Sawyer Robert J - Eksperyment terminalny.rtf

(626 KB) Pobierz

Robert J. Sawyer

 

 

Eksperyment Terminalny

 

Przekład Michał Jakuszewski

The Terminal Experiment


W ostatecznym rozrachunku to nasze wyobrażenie na temat śmierci decyduje, jakich odpowiedzi udzielamy na wszystkie pytania stawiane przez życie.

Dag Hammarsjold (1905 - 1961) Sekretarz generalny ONZ


Dla Teda Bleaneya z wyrazami uznania za dwadzieścia lat przyjaźni


PODZIĘKOWANIA

 

Ta powieść zaistniała dzięki pomocy wielu wspaniałych osób, między innymi Christophera Schellinga i Johna Silbersacka z HarperCollins, Stanleya Schmidta z „Analogu” oraz Richarda Curtisa, mojego agenta. Niezmiernie pomocne były wskazówki doktora Davida Gotliba. Cennymi uwagami służyli też koledzy pisarze: Barbara Delaplace, Terence M. Green, Edo van Belkom i Andrew Weiner. Również moi przyjaciele: Shaheen Hussain Azmi, Asbed Bedrossian, Ted Bleaney, David Livingstone Clink, Richard Gotlib, Howard Miller i Alan B. Sawyer udzielili mi wartościowych porad. Na szczególne wyrazy wdzięczności zasłużyła Rada do spraw Sztuki stanu Ontario, która przyznała mi subwencję z Funduszu dla Pisarzy, pomagając w ten sposób w stworzeniu tej powieści. Na koniec składam najgorętsze podziękowania mojej żonie, Carolyn Clink.


PROLOG
GRUDZIEŃ 2011

 

- W której sali leży inspektor Philo? - zapytał Peter Hobson, wysoki, szczupły, czterdziestodwuletni mężczyzna mający tyle samo włosów czarnych, co i siwych.

Siedząca za biurkiem przysadzista pielęgniarka była pogrążona w lekturze.

Podniosła wzrok.

- Słucham?

- Inspektor Sandra Philo - powtórzył Peter. - W której sali leży?

- Czterysta dwunastej - odparła pielęgniarka. - Ale lekarz powiedział, że mogą ją odwiedzać tylko najbliżsi krewni.

Peter ruszył wzdłuż korytarza. Pielęgniarka wyszła zza biurka i rozpoczęła pościg.

- Nie może pan tam wejść - oznajmiła stanowczo.

Peter odwrócił się na chwilę, by na nią spojrzeć.

- Muszę się z nią zobaczyć.

Pielęgniarka minęła go i stanęła przed nim.

- Jest w stanie krytycznym.

- Jestem Peter Hobson. Doktor Peter Hobson.

- Wiem, kim pan jest, panie Hobson. Wiem też, że nie jest pan doktorem medycyny.

- Jestem członkiem rady nadzorczej Szpitala North York.

- Świetnie. Niech pan tam pojedzie kogoś sterroryzować. Na moim oddziale nie będzie pan siał zamętu.

Peter wypuścił głośno powietrze z płuc.

- Niech pani posłucha. Muszę zobaczyć się z panią Philo. To sprawa życia lub śmierci.

- Na OIOM-ie wszystko jest sprawą życia lub śmierci, panie Hobson. Pani Philo śpi i nie pozwolę jej niepokoić.

Peter ruszył naprzód.

- Zawołam ochronę - zagroziła pielęgniarka, starając się mówić cicho, by nie niepokoić pacjentów.

Peter nie obejrzał się za siebie.

- Świetnie - warknął. Długie nogi niosły go szybko wzdłuż korytarza.

Pielęgniarka wróciła kaczkowatym chodem do swego stanowiska i podniosła słuchawkę.

Znalazł salę czterysta dwanaście i wszedł do środka bez pukania. Sandra była podłączona pod EKG. Nie był to aparat Hobsona, lecz Peter nie miał problemu z odczytaniem zapisu. Na statywie przy łóżku rannej policjantki ujrzał podłączoną kroplówkę.

Sandra otworzyła oczy. Wydawało się, że potrzebowała chwili, by skupić spojrzenie na nim.

- To ty! - odezwała się wreszcie głosem słabym i ochrypłym na skutek porażenia wiązką.

Peter zamknął drzwi.

- Mam tylko kilka chwil. Wezwano już strażników, żeby mnie stąd wyprowadzili.

Każde słowo wymawiała z trudem.

- Kazałeś... mnie... zabić - stwierdziła.

- Nie - zapewnił Peter. - Przysięgam, że to nie była moja robota.

Sandra zdołała wydać z siebie słaby krzyk, zbyt cichy jednak, by można go było usłyszeć przez zamknięte drzwi.

- Siostro!

Peter przyjrzał się jej. Kiedy spotkał ją po raz pierwszy, zaledwie kilka tygodni temu, była zdrową, trzydziestosześcioletnią kobietą o ogniście rudych włosach. Teraz wychodziły jej one całymi kępami, cerę miała pożółkłą i ledwie mogła się ruszać.

- Nie chcę być nieuprzejmy, Sandro - powiedział - ale zamknij się, proszę, i wysłuchaj mnie.

- Siostro!

- Słuchaj, do cholery! Nie miałem nic wspólnego z morderstwami. Ale wiem, kto miał. I mogę dać ci szansę, żeby go dopaść.

W tej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie. Do środka wpadła przysadzista pielęgniarka z dwójką podążających u jej boku silnie zbudowanych strażników.

- Wyprowadzić go - rozkazała.

Strażnicy ruszyli naprzód.

- Do cholery, Sandro - mówił Peter. - To twoja jedyna szansa. Daj mi pięć minut.

-

Jeden ze strażników złapał go za ramię. - Pięć minut, na Boga! To wszystko, o co proszę.

- Idziemy - nakazał strażnik.

Głos Petera przybrał błagalne brzmienie.

- Sandro, powiedz im, że chcesz, bym został!

Nienawidził siebie za to, co powiedział później, lecz nie przyszło mu na myśl nic bardziej skutecznego.

- Jeśli tego nie zrobisz, umrzesz, nie wykrywszy sprawcy.

- Zjeżdżaj stąd w tej chwili - odezwał się drugi ze strażników grubym głosem.

- Nie... niech pan zaczeka! Sandro, proszę!

- Idziemy...

- Sandro!

- Pozwólcie... mu... zostać - rozległ się wreszcie głos, słaby i wyczerpany.

- Nie możemy, proszę pani - odparł jeden ze strażników.

Zebrała trochę sił.

- To kwestia policyjna... pozwólcie mu zostać.

Peter wyrwał rękę z uścisku.

- Dziękuję ci - powiedział do Sandry. - Dziękuję.

Pielęgniarka popatrzyła na niego spode łba.

- Nie zostanę długo - zapewnił ją. - Obiecuję.

Sandra zdołała odwrócić lekko głowę w kierunku kobiety.

- Wszystko... w porządku - powiedziała słabym głosem.

Pielęgniarka wrzała z gniewu. Ten stan trwał przez kilka sekund, po czym kobieta skinęła głową.

- Niech będzie - powiedziała. Być może rozmowa o policyjnych kwestiach i nie wykrytych sprawcach przekonała ją, że to wykracza poza jej kompetencje.

- Dziękuję - zwrócił się do niej z ulgą Peter. - Bardzo pani dziękuję.

Pielęgniarka spojrzała na niego groźnie, obróciła się na pięcie i wyszła. Jeden ze strażników natychmiast podążył za nią. Drugi wycofywał się z twarzą zastygłą w gniewie, przez cały czas wskazując ostrzegawczo palcem na Petera.

- Powiedz... mi - wydusiła z siebie Sandra, gdy znowu zostali sami.

Peter znalazł krzesło i usiadł obok łóżka.

- Po pierwsze, zapewniam cię, że jest mi naprawdę szalenie przykro z powodu tego, co się wydarzyło. Uwierz mi, że nigdy nie chciałem, by tobie czy komukolwiek innemu stała się krzywda. To... to wszystko wymknęło się spod kontroli.

Sandra nie powiedziała nic.

- Czy masz jakąś rodzinę? Dzieci?

- Córkę - odparła zaskoczona kobieta.

- Nie wiedziałem o tym.

- Jest teraz z moim byłym mężem.

- Chcę, żebyś wiedziała, że zaopiekuję się nią finansowo. Zapewnię jej wszystko, czego potrzebuje: ubrania, samochody, uniwersytet, wakacje w Europie, co tylko zechce.

Zapłacę za to. Ustanowię fundusz powierniczy.

Sandra wybałuszyła szeroko oczy.

- Nigdy nie chciałem, by doszło do czegoś takiego. Przysięgam, że wielokrotnie próbowałem to powstrzymać.

Przerwał, cofając się myślą do początku całej tej przeklętej afery. Do innej szpitalnej sali, w której próbował dodać otuchy innej odważnej kobiecie, która umierała.

Wrócił do punktu wyjścia.

- Sarkar Muhammed miał rację. Powinienem był zwrócić się do ciebie wcześniej.

Potrzebuję twojej pomocy, Sandro. To musi się skończyć. - Peter wypuścił powietrze z płuc zastanawiając się, od czego zacząć. Wydarzyło się tak wiele. - Czy wiedziałaś - zapytał - że można wykonać mapę wszystkich sieci neuronalnych w ludzkim mózgu i stworzyć we wnętrzu komputera dokładny duplikat umysłu badanego?

Sandra potrząsnęła lekko głową.

- No więc można. To nowa metoda. Sarkar Muhammed był jednym z jej pionierów.

Co byś powiedziała, gdybym cię poinformował, że sporządzono taką mapę i wykonano kopię mojego mózgu?

Sandra uniosła brwi.

- Co dwie głowy... to nie jedna.

Peter uśmiechnął się z przekąsem na tę uwagę.

- Być może. W rzeczywistości jednak sporządzono trzy symulacje mojej osoby.

- I jedna z nich... jest winna... morderstw?

Zaskoczyło go, że tak szybko się zorientowała.

- Tak.

- Tak też myślałam, że... jest w to zamieszana sztuczna inteligencja.

- Próbowaliśmy je powstrzymać - powiedział Peter. - Nic nie poskutkowało.

Przynajmniej jednak wiem już, która symulacja jest winna - przerwał. - Dam ci wszystko, czego będziesz potrzebowała, Sandro, łącznie z pełnym dostępem w systemie pytań i odpowiedzi do map mojego mózgu. Poznasz mnie ze wszystkimi intymnymi szczegółami.

Lepiej niż ktokolwiek w świecie rzeczywistym. Poznasz mój sposób myślenia i da to ci wiedzę potrzebną, by przechytrzyć morderczą symulację.

Sandra uniosła lekko ramiona.

- Nic nie mogę zrobić - rzekła słabym, smutnym głosem. - Umieram.

Peter zamknął oczy.

- Wiem. Ogromnie mi przykro. Jest jednak pewien sposób, Sandro, byś mogła to wszystko zakończyć.


ROZDZIAŁ l
STYCZEŃ 1995

 

Sandra Philo przystąpiła do sondowania wspomnień Petera Hobsona.

Zgroza, jak się dowiedziała, zaczęła się w roku 1995, przed szesnastoma laty.

Peter Hobson nie był jeszcze wówczas w centrum kontrowersji dotyczącej nauki i wiary, która wstrząsnęła światem. Był wtedy jedynie dwudziestosześcioletnim absolwentem Uniwersytetu Toronto, odbywającym podyplomowe studia z zakresu inżynierii biomedycznej, który miał przeżyć największy szok w życiu...

W pokoju akademika, w którym mieszkał Peter Hobson, zadzwonił telefon.

- Mamy zjadacza - usłyszał głos Kofaxa. - Czujesz się na siłach?

Zjadacza. Zmarłego. Peter wciąż usiłował przyzwyczaić się do nieczułości Kofaxa.

Potarł powieki, by odegnać senność.

- T... tak. - Postarał się nadać swemu głosowi pewniejsze brzmienie. - Jasne - powiedział. - Oczywiście, że tak.

- Mamikonian zabierze się do szatkowania - mówił Kofax - a ty będziesz mógł obsługiwać EKG. W ten sposób zaliczysz spory kawał wymaganego pensum.

Mamikonian. Wyszkolony w Stanford chirurg transplantolog. Sześćdziesiąt kilka lat, ręce nieruchome jak u posągu. Pobieranie narządów. Chryste, tak jest, chciał w tym uczestniczyć. - Kiedy?

- Za parę godzin - odpowiedział Kofax. - Chłopak jest podłączony pod respirator.

Dbamy o świeżość mięsa. Mamikonian jest w Mississauga. Minie sporo czasu, nim tu dotrze i się przygotuje.

Powiedział „chłopak”. Życie jakiegoś chłopaka zostało przerwane.

- Co mu się stało? - zapytał Peter.

- Wypadek motocyklowy. Wyrzuciło go w powietrze, kiedy buick uderzył go z boku.

Nastolatek. Peter potrząsnął głową.

- Przyjdę - obiecał.

- Sala operacyjna numer trzy - poinformował go Kofax. - Przygotowania zacznij za godzinę.

Peter odwiesił słuchawkę, ubierał się w pośpiechu.

Wiedział, że nie powinno się tego robić, ale nie potrafił się powstrzymać. Po drodze na salę operacyjną zatrzymał się przed izbą przyjęć i spojrzał na aluminiowe tabliczki umieszczone w obracających się wokół osi ramkach. Jakiegoś faceta zszywano po tym, jak przebił ciałem okno z grubego szkła. Inny miał złamaną rękę. Rana od noża. Bóle żołądka.

Ach...

Enzo Bandello, lat siedemnaście.

Wypadek motocyklowy, tak jak mówił Kofax.

Pielęgniarka podeszła do niego ukradkiem i spojrzała mu przez ramię. Na jej identyfikatorze widniało nazwisko Sally Cohan. Zmarszczyła brwi.

- Biedny dzieciak. Mam brata w tym samym wieku. - Po chwili dodała: - Rodzice są w kaplicy.

Peter skinął głową.

Enzo Bandello, pomyślał. Siedemnaście lat.

Próbując ratować chłopaka, zespół urazowy podał mu dopaminę i celowo doprowadził do odwodnienia licząc, że w ten sposób zmniejszy obrzęk mózgu towarzyszący zwykle poważnym obrażeniom głowy. Zbyt wielka dawka tego środka mogła jednak prowadzić do uszkodzenia mięśnia sercowego. Według historii choroby o drugiej czternaście w nocy zaczęli wymywać lek z ciała, podając w zamian płyny. Ostatnie zapisy wskazywały, że ciśnienie krwi wciąż było zbyt wysokie - efekt działania dopaminy - lecz wkrótce powinno opaść. Peter przerzucił kartki. Wynik testów serologicznych - Enzo nie był zarażony WZW ani AIDS. Morfologia oraz czas krwawienia i krzepnięcia również wyglądały dobrze.

Idealny dawca, pomyślał Peter. Tragedia czy cud? Części jego ciała miały uratować życie pół tuzina ludzi. Mamikonian najpierw wyjmie serce. Taka operacja trwała trzydzieści minut. Potem wątroba - dwie godziny roboty. Następnie zespół nerkowy usunie te narządy - kolejna godzina cięcia. Później rogówki. Na koniec kości i inne tkanki.

Do pochowania nie zostanie zbyt wiele.

- Serce pojedzie do Sudbury - poinformowała go Sally. - Podobno próba krzyżowa wypadła znakomicie.

Peter umieścił tabliczkę z powrotem w karuzeli i wyszedł przez dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do dalszej części szpitala. Do sali operacyjnej numer trzy wiodły dwie równie dobre trasy. Wybrał tę, która przechodziła obok kaplicy.

Nie był religijny. Jego rodzina, pochodząca z Saskatchewan, wyznawała mdły kanadyjski protestantyzm. Peter ostatnio odwiedził kościół podczas czyjegoś ślubu.

Poprzednim razem był to pogrzeb.

Dostrzegł rodziców Enza z korytarza. Siedzieli w środkowej ławie. Matka płakała cicho. Ojciec objął ją ramieniem. Mocno opalony mężczyzna, na którego roboczej koszuli w kratę widniały plamy z cementu. Może był murarzem. Bardzo wielu zamieszkałych w Toronto Włochów z jego pokolenia pracowało na budowach. Przybyli tu po drugiej wojnie światowej. Nie znali angielskiego i podejmowali się ciężkiej pracy fizycznej, by zapewnić swym dzieciom lepsze życie.

A teraz dziecko tego człowieka nie żyło.

Kaplica była neutralna wyznaniowo, lecz ojciec chłopaka spoglądał w górę, całkiem jakby widział na ścianie krucyfiks, i wiszącego na nim swego Jezusa. Przeżegnał się.

Peter wiedział, że gdzieś w Sudbury trwa święto. Dostaną serce, które uratuje życie.

Gdzieś się radowano.

Ale nie tutaj.

Ruszył dalej korytarzem.

Dotarł na odcinek przedoperacyjny. Przez wielkie okno widział salę operacyjną.

Większa część zespołu chirurgów dotarła już na miejsce. Ciało Enza było już przygotowane.

Ogolono tułów i pomalowano dwiema warstwami rdzawej jodyny, a nad polem operacyjnym rozciągał się czysty plastik.

Peter spróbował spojrzeć na to, co pozostali nauczyli się już ignorować - na twarz pacjenta. Nie zobaczył wiele. Większą część głowy Enza pokrywała cienka płachta odsłaniająca jedynie rurę respiratora. Zespołu transplantologów celowo nie informowano o tożsamości dawcy. To podobno ułatwiało sprawę. Peter był zapewne jedynym, który wiedział, jak chłopak się nazywał.

Na zewnątrz sali operacyjnej znajdowały się dwie urny walki. Peter przystąpił do regulaminowego ośmiominutowego mycia. Czas odmierzał elektroniczny zegar umieszczony nad zlewem.

Po pięciu minutach zjawił się sam doktor Mamikonian, który przystąpił do mycia nad drugą umywalką. Miał stalowosiwe włosy i kwadratową żuchwę. Przypominał raczej starzejącego się superbohatera niż chirurga.

- A pan kim jest? - zapytał Mamikonian podczas mycia.

- Peter Hobson, panie doktorze. Odbywam studia podyplomowe z inżynierii biomedycznej.

Mamikonian uśmiechnął się.

- Miło mi pana poznać, Peter. - Nie przestawał się myć. - Proszę mi wybaczyć, że nie uścisnę panu dłoni - dodał chichocząc. - Na czym polega dziś pańska rola?

- Podczas naszego kursu musimy zaliczyć czterdzieści godzin pracy na prawdziwym sprzęcie medycznym. Profesor Kofax - on jest moim promotorem - załatwił, bym mógł dzisiaj obsługiwać EKG - przerwał. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.

- Proszę bardzo - odrzekł Mamikonian. - Niech pan patrzy i się uczy.

- Zrobię to, panie doktorze.

Czasomierz nad umywalką zapiszczał. Peter nie był przyzwyczajony do takiego szorowania. Odnosił wrażenie, że obdarto mu dłonie ze skóry. Uniósł ociekające wodą ramiona na wysokość klatki piersiowej. Pojawiła się instrumentariuszka z ręcznikiem. Peter wziął go, wytarł dłonie i wsunął się w sterylny, zielony fartuch, który dla niego trzymała.

- Rozmiar rękawiczek? - zapytała.

- Siódemka.

Rozerwała opakowanie, wyjęła lateksowe rękawiczki i założyła mu na ręce.

Wszedł do sali operacyjnej. Na górze, na galerii dla obserwatorów, stało dwunastu ludzi przyglądających się przez szklany sufit.

Na środku sali stał stół, na którym spoczywało ciało Enza. Wnikało w nie kilka przewodów: trzy cewniki infuzyjne, cewnik do pomiaru ciśnienia tętniczego metodą krwawą oraz cewnik do pomiaru centralnego ciśnienia żylnego, wprowadzony do serca, by określać poziom nawodnienia. Na stołku siedziała młoda kobieta pochodzenia azjatyckiego.

Jej oczy śledziły monitor przepływu k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin