Verne Juliusz - Krol przestworzy.doc

(1252 KB) Pobierz

Następna cześć

 

 

 

 

 

Jules Verne

 

król przestworzy

 

rob_01.jpg (172795 bytes)

 

Przekład Z. Zamorskiego

45 ilustracji L. Benetta

Bibljoteka Najciekawszych Powieści i Podróży

Warszawa, 1932

rob_02.jpg (35678 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 SPIS TREŚCI

 

Rozdział I

w którym tak uczeni jak i zwyczajni śmiertelnicy nic nie wiedzą.

Rozdział II

w którym członkwoie Instytutu Weldona kłócą się za sobą 
i nie mogą dojść do żadnego porozumienia.

Rozdział III

w którym nowa osobistość nie potrzebuje być przedstawioną, 
ponieważ sama się przedstawia.

Rozdział IV

Frycollin i jego pan.

Rozdział V

W którym zawieszenie kroków nieprzyjacielskich pomiędzy prezydentem a sekretarzem Instytutu Weldona
 staje się faktem dokonanym.

Rozdział VI

który inżynierowie i mechanicy mogą opuścić.

Rozdział VII

w którym wuj Prudent i Phil Evans wciąż jeszcze nie dają się przekonać.

Rozdział VIII

Robur odpowiada na postawione mu ważne pytanie.

Rozdział IX

w którym „Albatros” robi dziesięć tysięcy kilometrów i kończy oryginalnym skokiem.

Rozdział X

o przykrej przygodzie Frycolina.

Rozdział XI

w którym wściekłość wuja Prudent’a wzrasta w stosunku do kwadratu szybkości „Albatrosa”.

Rozdział XII

w którym inżynier Robur postępuje w ten sposób, 
jakby chodziło conajmniej o nagrodę Monthyon’u.

Rozdział XIII

w którym wuj Prudent i Phil Evans dokonują przelotu ponad oceanem Atlantyckim 
nie nabawiając się przytem choroby morskiej.

Rozdział XIV

w którym „Albatros” popełnia szaleństwo.

Rozdział XV

w którym dzieją się rzeczy, rzeczywiście godne opowiedzenia.

Rozdział XVI

który pozostawia czytelnika w rozpaczliwej niepewności.

Rozdział XVII

w którym czytelnik cofa się o dwa miesiące i posuwa się naprzód o dziewięć miesięcy.

Rozdział XVIII

który kończy tą prawdziwą historję, nie doprowadzając jej jednak do końca.

Następna cześć


 

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

król przestworzy

 

(Rozdział I-III)

 

Przekład Z. Zamorskiego

45 ilustracji L. Benetta

Bibljoteka Najciekawszych Powieści i Podróży

Warszawa, 1932

rob_02.jpg (35678 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

rob_03.jpg (106577 bytes)

 

Rozdział I,

w którym tak uczeni jak i zwyczajni śmiertelnicy nic nie wiedzą.

 

aff… Paff…

Równocześnie padły dwa strzały pistoletowe i w tym samym momencie krowa krocząca w odległości niespełna pięćdziesięciu metrów została jedną kulą ugodzona w grzbiet… a przecież cała ta sprawa wcale jej nie obchodziła.

rob_04.jpg (189860 bytes)

Obaj przeciwnicy stali jednak nadal zupełnie nienaruszeni.

I któż to byli ci dwaj panowie? Nikt nie wiedział, chociaż ten incydent był właśnie najlepszą okazją do przekazania ich nazwisk historji. Nic więcej nie da się o nich powiedzieć tylko tyle, że starszy z nich był anglikiem, drugi zaś amerykaninem. Dużo łatwiej zato da się określić sama miejscowość w której to niewinne zwierzę przeżuwające schrupało swą ostatnią trawkę; znajduje się na prawym brzegu rzeki Niagary niedaleko owego wiszącego mostu, łączącego brzeg kanadyjski z brzegiem amerykańskim, w odległości trzech mil od sławnego wodospadu.

Po wymianie strzałów anglik podszedł do amerykanina.

– Mimo wszystko obstaję dalej przy tem, że była to melodja Rule Britannia, – przemówił.

– Ja zaś twierdzę, że była to Jankee Doodle! – rzekł na to drugi.

I już zdawało się, że zatarg wybuchnie znowu z równą gwałtownością, gdy raptem jeden z pojedynkowiczów – i to bezwątpienia jedynie tylko przez wzgląd na pasące się opodal bydło – rzekł:

– Przypuśćmy, że było to Rule Doodle i Jankee Britannia i chodźmy na śniadanie.

Kompromis ten łączący dwa narodowe hymny Ameryki i Wielkiej Brytanji został przyjęty ku zobopólnemu zadowoleniu. Wracając wzdłuż lewego brzegu Niagary amerykanin i anglik zajęli wkrótce miejsca przy suto zastawionym stole hotelu Goat Island – neutralnym terenie pomiędzy obu krajami. Nie chcąc im przeszkadzać w ich zajęciu spożywania gotowanych jaj z nieodzowną krajową szynką i zimnym rostbeafem, zapijanym pomiędzy jednym kęsem a następnym wrzącą herbatą, musimy nadmienić, że niejeden raz jeszcze w ciągu tego opowiadania będzie o nich mowa.

Który z nich miał słuszność – anglik czy amerykanin? Trudno byłoby na to pytanie odpowiedzieć. W każdym bądź razie ów pojedynek jest jaskrawym dowodem namiętnego podniecenia umysłów wywołanego tak w Nowym jak Starym Świecie przez niezbadane zjawisko, które od miesiąca przewróciło wszystkim w głowie.

…Os sublime dedit coelumquo tueri – opiewał ongiś Owidjusz na cześć ludzkości, a rzeczywiście nigdy jeszcze od zjawienia się na ziemi pierwszego człowieka nie obserwowano tak skrupulatnie nieba.

Właśnie bowiem poprzedniej nocy rozbrzmiały z przestworza metalowe tony trąby nad tą częścią Kanady która rozciąga się pomiędzy jeziorem Ontario a jeziorem Erie. Jedni doszukiwali się w tej muzyce niebieskiej Jankee Doodle, drudzy zaś Rule Britannia; oto również przyczyna anglosaskiego pojedynku, zakończonego śniadaniem na Goat-Island. Możliwe, że nie był to hymn ani angielski, ani amerykański, w to jedno tylko mimo wszystko nikt nic powątpiewał, że omawiane dźwięki miały tę właściwość, jakby spływały na ziemię wprost z nieba.

Czy w takich warunkach nie można było pomyśleć, że jest to anielska trąba, w którą dmucha jakiś anioł czy też archanioł?… Albo czy nie byli to raczej jacyś weseli lotnicy, którzy posługując się owym dętym instrumentem, wyrabiali sobie reklamę? Nie, o jakimś balonie, czy też lotnikach nie mogło być mowy. W górnych regjonach nieba dokonywał się jakiś nadzwyczajny wypadek, którego powstania i składu organicznego żaden człowiek nie mógł odgadnąć. Zjawisko to ukazywało się dzisiaj, naprzykład, nad Ameryką, w dwadzieścia cztery godziny później nad Europą, w osiem dni potem w Azji, nad Chinami, a potem o ile dźwięki tej trąby nie były dźwiękami pochodzącemi z trąby sądu ostatecznego, więc czemże, czemże były?

Dlatego też wszystkie kraje kuli ziemskiej, wszystkie królestwa i republiki ogarnęła jakaś nieopisana trwoga, którą bezwzględnie należało uciszyć! Albowiem czy ktoś słysząc w swoim domu jakieś nieokreślone niewytłómaczone szmery i znając przyczyny ich nie opuści tego domu, aby zamieszkać w innym? Bez wątpienia! Tutaj jednakże chodziło o mieszkanie stanowiące całą kulę ziemską i nie było na to rady, aby przesiedlić się na księżyc, Marsa, Venus, Jowisza, czy inną jakąś planetę słonecznego systemu.

Tembardziej więc należało wyjaśnić, co się dzieje w tem nieobjętem, pustem przestworzu atmosfery ziemskiej.

Bez powietrza coś podobnego byłoby rzeczą niemożliwą, a ponieważ dźwięki te słyszano – i to zawsze te same dźwięki trąby – więc zjawisko musiało znajdować się w powietrzu, które zmniejszając swą gęstość w stosunku swej wysokości, rozciąga się tylko na kilka mil ponad nami.

Naturalna rzecz, że pytanie to zapełniało szpalty różnych pism, które mniej lub więcej oświetlały lub zaciemniały swem zapatrywaniem sprawę, podawały fałszywe lub prawdziwe sprawozdania, podniecały lub uspakajały swoich czytelników, zależnie od nakładu – aby wkońcu do cna otumanić, tę tak do cna ogłupiałą publikę.

Co za cud? Polityka toczyła się dalej swoim torem, a interesy bynajmniej nie szły przez to źle. Ale o co właściwie chodziło?

Zapytywano wszystkie obserwatorja całego świata. A jeżeli nie dawały żadnej odpowiedzi, więc poco istniały? Gdy astronomowie, mogli dostrzec i rozwiązać zagadnienie punktu świetlnego oddalonego od ziemi o setki tysięcy mil, a nie byli w stanie zbadać kosmicznego zjawiska oddalonego zaledwie o kilka kilometrów, pocóż nam astronomowie?

Trudno zaiste obliczyć choćby w przybliżeniu ile teleskopów, okularów, lornet, lunet, lornetek, binokli i monokli skierowanych było w piękną noc letnią ku niebu, lub ile oczu było formalnie wlepionych w instrumenty wszelkiego rodzaju i wielkości. Możliwe, że cyfra kilkusettysięczna byłaby tutaj marną oceną. Napewno zaś była dziesięć razy większą od tej ilości gwiazd, jakie nieuzbrojone oko ludzkie zdoła objąć na firmamencie nieba. Napewno żadnemu zaćmieniu słonecznemu widzianemu równocześnie we wszystkich punktach kuli ziemskiej nie oddano tyle szacunku i honoru!

Obserwaiorja odpowiadały, ale niewystarczająco; Każde z nich wypowiadało swoje mniemanie i zdanie każdego tak dalece odbiegało od zdania pozostałych, że w ostatnich tygodniach maja rozgorzała w świecie uczonych faktyczna wojna domowa.

Obserwatorjum paryskie zajęło stanowisko wyczekujące i żadna z jego placówek nie wypowiedziała nic stanowczego. Tak naprzykład wydział astronomji matematycznej, zajęcie się tą sprawą uważałby sobie za obelgę, wydział astronomji opisowej nic nie zauważył, wydział badań fizycznych nic nie spostrzegł, wydział meteorologiczny nic nie widział.

To było przynajmniej stanowisko zupełnie jasne. Taką samą odpowiedź dało obserwatorjum w Montsoucis i magnetyczna placówka astronomiczna w Parc Saint-Maur. Podobną również cześć dla prawdy okazało biuro pomiarów. Francja jest przecież krajem, gdzie mówi się wszystko „franc” t. zn. otwarcie.

Prowincja natomiast nie była tak powściągliwa w swoich wynurzeniach, a więc w nocy z 6 na 7 maja ukazał się w Lille na firmamencie snop światła elektrycznego i trwał około 20 sekund.

Ten sam snop światła zaobserwowano pomiędzy godziną 9 a 10 na Pic-Du-Midi, w meteorologicznem obserwatorjum Puy-Dome pomiędzy l a 2 w nocy, w Mont-Ventoux między 2 a 3 godziną, w Nicei między 3 a 4, a wreszcie pomiędzy Annecy a le Bourget w tym właśnie momencie, gdy brzask dzienny zaczyna się wznosić ku zenitowi.

Nad temi spostrzeżeniami nie można było przejść do porządku dziennego. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że to samo światło, widziano w ciągu kilku godzin w różnych punktach Francji.

Pochodziło ono zatem albo z kilku zgrupowanych ognisk, albo tylko z jednego, które musiałoby pędzić z szybkością 200 kilometrów na godzinę.

Czy podczas dnia nie zauważono w powietrzu nic osobliwego?

Nie.

Czy choćby jeden raz nie odezwała się owa trąba archanioła?

Nie, od wschodu do zachodu słońca nie rozległ się najmniejszy nawet dźwięk.

Nie więcej wiedziano w Królestwie Wielkiej Brytanji, tembardziej, że poszczególne obserwatorja nie mogły dojść z sobą do porozumienia. Greenwich nie mógł się pogodzić z Oxfordem, choć oba obserwatorja twierdziły jednakowo, że nic w tej sprawie nie mają do powiedzenia.

– Złudzenie optyczne! – twierdziło jedno.

– Złudzenie słuchowe! – odpowiadało drugie.

To właśnie stanowiło powód kłótni, choć każde mówiło o złudzeniu. Wymiana zdań pomiędzy obserwatorjum Wiednia i Berlina groziła wybuchem zatargu dyplomatycznego, złagodzonego dopiero interwencją Rosji, która w osobie swego przedstawiciela Pułkowa udowodniła, że wszystko zależy od sposobu zapatrywania i że zjawisko, które w teorji zdaje się niemożliwe, w praktyce może być możliwe.

W Szwajcarji w obserwatorjum Santto, w kantonie Appenzell, Riggi, Ganbris i w stacjach obserwacyjnych St. Gottharda, St. Bernharda, Juliera, Simplonu, wszędzie zajęto stanowisko wyczekujące i nie wypowiedziano się o zdarzeniu, którego nikt dotychczas nie mógł miarodajnie stwierdzić; stanowisko to możemy nazwać mądrem.

We Włoszech meteorologiczne stacje Wezuwjusza i Etny, z których ta na Etnie ma swą siedzibę na starej Casa Inghlese w Monte Cavo, nie ociągały się z potwierdzeniem dziwnej wiadomości, popierając ją dowodem, że zjawisko zauważono jeden raz w ciągu dnia w kształcie dymnego obłoczku, a drugi raz w nocy podobne do spadającej gwiazdy.

O właściwym składzie zjawiska nie umiano powiedzieć nic określonego. Nadzwyczajne zjawisko zaczynało już męczyć umysły przedstawicieli świata naukowego i coraz bardziej podniecać i trwożyć ludzi naiwnych i prostych, którzy dzięki wszechmądrej naturze tworzą, niezliczoną większość i będą ją tworzyli po wieczne czasy. Zdawało się zatem, że astronomowie i meteorolodzy zrezygnują z dalszego zajmowania się tą całą sprawą, gdy nagle w nocy z 27 na 28 maja finlandzkie obserwatorjum astronomiczne w Cantokeinie, a w nocy z 28 na 29 w Isfjordzie i na Szpitzbergu, a więc norweskie z jednej strony i szwedzkie z drugiej, jednogłośnie stwierdziły, jakoby wśród polarnego światła widziały coś zbliżonego do olbrzymiego ptaka lub kolosa powietrznego.

A choć nie udało im się zaobserwować jego budowy, to temniemniej nie ulegało żadnej wątpliwości, że ów ptak zrzucał na dół jakieś małe ciała, pękające z hukiem, jak bomby.

Europa uwierzyła w prawdziwość doniesień. Co jednak najciekawsze w tem wszystkiem, to, że tym razem szwedzi i norwegowie mieli jedno wspólne zdanie i zgadzali się w tym punkcie. Drwiono i śmiano się z tego wątpliwego sprawozdania na wszystkich placówkach obserwacyjnych Południowej Ameryki, w Brazylji Peru i prowincji La Plata, a nawet w Australji w Sidney, Adelaidzie i Mebourne. Powszechnie wiadomą jest rzeczą jak dalece zaraźliwy jest śmiech australijczyków.

Jeden tylko jedyny przedstawiciel meteorologicznej stacji poza Europą wierzył mimo drwin, na jakie się narażał, w prawdziwość sprawozdania. Był to chińczyk, dyrektor astronomicznej stacji w Li-Kan-Wey, znajdującej się pośród rozległej wyżyny, w odległości niespełna dziesięciu mil od morza, stacji, posiadającej przy nader wielkiej czystości powietrza, niezmierne wprost pole widzenia.

– Możliwe – powiedział – że przedmiot, o którym mowa, jest jakąś specjalną maszyną latającą.

Co za żart!

Wiemy już ile kontrowersyj było już na ten temat. Łatwo sobie zatem wyobrazić, jakie wrażenie mogła uczynić ta nowa hipoteza w Nowym Świecie, a w szczególności w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Yankes nie lubi żadnych wykrętów, obiera zazwyczaj tę drogę, która najprędzej prowadzi do celu. To też każdy stan, wypowiadał otwarcie swój pogląd. A że przy wymianie tych zdań uczeni amerykańscy nie porozbijali sobie nawzajem głowy i instrumentów astronomicznych, należy zawdzięczać tej tylko okoliczności, że w tym właśnie czasie najwięcej ich potrzebowali i trudno było o nowe.

Ta paląca i drażliwa kwestja nastroiła wrogo obserwatorjum Waszyngtonu i Kolumbji. Cambridge wypowiedziało wojnę obserwatorjum stanu Dunn, to zaś było w konflikcie z Darmonth-Collegs w Conecticut i ze stacją obserwacyjną w Ann-Arbor w Michigan.

Zatarg nie odnosił się do samego tylko składu tajemniczego zjawiska. Każde z nich bowiem utrzymywało, że widziało je w tym samym identycznie czasie, tej samej nocy, minuty, nawet sekundy, choć przestrzeń dzieląca poszczególne obserwatorja między sobą dziwny ów wędrowiec musiał przebywać w pewnych odstępach czasu. Trzeba nadmienić, że odległość pomiędzy Conecticut a Michiganem, między Dunn a Columbią jest bardzo duża.

Dudley w Albany, New-York, West-Point i Akademja Wojskowa w szeregu artykułów w New-York Herold zarzuciły swoim kolegom kłamstwo, opisując zupełnie dokładnie powstanie i strukturę omawianego zjawiska.

Później okazało się, że wszyscy badacze ulegli złudzeniu, a samo zjawisko było zwyczajną płomienną kulą, świecącą w środkowych warstwach naszego powietrza. Jednakże nie mogła tu wchodzić w grę sama płomienna kula. Jakim bowiem sposobem kula może wydawać dźwięki trąby?

Nadaremno omawiane dźwięki, usiłowano złożyć na karb złudzenia słuchowego. W każdym razie złudzenie słuchowe, było równe złudzeniu optycznemu. Niezliczeni obserwatorzy niejednokrotnie przecież widzieli i słyszeli zarazem owo zjawisko. Tak, naprzykład, w ciemną noc – z 12 na 13 maja – udało się obserwatorom z Yale-Collegs w Sheffieldzie uchwycić kilka taktów w A-dur, które najzupełniej odpowiadały i zgadzały się z pewną częścią znanej melodji Chant du départ – wojskowej pieśni wojennej.

– Bardzo ładnie, – rzekną na to dowcipnisie – mamy zatem w powietrzu całą francuską orkiestrę.

Żart nie stanowi jednak odpowiedzi! Tembardziej, że takie same spostrzeżenia dało założone przez Atlantic Iron Works Company obserwatorjum w Bostonie, którego zapatrywania w dziedzinie astronomji i meteorologii miały swoje znaczenie w świecie naukowym. Dalej dyrektor założonego dzięki hojności Mr. Kilgoora w r. 1870 obserwatorjum na górze Lookont Mr. Cinati, rzekł zupełnie otwarcie, że jest jednak coś prawdy w tych rozpowszechnianych pogłoskach o ukazywaniu się w atmosferze w różnych miejscowościach jakiegoś ruchomego ciała, o którego składnikach, wielkości, szybkości i torze biegu nic nie można powiedzieć.

W tym właśnie czasie jeden z największych dzienników świata, New-York Herald otrzymał od jakiegoś abonenta następujące anonimowe doniesienie: „Nie poszła jeszcze dotąd w zapomnienie walka, jaka toczyła się między spadkobiercą Begumy z Ragginahra, francuskim lekarzem Sarrasinem, założycielem miasta Franceville a niemieckim inżynierem panem Schulzem, twórcą miasta-fabryki Stahlstadt; walka ta, jak wiadomo, toczyła się na Południu Stanów Zjednoczonych w Oregonie.

Otóż inżynier Schulze, chcąc zburzyć Franceville, wyrzucił olbrzymi pocisk a raczej maszynę, mającą za jednym zamachem obrócić w perzynę całe miasto.

Ów pocisk, którego początkowa szybkość przy wyjściu z lufy monstrualnego działa była mylnie obliczona, został wyrzucony z szesnastokrotnie większą szybkością, niż wynosi szybkość obrotu ziemi dookoła jej osi, – i że na ziemię nie opadł, a tem samem jeszcze krąży jako ognista kula naokoło naszej planety i będzie krążyć aż do końca świata.

Dlaczego zatem ten olbrzymi pocisk, którego istnienie nie ulega najmniejszej wątpliwości, nie miałby być tym tajemniczym zjawiskiem.

Tak, było to zupełnie mądrze ze strony tego abonenta New-York Heralda… ale trąba?… Napewno w pocisku owego pana Schulza nie było żadnej trąby.

Wszystkie zatem wyjaśnienia nic nie wyjaśniały a wszyscy badacze badali poprostu błędnie.

Pozostawała jedna tylko hipoteza dyrektora obserwatorjum Li-Kan-Wey. Ale jak tu przyznać rację skoro ten człowiek jest chińczykiem!

Nie należy jednak sądzić, aby stary i nowy świat zaczął ogarniać przesyt. Przeciwnie, tym samym torem toczyły się dalsze roztrząsania, choć nie można było dojść do jakiegokolwiek bądź uzgodnienia poglądów. Na szczęście nastąpiła jakby pauza. W zupełnym spokoju upłynęło kilka dni, w ciągu których nic nie było słychać o tajemniczym latającym w przestworzu przedmiocie, o ognistej kuli, czy o czemś podobnem i nigdzie nie było słychać znakomitej trąby. Czyżby dziwaczny przedmiot spadł gdzieś na ziemię, w takiem miejscu, w którem odnalezienie go było niemożliwe – lub w morze? Czyżby miał obecnie leżeć na dnie oceanu Atlantyckiego, Wielkiego lub Indyjskiego? Któż mógłby coś o tem powiedzieć?

Nagle między 2 a 3 czerwca zaszedł szereg faktów, które nie dawały się wytłómaczyć żadnym kosmicznym fenomenem.

W ciągu tych ośmiu dni znaleziono mianowicie w najbardziej odległych od siebie punktach kuli ziemskiej chorągwie umocowane na najbardziej niedostępnych miejscach kościołów, zamków i t. d. Tak więc hamburczycy przerazili się widząc podobną chorągiew na szczycie wieży St. Michael, turcy na najwyższym minarecie świętej Zofji, mieszkańcy Rouen na szczycie metalowego grotu swojej katedry, strasburczycy na najwyższym szczycie tumu, amerykanie na głowie posągu Wolności, który, jak wiadomo, stoi u wejścia do portu Nowego-Jorku i na szczycie posągu Washingtona w Bostonie, chińczycy na szczycie świątyni w Kantonie, hindusi na szesnastem piętrze swojej znakomitej świątyni w Tanjurze, rzymianie na krzyżu bazilki św. Piotra, anglicy na szczycie krzyża kościoła św. Pawła w Londynie, egipcjanie na najwyższym punkcie piramidy w Gizeh, wiedeńczycy na państwowym orle umieszczonym na szczycie wieży kościoła św. Stefana, a paryżanie na odgromniku trzystametrowej żelaznej wieży i czasów wystawy 1889 roku.

Chorągiew wyobrażała pośrodku czarnego pola złote słońce z rozrzuconemi wokół pojedyńczemi gwiazdami.

 

Rozdział II,

w którym członkowie Instytutu Weldona kłócą się za sobą 
i nie mogą dojść do żadnego porozumienia.

 

ierwszego z panów, który będzie twierdził coś przeciwnego…

– Oho, w ten sposób można mówić, gdy będzie się miało pewną podstawę!

– Nie ulęknę się pańskich gróźb!…

– Batty, uważaj pan na swoje słowa!

– A pan na swoje, wuju Prudent’ie.

– Obstaję przy tem, że śruba powinna się znajdować tylko w tylnej części!

– My także! My także! – zagrzmiało naraz, jakby z jednej krtani k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin