Sobota Jacek - Splot.pdf

(58 KB) Pobierz
Sobota Jacek - Splot
Jacek Sobota
Splot
Z Nowej Fantastyki 10/1990
(...) jakby ktoś postawił żółtą kropkę nad wszystkim.
(Stanisław Lem: "Śledztwo")
Wygląda to jak sen malarza-katastrofisty. Sam Bosch obudziłby się po nim zlany zimnym potem. Zimnym
potem strachu...
Równina. Zalana krwawym światłem zachodzącego słońca. Płaska jak szklana tafla, jak noc bez
kolorowych snów, jak drewniany blat bez sęków. W oddali majaczy zamazany kontur monstrualnego Miasta-
Molocha. Z rzadka wyrasta z ziemi zabiedzony krzak lub drzewo. Bez liści - to już jesień... Tam i ówdzie
błyszczy kałuża mętnej deszczówki.
W stronę miasta idzie samotny człowiek. Nie widzi mnie, bo niby jak miałby mnie zobaczyć? Piechur jest
brudny, posiniaczony, rozchełstany. Obłęd w nienaturalnie rozszerzonych źrenicach. Zmęczenie. On
właściwie nie idzie, on posuwa nogę za nogą z bezbrzeżnym zmęczeniem.
Przez równinę biegnie samotny lor kolejowy niczym szew spinający ciało po operacji. Po torze jedzie
pociąg. Zabawny, anachroniczny parowóz, zupełnie jak przed trzystu laty. Pasażerowie wyglądają przez okna,
choć właściwie nie ma na co patrzeć. Wszędzie wokół równina. Przy jednym z okien siedzi samotny
mężczyzna. Blady, w czarnym garniturze.
- Pan się źle czuje? - Nad mężczyzną pochyla się staruszka z troską w oczach. Wygląda na Siostrę
Miłosierdzia. Być może jest nią w istocie.
- Nie. Wiem, tu ta chorobliwa bladość. - Uśmiecha się. Uśmiech też nie wypada zbyt przekonywająco. -
Jestem Karawaniarzem.
Ale staruszka już go nie słucha. Rusza na poszukiwanie innych ofiar choroby lokomocyjnej.
Nagle człowiek idący równiną zauważa terkoczący zabawnie pociąg. W tym samym momencie blady
pasażer dostrzega piechura.
"Boże! Ileż bym dał za to, by być jednym z tych zadowolonych z życia facetów" - myśli piechur o
pasażerach z pociągu.
"Ciekawe, kim jest ten człowiek, skąd się tu wziął?" -myśli blady pasażer o piechurze.
Pstrykam palcami i spojrzenia tych dwu ludzi splatają się gordyjskim węzłem. Elektryzuje ich cos pozornie
nieuchwytnego, szczególny moment rozciąga się w wieczność. Ale przecież nawet wieczność w końcu
przemija...
Pierwszy i ostatni rozdział
Pociąg przejeżdża, niknie w oddali. Piechur idzie dalej, w pewnym momencie portfel wypada mu z kieszeni
powłóczystego płaszcza. Podnoszę go i otwieram, choć doskonale znam zawartość. Karta Tożsamości głosi:
Moryc Savage, zawód: Kremaior. I lak dalej i tak dalej. Kremator. Bardzo szacowny zawód. Zawód z
tradycjami. Jakież problemy może mieć Kremator? A jednak jego twarz pobrużdżona jest zwątpieniem,
strachem, zmęczeniem...
Słońce zachodzi na dobre i gwałtownie zapada zmrok. Gwiazdy zapalają się jak świeczki na gigantycznym
urodzinowym torcie. Kremator Savage oddycha spazmatycznie i myśli nad jakąś przełomową decyzją. Wiem,
oczywiście, jaka to będzie decyzja, lecz nie będę uprzedzać zdarzeń.
Tak, nasz bohater musi mieć duże kłopoty. Na tyle duże, że kładzie się na samotnym torze kolejowym i
czeka na śmierć. Będzie tak leżał dokładnie przez 40 minut. Jego nogi prawie w całości wystają poza szyny.
To ważne.
Lecz cóż tymczasem działo się z drugim bohaterem naszej smutnej historii? Otóż zmęczony
bezproduktywnym wpatrywaniem się w monotonny krajobraz, Karawaniarz zapadł w niespokojną drzemkę.
Miasto jest coraz bliżej. Wyjmuje z portfela pogrążonego we śnie Karawaniarza Kartę Tożsamości. Nazywa
się John Vashek.
Bez pośpiechu opuszczam pociąg. Czekam teraz na to, co nieuchronne. Zadziwiający zbieg okoliczności!
Ale kiedyś przecież musiało się wydarzyć coś podobnego. Po prostu zadziałało prawo wielkich liczb. Oto z
kosmicznej otchłani, bez początku i bez końca, spada niewielki okruch skalny, trafiając prosto w samotny tor
kolejowy.
Oczywiście (do diabla - chyba nadużywam tego słowa!) pociąg wykoleja się. Wielka metalowa skrzynia,
przymocowana pozornie pewnie do ściany, odrywa się i spada na śpiącego w najlepsze Johna, a właściwie na
jego nieszczęsną nogę...
Lecz wybiegnijmy nieco w przyszłość, pomijając nieistotne wydarzenia, i przemieśćmy się odrobinę w
przestrzeni. Oto tętniące życiem miasto. Miasto domów i ulic, snów i koszmarów. Życia i śmierci. A oto
Wschodnia Dzielnica Miasta-Molocha, zwana przez wtajemniczonych Dolina. Dzielnica małych piekarenek i
niewiele większych burdelików. Dzielnica kieski myśli architektonicznej. Dzielnica pełnych rozmachu
godnego lepszej sprawy widowisk sex-jitsu. Dzielnica kolorowych i bezbarwnych. Dzielnica smrodu
dobywającego się zewsząd - i z brunatnych kałuż, i z ciemnych czeluści piwnic, i ze zbiorowych śmietnisk,
pośród których z lubością hałasują skośnookie dzieciaki.
Spośród bezliku odrapanych przez czynniki pogodowe (i nie tylko) budynków, jeden wyróżnia się
anachroniczną czystością. Czerwona cegła, biały tynk, specjalnie lśniący plastik super-szyb. Budowla
wygląda jak facet w smokingu pośród tłumu łachmaniarzy. To szpital. Tablica przed bramą wjazdową głosi:
SZPITAL DZIELNICOWY IM. JONATHANA DEBEWA.
Jonathan Debew był pierwszym burmistrzem w 450-letniej historii Miasta-Molocha.
W niewielkiej izolatce leży człowiek. To nasz znajomy Karawaniarz.
Do izolatki wchodzi miody, jowialnie uśmiechnięty lekarz. Lekko łysieje na czubku jajowatej głowy, jego
oczy rzucają przenikliwe spojrzenia.
- Dzień dobry panie Vashek. Jak się pan dziś czuje?
- Tu są szczury, panie Doktorze - odpowiada Kremator.
- Co proszę? - Doktor dziwi się nieznacznie, co wyraża się wywindowaniem lewej brwi ku górze.
- Po tej izolatce przechadzają się szczury.
- Tak... ale to są cybernetyczne szczury, panie Vashek.
- Tak czy inaczej - nie lubię szczurów.
- Ale cybernetyczne szczury są bardzo pożyteczne -mówi Doktor głosem starego mentora - mają za zadanie
wyplenienie z naszego miasta żywych szczurów. Wie pan, miedzy żywymi i sztucznymi gryzoniami toczą się
prawdziwe wojny... to na swój krwiożerczy sposób fascynuje. Pod względem tak zwanej wartości bojowej
żywe szczury oczywiście ustępują cybernetycznym. Ale bez wątpienia są zarazem sprytniejsze, ściągają
swych przeciwników do kanałów, a panująca tam wilgoć rozstraja automaty. - Lekarz przerywa ku naszej,
Vashka i mojej, uldze i zaczyna przeglądać kartę chorobową delikwenta.
- Cóż... - wzdycha po chwili z udanym ubolewaniem -chyba nas pan dziś opuści. Nowa kończyna
przylgnęła do pana niczym do prawowitego właściciela.
Odczytuje w tym czasie historie choroby. Feralna skrzynia zmiażdżyła Vashkowi lewą nogę. Przeszczep
szczęśliwie przyjął się bez komplikacji. Ale Karawaniarzowi wciąż jeszcze zdaje się, że słyszy łoskot
wykolejającego się pociągu i widzi w przebłysku świadomości przed omdleniem, jak nieuchronnie, niczym
przeznaczenie, ogromna skrzynia lekko przechyla się i leci wprost na niego...
Słońce chowa się na moment za chmurą, by po chwili rozbłysnąć jakby z większą siłą. Po ścianie maszeruje
plugawa mucha, czujna jak złodziej. Przez okno zagląda ciekawy świata pająk. Wisi na niewidocznej nitce
przez dłuższą chwile, wreszcie opuszcza się niżej i znika.
Mija czas.
Popołudnie.
John Vashek opuszcza szpital bez żalu. Nowa noga rodem z Banku Przeszczepów spisuje się dobrze.
Mieszkanie przy 13 ulicy prawie się nie zmieniło. Klitka, jakich tysiące w Dolinie. Dwa pokoje, kuchnia, w
kuchni lodówka... i tak dalej.
Wieczór.
Sen. Johna meczą nocne koszmary. Śni mu się mianowicie, że nie jest sobą. Obserwuje dziwne, nie
przystające do jego dotychczasowego życia sytuacje;
widzi obce i zarazem w jakiś niezwykły sposób znane twarze... Obrazy nakładają się na siebie,
pozostawiają w psychice osad. .
Vashek rzuca się w gorączkowym półśnie, a ja przeglądam jego biblioteczkę. No, no! Bułhakow, Vonnegut,
Orwell, Marquez, Kafka. Jak na krematora, którym nasz przyjaciel jest z zawodu, całkiem interesujący
księgozbiór. A z oficjalnych statystyk wynika, że Krematorzy pozazawodowo interesują się niemal wyłącznie
ping-pongiem.
Tymczasem Vashek budzi się. Oczywiście nie zauważa mnie. To diablo nudne być niewidzialnym.
Vashek nie pamięta snów. Były zbyt zamazane, zbyt nieokreślone. Ale - jak już wspominałem - pozostał
osad.
Jest siódma rano. Vashek myje się i wychodzi po zakupy. Kupuje u starego Aborygena świeże pieczywo.
Do domu wraca zmęczony.
I tak mijają dni. Jedne wolniej, inne szybciej. Tylko koszmary meczące Johna zaczynają jakby nabierać
ostrości, konkretyzować się. Pewnego dnia Vashek spogląda przypadkowo w lustro wiszące w przedpokoju.
Zdaje mu się, że dostrzega w swej twarzy jakieś ledwo uchwytne zmiany. Może zmienił się kolor włosów,
może nieznacznie pogłębiły worki pod oczami...
- Po prostu się starzejesz, stary idioto - mruczy do swego odbicia, po czym bierze lustro pod pachę i
wyrzuca je do zsypu. Ogarnia go, niczym przestrzeń bez końca, nieracjonalny, głupi, nie dający się
wytłumaczyć strach.
Tego samego dnia wieczorem (dokładnie o godzinie 19.06) Vashek poczuł, że chce mu się sprzątać. Było to
tak nieoczekiwane, że aż niemożliwe. Czuł wręcz kliniczną chęć uczynienia porządku, podobnie musiał czuć
się Bóg przed stworzeniem świata. Nieporządek był jednym z komponentów jego życia, towarzyszył mu
zawsze, jak towarzyszyć potrafią jedynie dzień i noc.
Następnego dnia nie poznała Vashka stara właścicielka warzywniaka, znająca Johna od dzieciństwa. W tym
momencie lek stracił swą nieokreśloność. Obserwuję te przemiany biednego Johna, jego wewnętrzne
zmagania, jak człowiek obserwuje mrówkę wspinającą się na szklaną tafle.
Wreszcie nadeszło to, co nadejść musiało. Dwa punkty wędrujące do tej pory po tej samej prostej, tyle że w
przeciwnych kierunkach, w końcu zetknęły się. Oczywiście wszystko nastąpiło w ściśle określonym
momencie.
Na ulicy zaczepia Karawaniarza nie znany mu człowiek.
- Savage? - jadowicie sączy się szept. Oczywiście Vashek nie zwraca na to uwagi. Dopiero kiedy czyjaś
twarda, koścista dłoń opada na jego ramie, John odwraca się. Widzi przed sobą wysoką, ascetycznie szczupłą
postać, o twarzy jakby kutej w twardej skale tępym dłutem pozbawionego talentu,! władzy w prawej ręce
rzeźbiarza-dyletanta.
- Kim pan jest? - pyta John, zadziwiony bezceremonialnością obcego.
- Dobrze zagrane Savage, bardzo dobrze zagrane...
- Nie nazywam się Savage, jestem Vashek!
- Yhm... a ja Franz Kafka. Mieszkasz może gdzieś w pobliżu? Mamy sobie dużo do powiedzenia...
- Ale... - Vashek chce zaprotestować, lecz czuje na żebrach coś niepokojąco ostrego (zupełnie jakby ostrze
diablo ostrego noża) i wszelkie protesty zostają zduszone w zarodku.
Uliczny holowizor wyświetla właśnie przedpołudniowe wiadomości. Opodal dzieciaki bawią się wesoło w
Kubę Rozpruwacza, gdzieś o wiele za nisko gromadzą się chmury, ciężkie jak sny Prezydenta Miasta.
- Strajki Zasnuwaczy powoli ustają, rozmowy wciąż jeszcze trwają - mówi idiotycznie uśmiechnięty
holowizyjny prezenter George Cassanova.
Gdzieś niedaleko tłucze się z krótkim, tragicznym dźwiękiem jedna z ostatnich w Mieście-Molochu szklana
szyba. Jeszcze Jeden fach znika bezpowrotnie. Ojciec Johna był kiedyś Szklarzem. Teraz są Szybownicy...
- ...morderstwa na tle religijnym. Policja Wschodniej Dzielnicy nadal poszukuje grasującego bezkarnie od
kilku miesięcy w Dolinie groźnego mordercy - Boba Sublokatora. Oto jego rysopis. - W wilgotnym powietrzu
ukazuje się rysopis Sublokatora. Vashek czuje, jak cierpnie mu skóra i wszystko, co się pod nią znajduje.
Jego nowy znajomy okazuje się być ni mniej, ni więcej, tylko Bobem Sublokatorem we własnej osobie.
- ...inspektor Josef Nobody, który prowadzi sprawę. Panie inspektorze - Cassanova zwraca się do
niewysokiego faceta, siwiejącego na skroniach, o oczach mądrych i cynicznych.
- Cóż... - Nobody ma niski, zachrypnięty głos. Mówiąc mruży lekko oczy. - Niewiele wiemy o tej sprawie.
Sublokator jest prawdopodobnie jedynym obecnie na świecie czynnym wyznawcą heretyckiej sekty
starochrześcijańskiej - tzw. symmachianów. Założycielem był Patrycy, który głosił, że ciało ludzkie jest
dziełem szatana i jako takie należy je ranić, kaleczyć, a nawet... zabijać...
Wchodzą do mieszkania.
- Przytulnie tu. I ciasno - zauważa trafnie Sublokator, rozglądając się wokół jak drapieżnik po obcym
terenie.
- Sam tu mieszkasz?
- Tak.
Sublokator, jakby tylko na te słowa czekając, błyskawicznie przyciąga do siebie Vashka i przykłada mu nóż
do gardła.
- Myślałeś, że mnie załatwili na 42 ulicy, co ?! Wsypałeś mnie, co?! Ale pan inspektor Nobody raz jeszcze
musiał obejść się smakiem...
- Nie rozumiem... o czym pan mówi?!
- Spokojnie, Savage...
- Nazywam się Vashek. John Vashek. Możesz zobaczyć w mojej Karcie Tożsamości.
Sublokator ogląda Kartę Tożsamości z nikłym uśmieszkiem.
- Mogłeś chociaż wybrać kogoś do siebie podobnego. Ale teraz nie czas na takie rozmowy. Najwyższy czas
wypełnić wole Patrycego.
Karawaniarz jest coraz bardziej przekonany, że ma do czynienia z obłąkanym. I nie myli się.
- Tak... wyjdę może kupić coś do jedzenia...
- Nie teraz. Teraz będziemy... - Vashek nigdy już się nie dowie, co chciał mu powiedzieć Sublokator,
ponieważ błyskawicznym lewym sierpowym (był kiedyś bokserem) pozbawia fanatyka przytomności.
Wybiega z mieszkania. Godzina 17.00. Wpada do najbliższej budki wideofonicznej. Dzwoni na policje.
Gorączkowo czeka na połączenie. Zaczyna padać zimny deszcz.
- Komisariat Wschodniej Dzielnicy - czyjś zaspany, a może znudzony głos.
- Moje nazwisko nic panu nie powie - zaczyna John.
- Jasne. Ale czy nie mógłby pan włączyć wizji? Może przynajmniej pańska twarz powiedziałaby mi co
nieco.
- Nie mógłbym. W mieszkaniu niejakiego Johna Vashka przebywa obecnie uzbrojony szaleniec. Nazywa
się Sublokator... Trzynasta ulica, trzeci dom.
- Tak... - wzdycha głos. - A co on właściwie tam robi? Pytam z ciekawości. To choroba zawodowa.
- Posłuchaj, ty żałosny gliniarzu...
- Gliniarz lepi w glinie. Ja nie param się tym zajęciem.
- To niebezpieczny facet... - Vashek chce jeszcze coś dodać, ażeby uzmysłowić rozmówcy skale
niebezpieczeństwa, ale przychodzi mu na myśl, że policjant chce go przetrzymać przy wideofonie i że za
chwile będzie miał na karku radiowóz. Rozłącza się.
Kilkanaście minut po tej rozmowie inspektor Josef Nobody wraz ze swoją wypróbowaną ekipą zjawia się w
mieszkaniu Vashka. Niestety, nikogo tu nie zastaje. Prócz mnie oczywiście. Siedzę sobie w miękkim fotelu i
czytam "Niewidzialnego człowieka" Wellsa. Oczywiście nie dostrzegają mnie. Bob Sublokator umrze za dwa
lata powalony gwałtownym atakiem siennego, kataru. Losy Nobodego dopełnią się również, tyle że bardziej
oryginalnie.
Tymczasem nasz bohater, kierując się wszystkim, tylko nie żelaznymi, rdzewiejącymi od stuleci prawami
logiki, udaje się do Dzielnicowego Banku, Przeszczepów Miasta-Molocha.
- Pan się źle czuje? - zaczepia go w hallu młody człowiek. To Odźwierny. Rzadko się zdarza spotkać w tym
trudnym, wymagającym doświadczenia zawodzie ludzi równie młodych.
- Nie, nie... - zaprzecza żywo John. - Chciałbym zasięgnąć informacji...
- Sala informacyjna, pierwsze drzwi na lewo - recytuje Odźwierny niczym dobrze naoliwiony cyberak.
Sala jest duża i panuje w niej straszliwy chłód. Przywodzi na myśl gotycki zamek. Komputery obsługuje
starszy człowiek w czarnym i niemodnym garniturze, o twarzy starogreckiego myśliciela.
- Czym mogę służyć? - Zawodowe pytanie zadane z zawodową uprzejmością przez zawodowca.
-Chodzi o dawce mojej kończyny... - Vashek podaje szczegóły. Nie czeka długo na odpowiedź.
- Pan Moryc Savage. Kremator. Zginął w tym samym dniu, w którym pan miał wypadek. Idealny dawca.
Przedtem, dosłownie dzień przed śmiercią, zapisał swe ciało naszemu Bankowi... zresztą z akt wynika, że sam
był również biorcą... - Na moment urzędnik milknie. - To zastanawiające... - odzywa się po dłuższej chwili
milczenia. '
- O co chodzi? - pyta Vashek.
- Zadziwiające podobieństwo... Czy pan Savage był może pańskim krewnym? Bratem?
- Skądże.
- Uderzające podobieństwo! Proszę spojrzeć - Urzędnik wyrywa z drukarki fotografie i podaje Johnowi.
Vashek patrzy na twarz. Obcą twarz. O rysach ostrych jak gilotyna. Szpakowate skronie. Przestraszone nie
wiedzieć czym oczy.
- Nie widzę żadnego podobieństwa.
- Proszę wybaczyć śmiałość, ale chyba nader rzadko ma pan okazje oglądać swoją twarz w lustrze...
- Co mi pan tu komputeruje!!! - irytuje się Karawaniarz.
- Niczego panu nie komputeruje. Może podać lustro?
- Nie, dziękuje.
Już wychodzi, już jest za drzwiami, gdy podsuwam mu pewną myśl. Biedak zastanawia się daremnie nad
tym dziwnym impulsem, pasuje chwilę sam ze sobą i... ulega. Wraca.
- Wie pan, ja również chciałbym zapisać swoje ciało i organy Bankowi Przeszczepów. Wypełnia
formularze, kładzie podpis i wychodzi. Idzie przed siebie, nie zastanawiając się nad kierunkiem i celem
marszu. Równina. Krwawy zachód słońca. Może on też zobaczy stary pociąg rażący anachronizmem,
zbliżający się z nieuchronnością przeznaczenia...
Splatam ludzkie losy, jak plecie się dziewczęce warkoczyki. Czasem wychodzą mi śmieszne tragedie,
innym razem smutne komedie. Wszystko kończy się nieodmiennie śmiercią. To smutne... Jednakże, jak to
kiedyś powiedział wielki Seneka: "Inaczej niż życie, śmierć nie może być człowiekowi odebrana. I dlatego
możemy ją uważać za dar Boga". I to by było już wszystko, moi drodzy.
Olsztyn, styczeń 1990
Jacek Sobota
Zgłoś jeśli naruszono regulamin