rozpoznając zmiany w statusie, natychmiast postawiono by go do raportu. Skoro wytrwał tak długo na tym stanowisku, to znaczy, że doskonale zna się na swojej pracy.

Czterdzieści osób stłoczyło się w kabinie, dozorca potrząsnął kastanietami i drzwi się zamknęły. Winda ruszyła tak szybko, że pod wszystkimi ugięły się kolana, i stopniowo jeszcze zwiększała prędkość; była ekspresowa. Na trzydziestym piętrze zatrzymała się automatycznie. Drzwi się otworzyły, ale nikt nie wysiadł. Mechanizm optyczny zarejestrował ten fakt i zamknął drzwi. Kabina ruszyła w górę.

Zatrzymywała się jeszcze trzy razy, ale nadal nikt jej nie opuszczał. Dopiero potem pasażerów ubyło o połowę. Hal odetchnął głęboko – już na ulicach i na parterze było tłoczno, za to w windzie panował wręcz niewiarygodny ścisk. Jeszcze dziesięć pięter. Podróż przebiegała w zupełnym milczeniu; wszyscy wydawali się skupieni na dobiegającej z głośnika w suficie przemowie głosiciela prawdy. Wreszcie drzwi rozsunęły się na piętrze Hala.

Korytarze miały szerokość pięciu metrów i o tej porze dnia zapewniały dość miejsca. W zasięgu wzroku nie było nikogo, co sprawiło Halowi dużą przyjemność. Gdyby wykręcił się od parominutowej pogawędki z sąsiadami, zostałby uznany za dziwaka. To oznaczałoby plotki, a plotki z kolei mogły sprowadzić kłopoty – co najmniej tłumaczenie się przed asptem jego piętra. Rozmowę od serca, kazanie i Zwiastun wie, co jeszcze.

Przeszedł sto metrów. I przystanął przed drzwiami swojego puka.

Serce nagle zaczęło łomotać mu w piersiach, a ręce zadygotały. Miał ochotę się odwrócić i zjechać windą na dół.

Zganił się w duchu za te bezsensowne odczucia. Nie powinien reagować w ten sposób.

Poza tym Mary nie będzie w domu jeszcze przez co najmniej piętnaście minut.

Pchnął drzwi (na poziomie profesjonalistów oczywiście nie było żadnych zamków) i wszedł. Ściany zaczęły się jarzyć i po dziesięciu sekundach zrobiło się zupełnie jasno. Jednocześnie na ścianie na wprost wejścia zbudził się do życia pełnowymiarowy tridi, z którego buchnęły głosy aktorów. Hal podskoczył. „Wielki Sigmenie!”-jęknął i pospiesznie wyłączył odbiornik. Wiedział, że Mary zostawiła go na czuwaniu, gotowy do włączenia natychmiast po jego wejściu. A przecież tysiące razy powtarzał jej, że to go irytuje. Nie mogła o tym nie pamiętać. Co znaczyło, że albo robiła to specjalnie, albo nieświadomie.

Wzruszył ramionami i powiedział sobie, że od tej chwili nie będzie poruszać tej kwestii. Jeśli Mary dojdzie do wniosku, że tridi już mu nie przeszkadza, może zapomni zostawiać je włączone.

Ale z drugiej strony może się też domyślić, dlaczego tak nagle przestał na to narzekać. Mogła dalej nastawiać tridi w nadziei, że wreszcie się zdenerwuje, straci panowanie i zacznie na nią krzyczeć. I po raz kolejny wygra rundę, bo rozdrażni go swoim milczeniem i miną męczennicy, i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin