Conrad Joseph - Jutro.rtf

(77 KB) Pobierz
CONRAD JOSEPH

Conrad Joseph

Jutro

Przełożyła - Aniela Zagórska


To, co wiedziano o kapitanie Hagberdzie w małym porcie morskim Colebrook, niekoniecznie przemawiało na jego korzyść. Nie pochodził z Colebrook. Osiedlił się tam wśród okoliczności bynajmniej nie tajemniczych - swego czasu opowiadał o nich bardzo często - lecz niezmiernie dziwacznych i bezsensownych. Miał widać trochę pieniędzy, gdyż kupił kawałek gruntu i kazał sklecić bardzo tanim kosztem parę brzydkich żółtych domków z cegły. Jeden z nich zajmował sam, a drugi wynajął Josiahowi Carvilowi - ślepemu Carvilowi, który był dawniej przedsiębiorcą okrętowym i zażywał złej reputacji domowego tyrana.

Owe domki miały wspólną ścianę i wspólną żelazną barierę dzielącą frontowe ogródki; drewniany płot przegradzał ogród od tyłu. Pannie Bessie Carvil wolno było, jak gdyby według przysługującego jej prawa, wieszać na płocie ścierki, niebieskie gałgany lub jakiś fartuch, który chciała wysuszyć.

- Drzewo gnije od tego, moja duszko - rzucał kapitan łagodną uwagę, stojąc po drugiej stronie płotu, za każdym razem, gdy widział, że Bessie korzysta ze swego przywileju.

Była wysokiego wzrostu; płot natomiast był niski i mogła oprzeć się na nim łokciami. Ręce miewała czerwone od dopiero co skończonej przepiórki, ale ramiona jej były białe i kształtne. Patrzyła na gospodarza w porozumiewawczym milczeniu, pełnym jak gdyby przenikliwości, wyczekiwania i pragnienia.

- Drzewo od tego gnije - powtarzał kapitan Hagberd. - To jedyne z twoich przyzwyczajeń, które nie godzi się z porządkiem i oszczędnością. Dlaczego nie przeciągniesz sobie liny w ogródku za domem?

Panna Carvil nic na to nie mówiła, potrząsnęła tylko przecząco głową. W malutkim ogródku od tyłu znajdowało się po stronie Candlów kilka małych grządek z czarnoziemu, obłożonych kamieniami; pospolite kwiaty, które Bessie hodowała tam w wolnych chwilach, robiły wrażenie dziwacznie wybujałych, jakby wyrosłych w jakimś egzotycznym klimacie. Z drugiej strony płotu wyprostowana, czerstwa postać kapitana Hagberda, odziana od stóp do głów w żaglowe płótno nr l, nurzała się po kolana w bujnej trawie i wysokich chwastach. Ze względu na kolor i sztywność niezwykłego, szorstkiego materiału, który sobie wybrał na ubranie - „tylko na tymczasem”, pomrukiwał, gdy mu ktoś na ten temat zrobił jakąś uwagę - kapitan Hagberd wyglądał jak człowiek wyciosany z granitu i tkwiący w pustkowiu, nie nadającym się z powodu małych rozmiarów nawet na przyzwoitą salę bilardową. Przypominał kamienny, niezdarny posąg człowieka o ogorzałej, ładnej twarzy, niebieskich, błędnych oczach i wielkiej białej brodzie spływającej po pas, nigdy nie strzyżonej, odkąd tylko pamiętano go w Colebrook.

- Myślę, że w przyszłym miesiącu - odpowiedział raz poważnie przed siedmiu laty na żartobliwą przymówkę wybitnego miejscowego dowcipnisia, golarza, który usiłował zjednać sobie w nim klienta. Ów golarz siedział rozparty arogancko w barze „Nowej Gospody” koło portu; kapitan wszedł był tam właśnie, aby kupić sobie uncję tytoniu. Zapłaciwszy za sprawunek trzema monetami po pół pensa, wysupłanymi z rogu chustki do nosa, którą nosił w rękawie, kapitan Hagberd wyszedł. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, golibroda wybuchnął śmiechem.

- I stary, i młody przyprowadzą się tu wkrótce pod rękę, żeby się u mnie golić. Trzeba będzie zaprząc do roboty i krawca, i golarza, i fabrykanta świec; dobre czasy nadejdą dla miasta Colebrook, oj, nadejdą, żebym tak zdrów był. Z początku nazywało się to „na przyszły tydzień”, teraz zjechało na „w przyszłym miesiącu”, niedługo będzie już mówił „na przyszłą wiosnę”, tak mi się coś zdaje.

Zauważywszy jakiegoś nieznajomego, który przysłuchiwał się z roztargnionym uśmiechem, golarz objaśnił, wyciągając cynicznie nogi, że mówi o tym dziwaku, starym Hagberdzie, emerytowanym kapitanie żeglugi przybrzeżnej, który czeka na powrót syna. Pewnie chłopak czuł się zawadą w domu, uciekł na jakiś statek, i tyle go widzieli. Z pewnością od dawna już leży na dnie morza. Przed trzema laty stary przyjechał na gwałt do Colebrook w czarnym ubraniu (niedawno przedtem stracił żonę); wypadł z wagonu trzeciej klasy dla palących, jakby mu diabeł następował na pięty; a jedynym powodem, jaki go sprowadził, był list, prawdopodobnie napisany dla kawału. Jakiś dowcipniś donosił kapitanowi o marynarzu noszącym jego nazwisko, który jakoby włóczył się za dziewczynami czy to w Colebrook, czy w okolicy.

- Ale draka, no nie?- dodał golarz. - Staruszek ogłosił był w londyńskich gazetach, że szuka Harry'ego Hagberda, ofiarowując nagrodę za wszelkiego rodzaju informacje. - I golarz rozpowiadał dalej z szyderczą werwą, jak to ów nieznajomy w żałobie zwiedzał okolicę, na wózku lub piechotą, wywnętrzając się każdemu, zachodząc do wszystkich gospód i piwiarni na całe mile wokoło, zatrzymując ludzi po drogach, aby ich rozpytywać, omal nie zaglądając do rowów; z początku w wielkim podnieceniu, potem z pewnego rodzaju cierpliwą wytrwałością, tracąc coraz bardziej animusz; a nie umiał nawet dokładnie opisać, jak jego syn wygląda. Podobno był jednym z dwóch marynarzy, którzy porzucili statek z drewnem, widziano, jak się przystawiał do jakiejś dziewczyny; ale stary rozpytywał o chłopca lat około czternastu, „sprytnego, dziarskiego wyrostka”. A kiedy ludzie tylko uśmiechali się w odpowiedzi, pocierał czoło ze zmieszaniem, po czym odchodził chyłkiem z obrażoną miną. Naturalnie, że nie znalazł nikogo, nie trafił nawet na najmniejszy ślad, nie dosięgła go żadna wiarogodna pogłoska; ale jakoś nie umiał się już oderwać od Colebrook.

- To pewnie przez ten zawód, i to zaraz po stracie żony, stary dostał bzika na punkcie powrotu syna - wywodził golibroda z miną świadczącą o wielkiej wnikliwości psychologicznej.

Po jakimś czasie staruszek zaprzestał poszukiwań. Syn jego najwidoczniej odjechał; postanowił więc na niego czekać. Wierzył, że syn był co najmniej raz w Colebrook, które przekładał widać nad swoje rodzinne miasto. Musiał mieć po temu jakąś przyczynę, zdawał się kapitan rozumować, jakąś bardzo ważną przyczynę, która sprowadzi go z powrotem do Colebrook.

- Cha, cha, cha! Naturalnie, że do Colebrook, a gdzież by? To jedyne miejsce w Zjednoczonym Królestwie, odpowiednie dla dawno przepadłych synów. Więc stary sprzedał swój dom w Colchester i raz dwa osiedlił się tutaj. Cóż, bzik jak każdy inny. Nie dostałbym bzika, oj, nie, gdyby tak który z moich chłopców dał drapaka. Mam tego osiem sztuk w domu. - I golibroda popisywał się niezłomnością swego ducha wśród śmiechu, który wstrząsnął barem.

To jednak dziwne, zwierzał się dalej ze szczerością właściwą wyższym umysłom, ale tego rodzaju rzeczy są jak gdyby zaraźliwe. Na przykład jego zakład znajduje się blisko portu; i niech tylko jaki majtek wejdzie, żeby się ostrzyc lub ogolić, golarz, zobaczywszy nieznajomą twarz, nie może się nigdy powstrzymać od myśli: „A nuż to syn starego Hagberda?” Sam się z tego wyśmiewa. To potężny bzik. Golarz pamięta czasy, kiedy ulegało mu całe miasto. Ale nie stracił jeszcze nadziei co do starego. Leczy go mądrze obmyślanymi żartami. Siedzi stale postępy swojej kuracji. Za tydzień, za miesiąc, za rok, kiedy stary kapitan odłoży do następnego roku datę powrotu syna, będzie już na drodze do tego, aby przestać o nim mówić zupełnie. Pod innymi względami stary jest zupełnie rozsądny, więc i to też musi nastąpić. Takie było niewzruszone zdanie golarza.

Nikt mu nigdy nie przeczył; włosy golibrody posiwiały od owego czasu, a broda kapitana Hagberda zrobiła się bielusieńka i spływała majestatycznie na ubranie z żaglowego płótna nr 1, które to ubranie uszył był sobie po kryjomu, używając zamiast nici szpagatu nasyconego smołą. Pewnego pięknego poranku przywdział je nagle i wyszedł, w przeddzień zaś widziano go wracającego do domu, jak zwykle, w żałobnym ubraniu z czarnego sukna. Wywołało to sensację na High Street; sklepikarze ukazywali się w drzwiach, ludzie po domach chwytali kapelusze i wypadali na ulicę; ogólne poruszenie z początku bardzo dziwiło kapitana, a potem go przestraszyło; ale na wszystkie pytania zdumionych sąsiadów odpowiadał lękliwie i wymijająco: „To tylko na tymczasem”.

O tym zdarzeniu od dawna już zapomniano; o kapitanie Hagberdzie zaś z czasem nie tyle zapomniano, ile zaczęto go lekceważyć - przykry skutek spowszednienia - tak jak niekiedy lekceważy się nawet słońce, jeśli nie da nam odczuć dotkliwie swojej potęgi. Z ruchów kapitana nie przebijało wcale niedołęstwo; chodził sztywno w swym żaglowym ubraniu, figura dziwaczna i zwracająca uwagę; tylko jego oczy błądziły może bardziej nieuchwytnie niż ongi. W jego zachowaniu poza domem nie było już tej pobudliwej czujności; stał się zakłopotany i niepewny, jak gdyby podejrzewał, że jest w nim coś z lekka kompromitującego, jakaś kłopotliwa dziwaczność; a jednak nie był w stanie zdać sobie sprawy, na czym właściwie polega ta jego wada.

Rozmawiał już teraz niechętnie z mieszkańcami miasteczka. Zażywał opinii okropnego sknery skąpiącego sobie na pożywienie. W sklepach pomrukiwał coś żałośnie pod nosem, kupując skrawki mięsa po długich namysłach, i odpierał wszelkie aluzje do swego ubrania. Stało się tak, jak przepowiedział golibroda. Wszystko wskazywało, że kapitan wyleczył się już z choroby nadziei; i tylko panna Bessie Carvil wiedziała, że nie mówił nic o powrocie syna, ponieważ już go nie oczekiwał „w przyszłym tygodniu”, „w przyszłym miesiącu” lub „na przyszły rok”. Oczekiwał go „jutro”.

Ze spotkań tych dwojga na dziedzińcu za domem i we frontowym ogródku wywiązała się zażyłość; kapitan rozmawiał z Bessie po ojcowsku, rozsądnie i apodyktycznie, z odcieniem despotyzmu. Łączyło ich nieograniczone zaufanie, które kapitan potwierdzał od czasu do czasu serdecznym mrugnięciem. Doszło do tego, że panna Carvil poniekąd tych mrugnięć wyczekiwała. Z początku niepokoiły ją: biedak miał źle w głowie. Potem nauczyła się z nich śmiać; nie było w tym przecież nic złego. A teraz Bessie zdawała sobie sprawę z podświadomego, przyjemnego, niedowierzającego wzruszenia, które się ujawniało przez słaby rumieniec.

Kapitan mrugał na nią bynajmniej nie ordynarnie; jego szczupła, ogorzała twarz o kształtnym orlim nosie miała pewien rodzaj dystynkcji, i to tym bardziej, że rozmawiając, spoglądał na nią wzrokiem spokojniejszym i bardziej inteligentnym. Taki piękny mężczyzna o białej brodzie, czerstwy, prosto się trzymający, zaradny. Zapominało się o jego wieku. Twierdził, iż jego syn zdumiewająco był do niego podobny już od najwcześniejszego dzieciństwa.

Kapitan oświadczył Bessie, że Harry skończy trzydzieści jeden lat w lipcu. W sam raz wiek do ożenku z zacną, rozsądną dziewczyną, która potrafi ocenić miłe domowe ognisko. Harry był dzielnym chłopcem. Dzielnym mężem zawsze najłatwiej żonie kierować. Taki małoduszny niedołęga, co to wszystko mu się w rękach rozłazi, ten dopiero potrafi kobietę unieszczęśliwić. A przy tym nie ma nic ponad dom; domowe ognisko, spokojny dach nad głową: człowiek nie potrzebuje wyłazić z ciepłego łóżka bez względu na pogodę. „I co ty na to, moja droga?” Kapitan Hagberd należał swego czasu do marynarzy uprawiających swój zawód w pobliżu lądu. Był jednym z licznych dzieci zbankrutowanego farmera, który natychmiast po utracie majątku oddał syna do terminu na przybrzeżny statek; kapitan pozostał też u wybrzeży w ciągu całego swego marynarskiego żywota. Z początku żywot ten musiał być ciężki; Hagberd nigdy go nie polubił; przywiązany był do lądu z jego niezliczonymi domami i spokojnym życiem, skupiającym się dokoła domowego ogniska. Wielu marynarzy odczuwa i głosi uzasadnioną niechęć do morza, ale w tym wypadku była to głęboka, silnie odczuta wrogość, jak gdyby ukochanie stalszego żywiołu zostało wpojone Hagberdowi przez wiele pokoleń.

- Ludzie nie wiedzą, na co narażają swych chłopców, kiedy im pozwalają służyć na morzu - wykładał kapitan Bessie. - Lepiej by ich od razu oddali do więzienia. - Nie wierzył, aby w ogóle można było się przyzwyczaić do tego zawodu. Uciążliwość życia na morzu wzrasta jeszcze z wiekiem. Cóż to jest za rzemiosło, które przez większą część roku nie pozwala człowiekowi przestąpić progu własnego domostwa. Z chwilą wyruszenia na morze niepodobna już wiedzieć, co się dzieje w domu. Można było wnioskować, że Hagberda znużyły dalekie podróże; tymczasem najdłuższa, jaką kiedykolwiek odbył, trwała dwa tygodnie, które spędził przeważnie na zakotwiczonym statku, szukającym schronienia przed niepogodą. Gdy tylko jego żona odziedziczyła dom i kapitał mogący ich wyżywić (po nieżonatym stryju, który zrobił trochę pieniędzy na węglu), kapitan rzucił dowództwo węglowca obsługującego wschodnie wybrzeże, mając uczucie, że ucieka z galer. Po wszystkich tych latach służby byłby mógł zliczyć na palcach u rąk dni, które spędził, nie sięgając wzrokiem brzegów Anglii. Nie wiedział, jak to bywa, kiedy sonda nie sięga dna. „Nie wypłynąłem nigdy dalej niż osiemdziesiąt sążni od lądu” - brzmiała jedna z jego przechwałek.

Bessie Carvil wysłuchiwała tego wszystkiego. Przed domkiem rósł karłowaty jesion; w letnie popołudnia Bessie wynosiła krzesło na trawnik i zasiadała na nim z robotą. Kapitan Hagberd, ubrany w żaglowe płótno, opierał się na łopacie. Kopał dzień w dzień w swoim ogródku przed domem. Rokrocznie przekopywał cały grunt po kilka razy, ale „tymczasem” nic tam sadzić nie zamierzał.

Bessie Carvil wyłuszczał to jaśniej: „Nic nie posadzę do jutra, póki nasz Harry nie wróci”. A ona słyszała już tylekroć ową formułę pełną nadziei, że budziło to tylko w jej sercu mglistą litość dla starca nie tracącego otuchy.

Wszystko się odkładało w ten sposób i wszystko tak samo przygotowywało się na jutro. Kapitan miał pudełko pełne paczuszek z nasionami kwiatów, aby było w czym wybierać przy obsadzaniu ogródka. „Harry z pewnością będzie się liczył z twoim zdaniem, moja droga” - nadmieniał kapitan Hagberd, stojąc z drugiej strony ogrodzenia.

Panna Bessie nie podnosiła głowy znad szycia. Słyszała to wszystko już tyle razy. Ale niekiedy wstawała, odkładała robotę i podchodziła z wolna do płotu. Te łagodne majaczenia miały jakiś urok. Kapitan zadecydował, że jego syn nie będzie zmuszony ruszyć z powrotem w świat ze względu na brak gotowego mieszkania. Przez długi czas zapełniał domek najprzeróżniejszymi meblami. Bessie wyobrażała sobie, że są nowe, błyszczące od politury, ułożone stosami jak w jakim składzie. Są tam z pewnością stoły poobwijane w płótno workowe; zwoje dywanów, grube i prostopadłe jak części kolumn; białe marmurowe gzymsy, połyskujące wśród mroku spuszczonych rolet. Kapitan Hagberd opisywał jej zawsze dokładnie swoje zakupy jako osobie, która ma prawo się nimi interesować. Zarośnięte podwórze będzie można pokryć betonem... pojutrze.

- Płot moglibyśmy usunąć. Sznur do suszenia bielizny powiesisz dalej, za grządkami kwiatów. - Mrugał porozumiewawczo, a Bessie czerwieniła się z lekka.

W tej manii, której ulegała dzięki swemu dobremu sercu, było jednak trochę rozsądku. A jeśli jego syn kiedy wróci? Ale nie mogła mieć nawet pewności, że ów syn istniał naprawdę; a jeśli rzeczywiście gdzieś istniał, za długo już był nieobecny. Gdy kapitan Hagberd podniecał się swymi opowiadaniami, uspokajała go, udając, że mu wierzy, i śmiała się z lekka, aby uspokoić swoje sumienie.

Raz tylko usiłowała z litości zamącić tę nadzieję skazaną na zawód, ale skutek owej próby bardzo ją przestraszył. Twarz kapitana przybrała w jednej chwili wyraz zgrozy i niedowierzania, jakby ujrzał niebiosa pękające na dwoje.

Ty... ty... ty przecież nie myślisz, że on utonął! Bała się przez chwilę, żeby nie stracił zmysłów, bo kiedy był- w zwykłym usposobieniu, wydawał jej się bardziej normalny niż innym ludziom. Tym razem po gwałtownym wzruszeniu wrócił do równowagi i serdecznego, ojcowskiego tonu.

- Nie niepokój się, moja duszko - rzekł z pewną przebiegłością - morze nie zdoła go zatrzymać. On do morza nie należy. Żaden z nas, Hagberdów, nigdy do morza nie należał. Popatrz na mnie: przecież nie utonąłem. Zresztą on nie jest wcale marynarzem; a jeśli nie marynarzem, będzie musiał wrócić. Nic nie może powstrzymać go od powrotu...

Oczy jego zaczęły się błąkać:

- Jutro.

Nigdy już więcej nie dotknęła tej kwestii, z obawy, aby kapitan od razu nie stracił zmysłów. Polegał na niej. Zdawała się być jedyną rozsądną osobą w całym mieście; i Hagberd nieraz winszował sobie głośno w jej obecności, że zdobył tak zrównoważoną żonę dla swego syna. Reszta miasta, wyznał jej to raz w przystępie irytacji, jest stanowczo dziwaczna. Jak ci ludzie patrzą na człowieka, jak się odzywają! Nigdy z nikim nie mógł się zżyć w tym mieście. Nie lubi tutejszych ludzi. Nie opuściłby nigdy swoich stron, gdyby się nie okazało, że jego syn upodobał sobie Colebrook.

Potakiwała w milczeniu, przysłuchując się cierpliwie u płotu i ze spuszczonymi oczyma migając szydełkiem. Rumieńce wybijały się z trudnością na jej matowobiałą cerę, pod niedbale zwiniętymi, obfitymi włosami barwy mahoniu. Ojciec jej był rudy jak marchewka.

Bessie miała okrągłe kształty i zmęczoną, wyblakłą twarz. Gdy kapitan Hagberd rozwodził się nad tym, jak niezbędne jest posiadanie własnego domu, kiedy wychwalał rozkosze domowego ogniska, uśmiechała się z lekka samymi wargami. Domowe rozkosze ograniczały się dla niej do pielęgnowania ojca przez dziesięć najlepszych lat jej życia.

Zwierzęcy ryk, wydostający się z górnego okna, przerywał ich rozmowę. Bessie zaczynała natychmiast zwijać szydełkową robótkę albo składać szycie bez najlżejszej oznaki pośpiechu. Tymczasem głos wyjący i ryczący jej imię nie milkł, tak że rybacy, wałęsający się po grobli z drugiej strony drogi, odwracali głowy ku domkom. Bessie wracała powoli przez frontowe drzwi i w chwilę potem zapadało głębokie milczenie. Niebawem ukazywała się znów, prowadząc za rękę człowieka niezgrabnego i nieobrotnego jak hipopotam, o twarzy złej i skwaszonej.

Był to wdowiec, dawniej przedsiębiorca okrętowy, którego przed laty zaskoczyła ślepota w pełni zdolności do pracy. Zachowywał się wobec córki, jakby była odpowiedzialna za nieuleczalność tego kalectwa. Słyszano nieraz, gdy ryczał wniebogłosy - jakby rzucając wyzwanie niebu - że teraz już go nic nie obchodzi: zarobił dosyć pieniędzy, żeby dzień w dzień mieć jaja z szynką na śniadanie. Dziękował za to Bogu szatańskim tonem, jak gdyby mu urągał.

Kapitan Hagberd miał tak niekorzystne wyobrażenie o swoim lokatorze, że powiedział raz pannie Bessie:

- On ma przewrócone w głowie, moja duszko. Bessie robiła tego dnia na drutach, kończąc parę skarpetek dla ojca, gdyż należało to do jej obowiązków. Nienawidziła roboty na drutach, a ponieważ była właśnie przy pięcie, nie mogła odrywać oczu od skarpetki.

- Naturalnie, byłoby zupełnie inaczej, gdyby musiał troszczyć się o przyszłość syna - ciągnął kapitan z pewnym roztargnieniem. - Dziewczyny, oczywiście, tyle nie potrzebują... hm... hm. Nie uciekają z domu, moja duszko.

- Nie - odrzekła spokojnie panna Bessie.

Kapitan Hagberd zachichotał wśród kopców porytej ziemi. W swym marynarskim stroju, z twarzą schłostaną przez wichry i brodą jak u ojca Neptuna, przypominał zdetronizowanego bożka, który zamienił trójząb na łopatę.

- On pewnie uważa, że już ciebie jakoś zabezpieczył. To jest właśnie dobra strona córek. A jeśli chodzi o mężów dla nich... - Tu mrugnął znacząco. Panna Bessie, zatopiona w robocie, zaczerwieniła się lekko.

Bessie! Kapelusz! - ryknął nagle stary Carvil. Siedział pod drzewem niemy, bez ruchu, jak jakie bóstwo, przedmiot szczególnie potwornego bałwochwalstwa. Nie otwierał wcale ust, chyba tylko po to, aby wrzeszczeć na nią, do niej, czasami także i o niej, a wówczas nie znał miary w wymyślaniu. System Bessie polegał na tym, że nigdy mu nie odpowiadała; krzyczał, póki mu nie usłużyła, póki go nie potrząsnęła za ramię lub nie włożyła mu cybucha fajki między zęby. Należał do nielicznych ślepców, którzy palą. Kiedy czuł, że Bessie wkłada mu na głowę kapelusz, milkł natychmiast. Potem wstawał i wychodzili razem przez furtkę.

Opierał się ciężko na jej ramieniu. Podczas tych powolnych, uciążliwych spacerów miało się wrażenie, że Bessie wlecze za pokutę brzemię tej bezkształtnej, wielkiej postaci. Zwykle przechodzili od razu przez drogę (domki stały w polu blisko portu, jakieś dwieście jardów od końca ulicy) i przez długi, długi czas było ich widać, jak wstępowali nieznacznie po drewnianych schodach, wiodących na szczyt grobli. A grobla ciągnęła się ze wschodu na zachód, zasłaniając Kanał, podobna do zaniedbanego kolejowego nasypu, po którym żaden wagon nie toczył się nigdy za ludzkiej pamięci. Gromadki krzepkich rybaków wyłaniały się na tle nieba, szły jakiś czas wzdłuż wału i zapadały się niespiesznie. Brunatne sieci, jak pajęczyny olbrzymich pająków, leżały na lichej trawie zbocza, a ludzie z miasta, stojąc u końca ulicy, rozpoznawali oboje Carvilów po ich pełznącym, wolnym chodzie. Hagberd kręcił się bez celu naokoło swych domków i podnosił głowę od czasu do czasu, aby się przekonać, jak tych dwoje radzi sobie na spacerze.

Kapitan umieszczał wciąż ogłoszenia w niedzielnych pismach, poszukując Harry'ego Hagberda. Objaśniał Bessie, że „te płachty” czytane są wszędzie za granicą, aż po krańce świata. A jednocześnie zdawał się myśleć, iż jego syn jest w Anglii tak blisko Colebrook, że oczywiście zjawi się „jutro”. Bessie, nie przytakując mu wyraźnie, tłumaczyła, że w takim razie wydatki na ogłoszenia są zbyteczne; kapitan Hagberd postąpiłby lepiej, obracając te pół korony tygodniowo na własne potrzeby. Dodawała, że nie ma pojęcia, co kapitan jada. Jej argumenty wprawiały go w zakłopotanie i przygnębiały na jakiś czas. „Wszyscy tak robią” - mawiał. Cała kolumna poświęcona jest zawsze poszukiwaniu zaginionych krewnych. Przynosił gazetę i pokazywał jej. I on, i jego żona zamieszczali ogłoszenia latami, ale żona była kobietą niecierpliwą. Wieści z Colebrook przyszły akurat na drugi dzień po jej pogrzebie; gdyby nie jej wielka niecierpliwość, byłaby tu z nimi i wiedziałaby, że ma przed sobą już tylko dzień czekania.

- Ty, kochanie, nie jesteś wcale niecierpliwa.

- Czasem to brakuje mi z panem cierpliwości - odpowiadała.

Choć poszukiwał jeszcze syna przez gazety, nie obiecywał już nagrody za informacje; z mętną świadomością spaczonego mózgu wpoił sobie niewzruszone przekonanie, że osiągnął na tej drodze już wszystko, czego można się było spodziewać. Nic więcej nie mógł sobie życzyć. Chodziło właśnie o Colebrook, po cóż dowiadywać się jeszcze? Panna Carvil chwaliła kapitana za rozsądek i oddziaływała na niego kojąco, podzielając jego nadzieje, które się obróciły w złudzenia, współczując jego manii, która zasłoniła przed nim prawdę i rzeczywistość, zupełnie tak samo jak inna choroba zamknęła oczy tamtego starca w sąsiednim domku na światło i piękno świata.

Natomiast wszystko, co kapitan mógł sobie tłumaczyć jako zwątpienie - czy to zbyt chłodne potakiwania Bessie, czy po prostu brak uwagi z jej strony, gdy snuł swoje plany domowego ogniska z odzyskanym synem i synową - wszystko to irytowało go do tego stopnia, że miotał się i ciskał, rzucając spode łba złe spojrzenia. Wbijał łopatę w ziemię i chodził przed nią tam i z powrotem. Panna Bessie nazywała to jego humorami. Groziła mu palcem. Kiedy po rozstaniu się w napadzie złości widział ją znowu, wypatrywał spod oka najlżejszej zachęty z jej strony, aby zbliżyć się do żelaznej bariery i nawiązać z powrotem ojcowskie i opiekuńcze stosunki.

Mimo całej zażyłości, która trwała już od kilku lat, nie rozmawiali ze sobą nigdy nie przedzieleni barierą albo płotem. Opisywał jej wszystkie wspaniałości nagromadzone dla urządzenia ich przyszłego domu, ale nie zaprosił jej ani razu, aby je obejrzała. Żadne ludzkie oko nie mogło na nich spocząć, póki Harry ich nie zobaczy. Właściwie to nikt nigdy nie był w domku Hagberda; kapitan chodził sam koło swego gospodarstwa i strzegł tak zazdrośnie przywileju syna, że drobne przedmioty domowego użytku, które czasem w mieście kupował, przemycał chyłkiem przez frontowy ogródek pod swym płóciennym ubraniem. Potem, ukazując się znowu, usprawiedliwiał się przed Bessie:

- To tylko kociołek, moja duszko.

A Bessie, jeśli nie była zanadto zmęczona codziennym harowaniem lub wydręczona przez ojca do ostatecznych granic, śmiała się do niego i mówiła z rumieńcem:

- Dobrze, dobrze, panie kapitanie; ja tam niecierpliwa nie jestem.

- No, moja duszko, niedługo już będziesz czekała - odpowiadał z nagłym przypływem nieśmiałości i wyglądał na zaniepokojonego, jakby podejrzewał, że coś jest gdzieś nie w porządku.

Co poniedziałek płaciła mu komorne poprzez barierę. Chwytał łapczywie szylingi. Żałował każdego pensa, którego musiał wydać na swoje potrzeby, a gdy rozstawał się z Bessie, aby iść po zakupy, już na ulicy zachodziła zmiana w jego zachowaniu. Poza osłoną jej litości czuł się narażony na wszystko i bezbronny. Szedł pod murami, ocierając się o nie ramieniem. Nie dowierzał dziwactwom ludzi, a jednak w owych czasach już nawet dzieci przestały wołać na niego, a kupcy obsługiwali go bez słowa. Najlżejsza aluzja do ubrania wprawiała Hagberda w szczególny lęk i zakłopotanie, jakby to były przytyki zupełnie nie uzasadnione i niezrozumiałe.

Jesienią ulewa bębniła o jego odzienie z żaglowego płótna, tak przesiąknięte wodą, że sztywne prawie jak żelazna blacha i ociekające kroplami deszczu. Kiedy było zbyt brzydko na dworze, chronił się na ganeczek - i stojąc tuż przy drzwiach, patrzył na swoją łopatę wbitą w ziemię w środku ogródka. Grunt był już tylekroć przekopany, że późną jesienią przemieniał się w bagno. Gdy mróz ścinał ziemię, kapitan był niepocieszony. Co powie Harry? A ponieważ o tej porze roku staruszek nie mógł korzystać zbyt wiele z towarzystwa Bessie, ryki nawołującego ją starego Carvila, zgłuszone przez zamknięte okna, niezmiernie go drażniły.

- Dlaczego ten rozpuszczony człowiek nie weźmie dla ciebie służącej? - spytał niecierpliwie pewnego ciepłego popołudnia, gdy Bessie zarzuciła coś na głowę, aby wybiec do ogródka.

- Nie wiem - odpowiedziała Bessie, blada i znużona, patrząc w dal spod ciężkich powiek siwym, obojętnym spojrzeniem. Oczy miała zawsze podsiniałe i zdawało się, że nie widzi przed sobą żadnej zmiany ani też końca.

- Poczekaj, aż wyjdziesz za mąż, moja duszko - rzekł jej jedyny przyjaciel, przysuwając się bliżej do płotu - Harry weźmie dla ciebie służącą.

Jego obłąkańcza otucha zdawała się naigrawać z jej beznadziejności tak gorzko i tak dotkliwie, że w porywie nerwowej irytacji chciało jej się wprost krzyknąć na niego. Ale odpowiedziała tylko, jakby był normalnym człowiekiem, szydząc z samej siebie:

- Ależ, panie kapitanie, pański syn może wcale na mnie nie zechce spojrzeć.

Odrzucił głowę w tył i zaśmiał się sztucznie gardłowym, gniewnym bełkotem.

- Co ty też opowiadasz! Mój chłopak? Nie chciałby spojrzeć na jedyną rozsądną dziewczynę w obrębie kilku mil? A jak ci się zdaje, od czegóż ja tu jestem, moja duszko?... moja duszko... moja duszko?... Jeszcze czego! Poczekaj tylko. Po prostu tylko poczekaj. Przekonasz się jutro. Już ja mu...

Bessie! Bessie! Bessie! - zawył z wnętrza domku stary Carvil. - Bessie! Moja fajka! - Ślepy tłuścioch oddawał się iście rozpustnemu lenistwu. Nie chciało mu się podnosić ręki i sięgać po przedmioty, które Bessie umieszczała mu zawsze pod bokiem. Nie chciało mu się poruszać żadnym członkiem ani wstać z krzesła, ani zrobić kroku w tym pokoju (gdzie umiał się ruszać równie dobrze, jakby miał zdrowe oczy), nie wzywając Bessie i nie zwieszając się u jej ramienia całym swym okrutnym ciężarem. Nie przełknął nic, jeśli jej przy nim nie było. Wyolbrzymiał swą bezradność i niedolę, aby uczynić z córki jeszcze uległejszą niewolnicę. Bessie stała chwilę bez ruchu, zaciskając zęby w ciemności, po czym odwróciła się i weszła powoli do domku.

Kapitan Hagberd powrócił do swojej łopaty. Krzyki w domku Carvila ustały i po chwili ukazało się światło w oknie saloniku na parterze. Jakiś człowiek zbliżył się od końca ulicy pewnym, niespiesznym krokiem, przeszedł obok, ale spostrzegł widać kapitana Hagberda, bo zawrócił. Zimny, biały blask ociągał się jeszcze na zachodniej stronie nieba. Nieznajomy oparł się o furtkę.

- Pan jest pewnie kapitanem Hagberdem - powiedział ze swobodą i pewnością siebie.

Stary zawrócił na pięcie i wyciągnął szpadel z ziemi, spłoszony tym obcym głosem.

- Tak, to ja - odrzekł nerwowo.

Tamten, uśmiechając mu się prosto w twarz, wyrzekł bardzo powoli:

- Zdaje mi się, że to pan szuka syna przez ogłoszenia? - Mojego syna Harry'ego - mruknął kapitan Hagberd, zapominając o swej nieufności. - On wraca jutro.

- Cóż znowu! - zdumiał się nieznajomy i ciągnął dalej, zmieniając nieznacznie ton: - Ale broda to panu wyrosła jak samemu świętemu Mikołajowi.

Kapitan Hagberd przysunął się nieco bliżej i pochylił naprzód, opierając się na łopacie.

- Idź pan swoją drogą - rzekł nieśmiało, z urazą, gdyż bał się zawsze, żeby się z niego nie wyśmiewano. W każdym stanie ducha, nie wyłączając obłąkania, równowaga polega na szacunku dla samego siebie. Naruszenie tego uczucia sprawia człowiekowi dotkliwą przykrość; a kapitan Hagberd żył wśród pewnych ustalonych wyobrażeń i cierpiał nad tym, jeśli drwiące uśmiechy naruszały jego świat. Tak, ludzkie śmiechy były straszne. Wskazywały, że coś jest nie w porządku; ale co? Nie umiał tego powiedzieć; a oto ten nieznajomy drwił sobie z niego najwidoczniej, przybył umyślnie, aby z niego szydzić. Kapitan czuł się zawsze bardzo nieswojo wśród ludzi, ale nigdy mu jeszcze tak nie ubliżono.

Nieznajomy, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo mu grozi rozwalenie głowy łopatą, rzekł poważnie:

- Mam nadzieję, że panu nie przeszkadzam. Zdaje mi się, że z tymi pana wiadomościami to nie wszystko jest w porządku. Może by mnie pan tak wpuścił?

- Wpuścić pana? - wyszeptał stary Hagberd z niewypowiedzianym wstrętem.

- Mógłbym panu opowiedzieć trochę prawdziwych wiadomości o synu, i to najświeższych, jeśli pan ma ochotę ich posłuchać.

- Nie chcę! - krzyknął Hagberd. Zaczął chodzić nieprzytomnie tam i z powrotem, trzymając łopatę na ramieniu i gestykulując wolną ręką. - Zjawia się tu taki drab, szydzący drab, i mówi, że coś jest nie w porządku. Mam lepsze wiadomości, niż się panu wydaje. Wiem wszystko, co mi jest potrzebne. I przez długie, długie, długie lata wiedziałem tyle, ile mi było trzeba, żeby przetrwać do jutra. Wpuścić pana, jeszcze czego! Co by Harry na to powiedział?

Postać Bessie ukazała się czarną sylwetą na tle parterowego okna i z trzaskiem otwierających się drzwi wypadła przed domek Carvilów, cała ciemna z czymś białym na głowie. Dwa głosy, które zaczęły nagle rozmawiać na dworze (usłyszała je z pokoju), przejęły ją takim wzruszeniem, że nie mogła z siebie wydobyć głosu.

Kapitan Hagberd zdawał się szukać wyjścia z klatki. Nogi chlupotały mu w kałużach, które były rezultatem jego pracowitości. Potykał się o dziury w zniszczonej murawie. Podbiegł na oślep ku ogrodzeniu.

- No, no, tylko spokojnie - rzekł z powagą człowiek u furtki, wyciągając ramię i chwytając go za rękaw. - Ktoś chciał pana nabrać. Oho, cóż to za strój ma pan na sobie? Słowo daję, to przecież płótno na żagle sztormowe! - Roześmiał się hałaśliwie. - Ależ dziwak bo dziwak z pana!

Kapitan Hagberd wyrwał się nieznajomemu i zaczął się cofać lękliwie.

- To tylko na tymczasem - mruknął zgnębionym głosem.

- Co mu jest? - zwrócił się nieznajomy do Bessie z najzupełniejszą poufałością, rozważnym, pojednawczym tonem. - Nie chciałem starego nastraszyć. - Zniżył głos, jakby ją znał od lat. - Zaszedłem po drodze do fryzjera, żeby mnie za dwa pensy ogolił, i tam mi powiedzieli, że on jest trochę dziwak. Stary był dziwakiem przez całe życie.

Kapitan Hagberd, spłoszony aluzją do swego ubrania, wycofał się i wrócił do domku, zabierając z sobą łopatę. Tamci dwoje u furtki, zaskoczeni nagłym trzaśnięciem drzwi, usłyszeli jeszcze łoskot zasuw, stuk zamka i echo nienaturalnego, bełkotliwego śmiechu za drzwiami.

- Nie chciałem go wcale zdenerwować rzekł nieznajomy po krótkim milczeniu. - Cóż to wszystko ma znaczyć? On przecież nie jest zupełnie pomylony.

- Martwił się przez długie lata z powodu zaginionego syna -powiedziała cicho Bessie, jakby go chciała usprawiedliwić.

- No więc ja jestem jego synem.

- Harry! - krzyknęła i zamilkła.

- Pani zna moje imię? Pani przyjaźni się pewnie ze starym, co?

- On jest naszym gospodarzem - wyjąkała Bessie, chwytając się żelaznej bariery.

- Te dwie królicze klatki z pewnością są jego - zauważył pogardliwie młody Hagberd - to akurat coś, z czego byłby dumny. A może mi pani powie, kto to ten facet, który jutro przyjedzie? Pani musi coś o tym wiedzieć. Mówię pani, że to tylko nabieranie starego i nic więcej.

Nie odpowiedziała mu, bezradna wobec nieprzezwyciężonych trudności, truchlejąca przed wyjaśnieniem koniecznym, niemożliwym i przerażającym; czuła się w to wszystko wplątana, razem z jego obłędem.

- Ach, tak mi przykro - szepnęła.

- O cóż pani chodzi? - rzekł pogodnie. - Nie potrzebuje się pani o mnie bać, ja się nie zdenerwuję. To tamten się zdenerwuje, kiedy się tego najmniej będzie spodziewał. Ani mnie to grzeje, ani ziębi, ale to ci będzie dopiero kawał, kiedy ten frajer wścibi tu jutro swój pysk. Nie dbam ani trochę o kab...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin