Norton Andre - Operacja poszukiwanie czasu.rtf

(505 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Andre Norton

 

 

 

Operacja
„Poszukiwanie czasu”

 

 


Rozdział 1

 

- Atlantyda? to przecież baśń. Mężczyzna stojący przy oknie odwrócił się.

Nie mówisz serio - rozpoczął z przekonaniem, które osłabło, gdy nie zauważył żadnej reakcji na twarzy swego towarzysza.

- Widziałeś przecież filmy z trzech pierwszych prób. Czy wyglądały jak wytwory czyjejś wyobraźni? Sam sprawdziłeś wszystkie środki bezpieczeństwa, żeby mieć pewność rzetelności prób. Baśń powiadasz? Spokojny, siwowłosy mężczyzna zagłębił się lekko w swoim fotelu. - Ciekaw jestem, co kryje się u źródeł niektórych naszych legend. Już dawno udowodniono, że norweskie sagi, kiedyś traktowane jako fikcja, są kronikami historycznych podróży. Większość naszego folkloru to zniekształcone klanowe, plemienne bądź narodowe przekazy. Weźmy na przykład smoki - był taki czas w dziejach naszej planety, gdy wędrowały po niej te opancerzone monstra.

- Ale nie są to czasy, do których ludzkość sięga pamięcią. Hargreaves odszedł od okna z rękoma wspartymi na biodrach i podbródkiem wojowniczo wysuniętym do przodu, jakby chciał rozpocząć słowną utarczkę.

- Nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego pewne baśnie przetrwały, dlaczego od wieków są ciągle opowiadane? Jak choćby ta o smokach–ludojadach. Hargreaves uśmiechnął się. - Zawsze słyszałem, że prawdziwy smok wolał dietę składającą się z młodych delikatnych dziewcząt - aż do czasu, gdy jakiś dzielny rycerz nie zmienił jego gustów przy pomocy miecza lub kopii. Fordham roześmiał się. - Ale smoki, pomimo swych kulinarnych upodobań, są mocno osadzone w folklorze całego świata. A ich dietetyczne gusty były kiedyś powszechnie znane. W czasie, powtarzam, daleko poprzedzającym pojawienie się naszych najbardziej prymitywnych przodków.

- O ile nam wiadomo - skorygował Fordham. Ja jednak mam na myśli fakt, że niektóre legendy przetrwały całe wieki. Gdy tworzyliśmy ten plan, a przyczyny sam znasz, musieliśmy mieć punkt wyjścia. Atlantyda jest jedną z najstarszych legend. Stała się ona tak dalece naszą spuścizną, że jak sądzę, ogólnie traktowana jest jako prawda. A wszystko opiera się na kilku zdaniach użytych przez Platona dla potwierdzenia jakichś jego teorii.

- Przypuśćmy jednak, że Atlantyda rzeczywiście istniała - Fordham wziął ołówek i przesunął go po leżących przed nim notatkach, nie kreśląc jednak żadnego znaku - ale nie na tym świecie.

- Wobec tego gdzie? - Na Marsie? Wysadzili się w powietrze pozostawiając tylko kratery.

- Dziwne, ale według legendy Atlanci w końcu naprawdę wysadzili się w powietrze czy coś w tym rodzaju, lecz stało się to na Ziemi. Słyszałeś zapewne o ujęciu historii równoległej, zakładającej, że każda ważna dziejowa decyzja dawała początek dwom alternatywnym światom…

- Fantazja - przerwał Hargreaves.

- Czyżby? Przypuśćmy, że na jednej z tych alternatywnych linii czasu Atlandyda naprawdę istniała, podobnie jak na innej smoki współistniały z ludźmi…

- Nawet gdyby tak było, to skąd byśmy o tym wiedzieli?

- Racja. Możemy być oddzieleni od tych światów całą siecią ważkich wyborów i decyzji. Przypuśćmy, że kiedy byliśmy bliżej, istniał pewien rodzaj przecieku, być może jednostki nawet się przemieszczały.

Znamy zupełnie wiarygodne opisy dziwnych, niewytłumaczalnych zniknięć z tego świata, a jedna lub dwie osoby pojawiły się tutaj w bardzo dziwnych okolicznościach. Atlantyda jest tak żywą historią i tak utrwaliła się w wyobrażeniach pokoleń, że użyliśmy jej jako punktu odniesienia.

- Tylko jak?

- Włożyliśmy w IBBY każdy znany we współczesnym świecie szczegół informacji - od raportów geologów, sondujących dna mórz w poszukiwaniu grzbietów mogących być zatopionym kontynentem, do objawień okultystów. W odpowiedzi na to IBBY dał nam równanie.

- Czy sugerujesz, że na tej podstawie wykonaliście sondażową wiązkę?

- Dokładnie tak. A rezultaty widziałeś na próbnych filmach. To samo wyszło z wyliczeń IBBY. Zgodzisz się, że w niczym nie przypominają naszego „tu i teraz”.

- Tak. Tyle mogę potwierdzić. A gdzie były zrobione?

- Niedaleko miejsca, któremu się właśnie przyglądałeś. Na dziś zaplanowaliśmy wyprawę dziesięciominutową, najdłuższą, na jaką się dotychczas odważyliśmy. Kopca używamy jako punktu orientacyjnego.

- Ciągle macie z tym kłopoty?

Fordham zmarszczył brwi. - Rozpuściliśmy plotkę, że przygotowujemy teren pod rozbudowę laboratorium. Wilson, sprawca tego całego zamieszania, znany jest z chronicznego przeciwstawiania się autorytetom rządowym. Całą tę „KRUCJATĘ NA RZECZ OCALENIA HISTORYCZNEGO KOPCA” zorganizował przede wszystkim po to, żeby znaleźć się na pierwszych stronach gazet i przeszkodzić w realizacji projektu. W zeszłym roku narobił sporo zamieszania stwierdzając, że paramy się badaniami, które mogą znieść z powierzchni ziemi cały okręg. Uciszyli go wtedy ludzie z bezpieczeństwa.

Tym razem jednak rozumie, że cała ta sprawa z kopcem jest bezpieczna, a ta jego „KRUCJATA” nie wzbudziła takiego zainteresowania, jak zeszłoroczna akcja: „UWAŻAJCIE! - JAJOGŁOWI CHCĄ WAS WYSADZIĆ W POWIETRZE” - więc Wilson traci na impecie.

- Tym nie mniej kopiec jest doskonałym punktem orientacyjnym, ponieważ jest to najstarszy z ocalałych w okolicy śladów działalności człowieka.

- A co zrobicie, jeśli - zamiast na Atlantów - traficie na budowniczych kopca?

- No cóż, będziemy wtedy mieli lepszy zestaw filmów, żeby zwrócić uwagę na nasz projekt, chociaż te, które już posiadamy, bliższe są naszym rzeczywistym zamierzeniom.

- Tak - zgodził się Hargreaves. A jeśli to zadziała, jeśli będziemy mogli się przedostać…

- Wtedy będziemy mogli wykorzystać naturalne bogactwo, obfitsze niż dziś możemy sobie wyobrazić. Splądrowaliśmy, zniszczyliśmy i zużyliśmy większość zasobów naszego świata. Musimy więc próbować grabieży gdzie indziej. No to jak - wybieramy się na Atlantydę?

Hargreaves zaśmiał się. - Zobaczyć, to uwierzyć. Jeden obraz wart jest więcej niż tysiące słów. Jeśli dasz mi dobry film, zabiorę go do Waszyngtonu i być może uda mi się uzyskać większe dotacje. Pokaż mi więc Atlantydę.

Pogoda była zadziwiająco łagodna jak na początek grudnia. Ray Osborne odpiął kołnierzyk swojej skórzanej kurtki. Jego spadochroniarskie buty rozgniatały kępki zeszłorocznej trawy. Okrywał go teraz cień indiańskiego kopca.

Wczesny niedzielny poranek - Wilson miał rację, sugerując tę porę. Zgodnie z jego zapewnieniami znalazł również dziurę w ogrodzeniu. W zasięgu jego wzroku znajdował się tylko jeden budynek, wieża z ażurowej, żelaznej konstrukcji. Po tej stronie kopca Ray pozostawał niewidoczny, nawet gdyby ktoś tam teraz pracował.

Co oni chcą tutaj zbudować, że ich buldożery równają wszystko z ziemią? A co zrobią ludzie, jeżeli nie zostanie dla nich ani skrawek wolnej przestrzeni? Ray odwrócił się w kierunku kopca, przygotowując aparat do zrobienia zdjęć, po które go posłano. Jego palec nacisnął i…

W momencie, gdy czerwona dioda zapaliła się, sygnalizując gotowość do zdjęcia, świat oszalał. Nieznośny ból w głowie odrzucił go do tyłu, oślepiły go fioletowe błyski. Cisza - przetarł załzawione oczy. Mgła przerzedziła się, a on stał, chwiejąc się jak pijany. Rozejrzał się i osłupiał ze zdumienia.

Rozorany teren budowy, cała maszyneria, a nawet kopiec zniknęły. Ray stał jak przedtem w cieniu, lecz teraz był to cień gigantycznego drzewa, a szeregi takich drzew rosły wszędzie dookoła.

Wyciągnął przed siebie drżącą rękę i wyczuł chropowatą korę. Drzewo było prawdziwe! Zaczął biec po mchu porastającym ziemię w tym naturalnym korytarzu monstrualnych drzew. Wracaj! - wołał jakiś wewnętrzny głos, lecz inny zapytywał: Wracać? Dokąd?

Po chwili wybiegł z mroku tego nierealnego lasu na pokrytą trawą równinę. Potknął się o wystający z ziemi korzeń i upadł. Leżał tak i z trudem chwytał powietrze. Po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że słońce grzeje zbyt mocno jak na zimową porę. Uniósł się i rozejrzał dookoła.

Przed nim rozciągała się równina, za nim las - niczego takiego przedtem tu nie widział. Gdzie się znalazł? Drżąc, choć ziemia była ciepła, zmusił się, by spokojnie usiąść. Był nadal Ray’em Osborne’m. W niedzielę rano wyszedł na budowę, żeby zrobić kilka zdjęć kopca, o którym Les Wilson pisał właśnie artykuł. Tak, zdjęcia… ręce miał puste. Gdzie się podział aparat fotograficzny? Musiał go zgubić, gdy „to” się stało. A właściwie, co się stało?

Ray skrył głowę w dłoniach. Po krótkiej walce z paniką, starał się logicznie myśleć. Lecz jak myśleć logicznie po czymś takim? W jednej chwili był w najnormalniejszym świecie, a w następnej - gdzieś tutaj. Ale gdzie właściwie było owo „tutaj”?

Powoli wstał, chowając ręce do kieszeni. Wracać! Odwrócił głowę w kierunku milczącej gęstwiny drzew i zrozumiał, że nie może tak wrócić. Jeszcze nie teraz. Gdy to rozważał, serce zaczęło mu bić jak szalone. W pewnym sensie równina wydała mu się mniejszym złem. Powlókł więc się dalej, szukając w niej jakiegoś wyłomu. Poniżej płynął wąski strumyk, przechodzący dalej w rzeczkę, porośniętą dookoła wysokimi zaroślami i młodymi drzewami.

Właśnie odkrył wiodącą w dół ścieżkę, gdy nagle usłyszał jakieś trzaski. Z zielonej gęstwiny naprzeciw skarpy wyłonił się jakiś mroczny kształt. Ostre racice jak oszalałe uderzały w skarpę, wyrzucając w powietrze ziemię i kamienie. Nagle stworzenie, jakby zdając sobie sprawę z własnej bezsilności podniosło rogatą głowę i odwróciło się w stronę ścigających je myśliwych.

Ray chwycił się kurczowo trawy, aby się nie ześlizgnąć. Osaczone zwierzę znajdowało się dokładnie pod nim, dysząc ciężko ze zwieszoną głową. Ray nie wierzył jednak, że to wszystko dzieje się naprawdę. Łoś (jeśli to ogromne zwierzę było łosiem) z pewnością nie pochodził z południowego Ohio. Jego rogi miały sześć stóp szerokości. Był o wiele wyższy o Ray’a - jakby w zgodzie z wymiarami leśnych drzew. Z krzaków wyskoczyły kudłate, podobne do wilków bestie. Pierwsze zwierzę, trzymając się z daleka od rogów łosia, zakradło się do jego przednich nóg, z pewnością nie po raz pierwszy uczestnicząc w niegodziwych podchodach. Kudłata sfora zaczęła doskakiwać do zwierzęcia, zanim zdążyło się ono obronić.

Ray zafascynowany walką, oprzytomniał nagle, gdy usłyszał huk, na który jeden z psów odpowiedział głośnym szczekaniem. Po chwili pojawili się dwunożni myśliwi. Nie nieśli niczego, co Ray mógłby nazwać bronią, choć w dłoni jednego z nich dostrzegł krótki metalowy pręt. Właśnie ten przedmiot wycelował w stronę gardła zapędzonego w narożnik łosia. Wystrzelił z ,,prętu” promień czerwonego światła. Łoś ryknął, osunął się na ziemię, przygniatając prawie jednego z psów. Kudłacze ruszyły, żeby rozerwać drgające jeszcze ciało, lecz myśliwi odpędzili je przy pomocy gradu dobrze wymierzonych kopnięć i szturchańców. Jeden z mężczyzn wydobył z pochwy sztylet i zajął się oprawianiem powalonego zwierzęcia. Drugi przymocował smycze do wybijanych metalem obroży psów, podczas gdy trzeci zawinął pręt w kawałek materiału i umieścił go w przedniej części swego kaftana.

Wszyscy trzej byli średniego wzrostu, ale szerokie barki i silnie zbudowane ramiona nadawały im karłowaty wygląd. Grube, czarne włosy, związane rzemieniem, sięgające ramion pokryte były tłuszczem. Ich skóra miała miedziano–oliwkowy odcień, a wyglądu dopełniały szerokie usta z grubymi wargami, przysłaniającymi silne, żółte zęby oraz ciemne oczy i haczykowate nosy. Ubrani byli w sięgające połowy uda tuniki z szarej, miękko garbowanej skóry, na które narzucone były wzmacniane metalem kaftany bez rękawów. Na stopach mieli wysokie do kolan buty na grubych podeszwach. Nagie ramiona zdobiły metalowe bransolety wysadzane białymi kamieniami. Do szerokich pasów przyczepione były pochwy ze sztyletami.

Ray, ciągle skulony, nie usiłował dłużej przekonywać się, że to co widzi jest prawda. Sen - to musi być sen. Niedługo się obudzi.

Nagle jeden z psów go odkrył. Jego czerwone oczy znalazły źródło tego dziwnego zapachu, który drażnił jego nozdrza. Wyjąc, rzucił się do przodu na tyle, na ile pozwoliła mu smycz. Szarpał tak długo, aż rzemień nie wytrzymał. Jednak, podobnie jak chwilę wcześniej łoś, nie mógł wdrapać się na pionową ścianę wąwozu. Bezskutecznie drapał osypujący się żwir, wyjąc jak szalony.

Oszołomiony Ray prawie zaczął się modlić. Jeden z myśliwych wskazał na niego z okrzykiem. Przywódca wyciągnął pręt i wycelował. Ray odwrócił się, próbując ucieczki. Nie uczynił jednak nawet jednego kroku. Nagle wszystko w nim skamieniało. Nie mógł się poruszyć. Bezsilny, nie mogąc nawet kiwnąć palcem, czekał na nadejście oprawców. Ci, za pomocą tej małej dziwnej broni, wycięli kilka stopni w ścianie wąwozu. Ray wiedział tylko, że żyje i nie został zabity tak jak łoś. Zbliżyli się do niego. Ray bacznie się im przyglądał. Kamienny wyraz ich twarzy i brak śladów jakichkolwiek uczuć w mętnych oczach był niepokojący. Maski, pomyślał Ray, złe maski. Zaniepokojony, zdał sobie sprawę, że stanął twarzą w twarz z czymś obcym, poza granicami „swojego” świata.

Otoczyli go ostrożnie, przypatrując się zdobyczy. Niosący broń dowódca przerwał ciszę, zadając pytanie w gardłowym języku. Gdy Ray nie odpowiedział, szczęka mężczyzny wysunęła się wojowniczo.

Ponowił pytanie, lecz tym razem mrucząco, prawie śpiewając. Jakiś inny język, pomyślał Ray. Jego milczenie zdawało się wprawiać myśliwych w zakłopotanie. Wreszcie przywódca oschle wydał rozkaz. Jeden z obcych wyciągnął rzemień i stanął za Ray’em, aby skrępować mu wciąż bezwładne nadgarstki. Będąc pod wpływem ich dziwnej broni, Ray zmuszony był do uległości. Dotyk myśliwego sprawił, że poczuł dreszcz obrzydzenia.

Gdy Ray został już związany, przywódca uniósł pręt z którego tym razem nic nie wystrzeliło. Ray poczuł, że może się znowu poruszać. Obcy odszedł, nie oglądając się za siebie. Myśliwy, który związał Ray’a, smagnął go po plecach końcem rzemienia i wskazał kierunek. Więźnia zdenerwowała nie tylko brutalność zdobywców, lecz również sytuacja, w której się znalazł. Nie wiedział, gdzie jest i dlaczego się tutaj znalazł, ale czuł, że musi się jeszcze sporo dowiedzieć i że będzie musiał za tę wiedzę słono zapłacić. Znalazł siłę w swoim gniewie i uczepił się jej jak tonący czepia się skał pośrodku wzburzonej rzeki.

Podążali wzdłuż krawędzi wąwozu przez jakieś pół mili, zanim znaleźli przerwę w urwistej skale. Związany Ray nie był w stanie schodzić po stromym urwisku, a nie miał ochoty gramolić się jak spętane zwierzę. Strażnicy dźgnęli go sztyletem, aby zmusić go do dalszego marszu. Po kilku krokach Ray stracił równowagę i stoczył się po zboczu, wzbijając tumany kurzu i piasku. Zatrzymał się na pniu młodego drzewa, z głową poniżej nóg.

Jeśli to jest sen - pomyślał ponuro - to ten upadek z pewnością by go obudził. Wciąż jednak czuł tępy ból w okolicach podstawy czaszki. Nie mógł samodzielnie wstać, leżał więc, czekając na „uprzejmą” pomoc ze strony swych prześladowców.

Ci zaś schodzili nie spiesząc się zbytnio. Jeden z nich podszedł, by go popędzić dobrze wymierzonym kopniakiem. Gdy mimo takiej zachęty nie podniósł się, dwaj pozostali postawili go na nogi. Popędzili go złośliwym pchnięciem, po którym nieomal ponownie upadł.

Krew mu się sączyła z oblepionych piaskiem ran na wargach i brodzie, wzbudzając zainteresowanie małych, agresywnych muszek, których nie mógł odpędzić, odkąd potrząsanie głową zaczęło wywoływać zawroty.

Gdy dotarli do łosia, przywiązano go do drzewa, a myśliwi wrócili do oprawiania zwierzęcia. Częścią już poćwiartowanego mięsa nakarmili psy, a resztę owinęli w zieloną skórę. Chwilę później jeden z nich zebrał wnętrzności i pociągnął je za sobą w kierunku mrocznej jamy w skarpie i znajdującego się poniżej kopca. Idąc, pozostawiał na ziemi czerwony ślad. Gdy dotarł na miejsce, rzucił odpadki, ułamał gałązkę i zanurzył ją w jamie, energicznie obracając. Odskoczył, gdy na zewnątrz pojawiło się mnóstwo mrówek.

Pozostali uwolnili Ray’a oraz powarkujące psy i ruszyli w dół strumienia. Ray obejrzał się i spojrzał na resztki łosia. Mrówki obsiadły je grubą warstwą przypominającą ciemny koc.

Jak później obliczył, szli prawie godzinę, nim wąwóz rozszerzył się w typową dolinę. Krzaki, które raniły jego niczym nieosłoniętą skórę i zostawiały czerwone ślady na gołych ramionach myśliwych, przerodziły się w gęstwinę drzew i kępy wysokiej do pasa trawy.

Niewygoda Ray’a zwiększała się z każdym krokiem, do którego był zmuszany. Jego twarz - podrapana, zbita i pokłuta - była nabrzmiała i opuchnięta. W oślepiającym świetle słońca jego oczy zwęziły się w szparki. Silny ból przy podstawie czaszki promieniował w bok ku ramionom i wzdłuż grzbietu. Zupełnie stracił czucie w skrępowanych rękach. W pewnym sensie, z wdzięcznością witał ból, który uniemożliwiał zebranie myśli. Gdzie był? Co się stało? Nie mógł dłużej wierzyć, że to tylko sen, mimo że desperacko trzymał się tej nadziei.

Nadszedł wreszcie koniec tego męczącego marszu. Dolina przeszła nagle w wybrzeże, a strumień wpływał miniaturową deltą w falujące morze. Morze? W środku kontynentu? Spojrzał na piaszczysty brzeg z trwogą. Tutaj nie mogło być żadnego morza. Lecz to „tutaj” nie było jego własnym światem! Z pewnością był to jakiś nocny koszmar.

Okrzyk z plaży sprawił, że jego prześladowcy przyspieszyli kroku i pociągnęli go za sobą, poszarpując z obydwu stron. W dole, przy samym brzegu kilka mrocznych postaci czekało, by powitać myśliwych, a z ogniska unosił się dym, blady i rzadki jak poranna mgła.

- Nadal twierdzisz, że to bajka? - Fordham nie odrywał oczu od ekranu.

Gdy Hargreaves nie odpowiedział, Fordham obejrzał się. Na jego twarzy zauważył zmarszczkę, wskazującą na walkę, którą toczy wewnątrz. Miał już wcześniej okazję być świadkiem takiej jego reakcji. Tym razem wziął tę oznakę zwątpienia za dobrą monetę.

- Dobra… Widzę coś - drzewa - tak jak na innych twoich filmach.

- Drzewa? - napierał Fordham. - Czy przypominają ci one drzewa, które już kiedyś widziałeś?

- Nie - przyznał niechętnie Hargreaves.

Fordham ciągnął dalej: Takich drzew - zauważył - nie widziano w tej części świata od setek lat. Pierwsi osadnicy opisywali swoje kłopoty z oczyszczeniem tej ziemi. Czasami potrzebowali wielu lat, aby usunąć dziewiczy las, pnie i korzenie.

- W porządku. Przyznaję, że coś masz, że widzimy dzięki tej wiązce promieni kawałek lądu, który z pewnością nie istnieje już od długiego czasu. Ale podróże w czasie - …Atlantyda… - muszę mieć więcej dowodów, zanim prześlę jakieś rekomendacje.

- Masz filmy, które możesz wziąć ze sobą. O Atlantydzie mówię tylko jako o jednej z możliwości - niczego nie twierdzę z pewnością. Równie dobrze może to być prekolumbijskie lub przedrewolucyjne Ohio. Nie ma jeszcze sposobu na udowodnienie lub obalenie równania IBBY. Ale musisz przyznać, że jest to imponujący początek.

- Chcę obejrzeć jeszcze raz na filmie to, co przed chwilą widzieliśmy - powiedział Hargreaves. - Chcę sprawdzić, czy uda mi się dostrzec różnicę po włączeniu wiązki promieni.

- Obróbka filmu zajmie trochę czasu.

Hargreaves nachmurzył się jeszcze bardziej. - Mam go dużo - przynajmniej na to. A poza tym, chcę wiedzieć, co biorę ze sobą. Będzie wiele pytań, na które trzeba znaleźć odpowiedź.

- Gotowe. - Fordham usadowił się w sali projekcyjnej. No to zaczynamy. To będzie całe ujęcie. Surowa ziemia oświetlona słabymi, zimowymi promieniami słońca, z lewej strony buldożer rzucający cień, a w oddali wznoszący się kopiec.

- Przyznaję, że widziałem zmianę. Mam nadzieję, że film ją również uchwycił.

- Hipnoza? - Sądzisz, że cię zahipnotyzowałem? Jaki miałbym w tym cel? Chyba że uważasz, iż moje hobby przekroczyło granice zdrowego rozsądku. Po raz pierwszy utrzymaliśmy wiązkę promieni przez tak długi okres czasu powinniśmy więc mieć dość szczegółowe dowody.

Hargreaves zapatrzył się w ekran. Kiedy możecie…

- zawahał się.

- Sami przekroczyć linie? Na razie możemy tylko popatrzeć. Nie wiemy nic o przejściu. Trzeba będzie wytworzyć o wiele większą moc.

- Taka ilość drzew - Hargreaves oglądał wielki las, a raczej tę jego część, którą objęła wiązka promieni oraz film.

- Może tam być dużo więcej zasobów do wykorzystania. Wygląda to na niezamieszkały świat.

- Tak. Bądź praktyczny. Przypuśćmy, że możemy otworzyć drzwi do… gdziekolwiek to jest, i wykorzystać tamtejsze zasoby. Jak sądzisz, jaka byłaby reakcja komisji na taką prezentację, jeśli właśnie to podkreślisz.

- Chcieliby mieć 50% pewności, że to się uda. Ile czasu potrzeba tobie na przeprowadzenie prawdziwego eksperymentu?

- Masz na myśli wysłanie tam kogoś? - Nie wiem. Potrzebowaliśmy dwóch lat na doprowadzenie do etapu, na którym obecnie jesteśmy.

Hargreaves potrząsnął głową. - Twoje filmy; pozwól mi je pokazać. Być może uda mi się wynegocjować przynajmniej połowę tego, o co prosiłeś.

- Hm, jakiś ty wspaniałomyślny. Ale mam nadzieje, że choć to się uda. - Słowa Fordham’a nie były tak złośliwe, jak można się było spodziewać. W głębi duszy był zadowolony, że chociaż w połowie go przekonał.

Przyglądali się projekcji bardzo uważnie, Hargreaves mocno pochylony do przodu na swoim krześle. Najpierw były ślady rozkopów, kopiec, następnie błysk i pojawiły się te drzewa. Nagle ostry okrzyk Fordhama zagłuszył warkot projektora.

- Langston - zawołał do operatora. - Cofnij! Puść na wolnych obrotach ten fragment poprzedzający wypuszczenie wiązki.

- Co…? - ale Hargreaves powstrzymał się od dalszych protestów, gdy spojrzał na swojego towarzysza. Zadowolenie sprzed paru chwil zniknęło z twarzy Fordhama.

Ślady rozkopów ponownie pojawiły się na ekranie.

- Na lewo od kopca. - O!… tam. Spójrz!

Hargreaves spojrzał we wskazanym kierunku. Jakaś, trudna do rozpoznania postać, choć z pewnością ludzka, weszła w pole działania wiązki promieni. To, co podczas projekcji przy normalnej prędkości wydawało się krótkim błyskiem, teraz sprawiło, że przymrużył oczy. Pojawiły się „te” drzewa, a za jednym z nich nadal była ta postać.

Idziemy! Fordham rzucił się w kierunku drzwi w zaskakującym tempie, jak na swój wiek i zwyczaje. Podążając przez korytarz w kierunku małego parkingu, już właściwie biegli. Fordham szarpnięciem otworzył drzwi swojego samochodu i wskoczył za kierownicę. Hargreaves zdążył tyko usiąść za nim i trzasnąć drzwiami, a opony już buksowały po asfalcie, podrywając samochód w kierunku bramy. Strażnik zauważył, jak się zbliżali i zachował się na tyle przytomnie, że w ostatniej chwili udało mu się uruchomić automatyczny przełącznik. Hargreaves odetchnął z ulgą. Fordham nie uderzył w barierkę, choć niewiele brakowało.

Na całe szczęście droga była pusta, bo wjechali na nią z niedozwoloną prędkością. Wewnętrzny głos nakazał Fordhamowi zwolnić, zanim skręcił w nierówną i wyboistą drogę, pooraną kołami ciężarówek i spychaczy.

Dyrektor pobiegł w kierunku kopca. Jego strach, bądź podniecenie sprawiły, że wyprzedzał Hargreaves’a o kilka kroków, ale kiedy ten obiegł kopiec, podszedł do Fordhama i stanął w bezruchu. Szef trzymał w rękach aparat fotograficzny. Po postaci, którą widzieli na filmie, nie było ani śladu.

- Zniknął - stwierdził oczywistą rzecz Hargreaves. Fordham podniósł oczy znad aparatu. Jego twarz była blada.

- Zniknął. Tak… - gdzieś tam. - Spoglądał przez ramię w kierunku, gdzie wcześniej widzieli szeregi drzew. Hargreaves drżał, wiedząc, w jaki sposób tamten zniknął, nie mając jednak pojęcia dokąd.


Rozdział 2

 

- Gdzie? Hargreaves głośno sformułował myśli.

Odpowiedź Fordhama była tylko odrobinę głośniejsza od szeptu: Być może na Atlantydę.

Ale sam przecież powiedziałeś, że ten las mógł być prekolumbijski, albo jeszcze starszy - zaprotestował Hargreaves.

Pewnie. Ale mógł być równie dobrze z każdej innej epoki. Widziałeś sam, co się stało, obejrzałeś też film - i widzisz, jak to wygląda teraz. - Fordham machnął aparatem. - Ten biedny głupiec wszedł tam, przeszedł…, przedostał się… -jakkolwiek to nazwiemy - i to my go tam wysłaliśmy.

- Możesz go jakoś wydostać? - Hargreaves odłożył spekulacje na bok, przechodząc do konkretów.

- Wytworzenie odpowiedniej mocy dla wiązki promieni zajmie cztery dni, może nawet więcej. To musi być wykonane we właściwym momencie. Jak sądzisz, dlaczego wybraliśmy tę konkretną datę i godzinę na naszą próbę? Nie jest to tylko sprawa naciśnięcia odpowiedniego guzika i „otworzenia drzwi”. Musimy to dokładnie, od nowa zaprogramować. Cztery dni… - rozejrzał się dookoła. - A nie ma sposobu, żeby określić, jak szybko ,,tam” mija czas. Przecież on nie będzie tam tak po prostu siedział przez cztery dni - skąd ma wiedzieć, że będziemy próbowali go wydostać? Może oddalić się o wiele mil, zanim będziemy gotowi.

Hargreaves odwrócił się, żeby spojrzeć na wykopy. - Ale trzeba to zrobić. A im szybciej weźmiemy się do roboty…

- Jasne - głos Fordhama brzmiał tak, jakby wiedział, że porywają się z motyką na słońce.

Hargreaves ciągle przyglądał się terenowi. Atlantyda - o nie! Tym razem w jego głosie dało się słyszeć zdecydowany sprzeciw.

Ray potknął się i runął jak długi, twarzą w piasek blisko ogniska, prymitywnie rozpalonego między głazami. Wyczerpany, z zadowoleniem leżał, nie zwracając najmniejszej uwagi na myśliwych, ani na pozostałych, którzy oczekiwali ich przybycia w obozie. Nie zostawiono go jednak w spokoju. W polu widzenia Ray’a pojawiły się lekko ugięte nogi w butach ze sztywnej skóry, do której przylegały pasemka grubych włosów. Jeden z butów wcisnął się pod niego i Ray przeturlał się tak, że teraz jego twarz była skierowana w stronę nieba. Przybysz odziany był w taką samą jak myśliwi skórzaną tunikę, lecz jego spódnica przyozdobiona była metalowymi paskami, które brzęczały, gdy się poruszał. Zamiast wzmocnionego metalem bezrękawnika, na piersi i plecach nosił metalowe odlewy, ochraniające klatkę piersiową i szerokie barki. Lewa ręka, od nadgarstka do łokcia, okryta była metalowymi mankietami, zaś na prawej znajdowały się tylko dwie, wysadzane kamieniami bransolety.

Nie miał żadnego nakrycia głowy, a wzmagający się wiatr rozwiewał długie, czarne pasma włosów dookoła twarzy. Zgięta ręka podtrzymywała hełm z dwoma umieszczonymi na środku skrzydłami przypominającymi nietoperza. U pasa wisiał miecz. Wyższy od myśliwych, o mniej śniadej skórze, wydawał się należeć do innej kasty, lecz ta sama, pozbawiona uczuć maska nie zdradzała żadnych charakterystycznych cech jego osobowości.

Dość długo przyglądał się Ray’owi, po czym wyszczekał rozkaz. Jeden z myśliwych podszedł, żeby przeciąć rzemienie krępujące dłonie Ray’a i pomógł mu wstać. Oficer zadawał pytania, a myśliwy odpowiadał, gestykulując żywo przy opisywaniu pojmania. Gdy skończył, oficer zwrócił się z pytaniem do więźnia.

Zamaszystym ruchem ręki wskazał na zachód i wypowiedział tylko jedno słowo:

- Mu?

Ray potrząsnął głową. Żołnierz wydawał się być zaskoczony odpowiedzią. Zmarszczył brwi wskazał na wschód, zadając kolejne pytanie, którego jednak Ray dobrze nie usłyszał. Nagle Amerykanin zrozumiał chcą wiedzieć, skąd pochodzi.

Wskazał do tyłu na wielką puszczę. Z pewnością wiedzieli o jego przybyciu tyle samo co on. Ich reakcja na jego odpowiedź zupełnie go zaskoczyła.

Oczy wojskowego zwęziły się jak u kota. Z jego ust wydobył się warkot, a grube wargi rozsunęły się, ukazując sine dziąsła i żółte zęby. Wybuchnął szyderczym śmiechem; jego zwątpienie było oczywiste. Oficer wydarł się na swoich podwładnych i kazał następnemu z myśliwych powtórzyć historię pojmania Ray’a. Odbyło się to tak samo jak poprzednio. Następnie myśliwy wskazał na głowę Ray’a, na jego zmierzwione wiatrem krótkie, brązowe włosy, i sięgnął, nadal brudną po oprawieniu łosia ręką, do skórzanej kurtki, którą więzień miał na sobie, zwracając na nią uwagę oficera. Szybkim gestem dał Ray’owi znak by ją zdjął. Wywrócił kieszenie, znajdując chusteczkę do nosa, notes oraz zapasowy film do aparatu.

Po kilku minutach jeniec stał na wietrze, trzęsąc się z zimna, a jego ubranie rozrzucone było dookoła na piasku. Prześladowcy ciągle jeszcze przeszukiwali kieszenie, jakby przekonani, że gdzieś muszą być jakieś ważne przedmioty. Jeden z nich przywłaszczył sobie jego scyzoryk, drugi zaś tak długo kręcił zegarkiem, aż po ostrej reprymendzie zabrał mu go oficer. Potrząsając chusteczką, dowódca ułożył na stertę zawartość kieszeni Ray’a, wrzucił wszystko do worka i umieścił w koszu z wikliny.

Ray schylił się, aby sięgnąć po ubranie, lecz ręka oficera wystrzeliła, wymierzając policzek, który zwalił go z nóg. Myśliwy rzucił jeńcowi skórzany pakunek. Czerwony ze złości Ray założył to skromne odzienie, które przypominało szkocką spódnicę, i nie było wystarczającym zabezpieczeniem przed coraz chłodniejszym wiatrem. Zaczął się wtedy zastanawiać, co by się stało, gdyby rzucił się na oficera.

Jakby w odpowiedzi na tę myśl, która ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin