Paul J. McAuley
KRAINA BAŚNI
.Bogini rozpoczyna ostateczną rozgrywkę w Anglii,
gdzie nikt nie patrzy..."
Fraser Clark, sierpieff 1994
Część pierwsza
KRAWĘDZIOWANIE
1. King's Cross
W pomieszczeniu jest pełno duchów.
Przezroczyste jak meduzy, ubrane w edwardiańskie stroje, snują
się pojedynczo lub parami po świeżo odrestaurowanej palarni dla
kobiet w hotelu "Grand Midland" na St Pancras, zręcznie omijając
pasażerów, czekających na transeuropejski ekspres o 16.00. Alex
Sharkey jest w tej poczekalni jedyną osobą, która zwraca na nie
uwagę. Dla zabicia czasu próbował nawet ułożyć w myślach algo-
rytm rządzący ich pozornie przypadkową wędrówką. Przybył dwa-
dzieścia minut za wcześnie i teraz, według wskazań kupionego po
drodze zegarka, jest już dwanaście po trzeciej, a jego klient się
spóźnia.
Alcx jest podenerwowany i spięty. Zaczął się leż pocić w nowiut-
kiej koszuli z grubo tkanej, nie bielonej afgańskiej bawełny. Zgrzeb-
ny materiał jest upstrzony guzkami węzełków, które drapią skórę.
Marynarka pije go pod pachami, jednak sprzedawca zapewniał go,
że zielona krata tweedu pasuje do rudych włosów. Alex podejrzewa,
że upodabnia go do Oscara Wilde'a. Ten czułby się tu na swoim
miejscu, w starannie odnowionym wnętrzu palarni dla kobiet, z jej
różowokremowymi ścianami, marmurowymi kolumnami*i obitymi
czerwonym pluszem fotelami, wśród palm w donicach i tłumu edwar-
diańskich duchów.
Alex siedzi na niskim, zbyt miękkim fotelu, paląc papierosa za
papierosem i czując kopa po drugiej filiżance kawy. Dzisiaj przeko-
nał się. ze parzą tu cudowną kawę: gęstą, gorzką i podawaną jeszcze
wrzącą w kubkach o grubych ściankach i o wielkości naparstka,
z kroplą cytryny na malutkiej srebrnej łyżeczce oraz dodatkami
w postaci miętowej czekoladki i szklanki świeżo filtrowanej wody.
Kofeina to taki prosty, elegancki i niezbędny narkotyk. Alex
pamięta jedną kreskówkę z serii ,,Far Side" Gary Larsona: ospałe
lwy leżące wokół drzewa, a w oddali nosorożca nalewającego fili-
żankę kawy towarzyszce, któramówi: ,,Oo, to wspaniałe". Film nosił
tytuł Afrykański świt i Alex rozpromienia się. wspominając jak śmiał
się. kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Kiedy to było? W któreś
święta pod koniec dwudziestego wieku, kiedy miał pięć lub sześć lat.
W wilgotnym, pełnym mrówek, komunalnym mieszkaniu na dwu-
nastym piętrze budynku stojącego na Isle of Dogs na Tamizie. On
jednak zawsze dostawał od Lexis na święta książkę, taką czy inną.
Miały wywrzeć na niego pozytywny wpływ.
A teraz siedzi tu. otoczony przez hologramy duchów i czeka na
klienta, usiłując wtopić się w tłum bogatych turystów czekających
na ekspres, który wywiezie ich z tego gówmanego kraju. Większość
z nich gawędzi po francusku, litigua franca elity coraz bardziej
i/olacjonistycznej Unii Europejskiej. Kobiety są wyzywająco opa-
lone, w cienkich bluzeczkach i bardzo króciutkich szortach lub
minispódniczkach / artystycznie wystrzępionymi brzegami. Niektó-
re, zgodnie z najnowszą modą BodiCon, są spowite w czadory
zrobione z warstw przezroczystego szyfonu przetykanego graficz-
nym filmem, który migoce dziwnymi kształtami i wzorami, ukazując
i zasłaniając piersi, łuki bioder, gładką opaloną skórę wgłębienia
przy obojczyku. Mężczyźni noszą kosztowne garnitury w natural-
nych kolorach, mnóstwo złota na rękach i dyskretny makijaż. Migają
kolczyki, gdy ich właściciele rozmawiają lub zerkają na swoje
odbicia w wysokich lustrach za barem. Na szczęście duchy nie
odbijają się w lustrach. Przy mahoniowym kontuarze baru hałasuje
pół tuzina ubranych w eleganckie czarne garnitury Ukraińców, prze-
pijając do siebie słodową whisky.
Jedna kobieta podróżuje z ulubioną lalką. Ta siedzi spokojnie
przy swojej pani. ubrana w różowo-purpurowy mundurek szamero-
wany złotem. Na szyi ma nabijaną ćwiekami obrożę, do której
przymocowany jest łańcuch. Jej niebieska twarz o mocno wystającej
szczęce nie zdradza żadnych uczuć. Tylko porusza oczami. Ciemny-
mi, żywymi, smutnie patrzącymi oczami, jakby każdą komórką ciała
wyczuwała brzemię grzechu, który w nią wszczepiono.
Alex współczuje jej - stworzono ją na przekór Naturze, oszoło-
miono gwałtem zadanym genomowi. Nieszczęsne stworzenie, myśli
Alex. żywy dowód na poparcie jego tezy. że nie ma sensu genżynie-
rować niczego bardziej skomplikowanego od drożdży, ponieważ im
bardziej złożony organizm, tym więcej nieprzewidzianych efektów
ubocznych.
Alex zapala następnego papierosa i ponownie sprawdza czas.
Zaczyna go dręczyć niemiłe podejrzenie, że coś poszło nie tak.
Zaws/c nienawidził czekania i przychodzenia na czas. Tym razem
musiał być punktualny, więc kupił sobie zegarek, co jeszcze bardziej
go irytowało. Tandetny polski bubel z ekologicznych materiałów
kosztował mniej niż jedna kawa: warstwa filmu na ośmiokątnym
kawałku czarnej płytki pilśniowej, umocowanej na jasnopomarari-
czowym pasku. Zasila go słabe pole elektryczne wytwarzane przez
mięśnie na przegubie Alexa. Ten zegarek jest po prostu pasożytem
cz.asu. Na jego tarczy wytłoczono czarnego orła. który unosi skrzydła
i zieje ogniem, ilekroć Alex porusza nadgarstkiem, żeby sprawdzić
godzinę. Czarnymi, cienkimi wskazówkami porusza ten sam chip.
który generuje orła. Warstwa filmu już się marszczy: orzeł ma
złamane skrzydło, a godzinowa wskazówka jest wygięta. Jest osiem-
naście minul po trzeciej.
Kiedyś Alcx miał prawdziwego, zabytkowego Rolexa z nie-
rdzewnej stali, a do niego certyfikat zaświadczający, iż zegarek
wyprodukowano w 1967 roku w Szwajcarii. Dostał go od Czarodzie-
ja - ten zawsze dawał mu takie rzeczy w czasach, kiedy Alex był
najbystrzejszym i najlepszym z jego uczniów. Alex stracił tego
Rolexa. kiedy zgarnęli go z Czarodziejem i resztą jego ekipy. Pewnre
zwinął go któryś z gliniarzy albo jeden z tych dupków Lexis. Alex
stracił wtedy nie tylko zegarek i dlatego musi zadawać się z Billym
Rockiem i przeprowadzać ryzykowne, drobne transakcje z indone-
zyjskimi dyplomatami niskiej rangi.
Dwadzieścia osiem minut po trzeciej. Cholera. Alex wzywa
kelnera i zamawia następną kawę, mówiąc powoli i wyraźnie, ponie-
waż wysoki siwowłosy mężczyzna jest uchodźcą z Albanii, niewiele
rozumiejącym po angielsku.
Jest za dwadzieścia czwarta, już zapowiedziano odjazd ekspresu
i pasażerowie zaczynają wychodzić, kiedy kelner przynosi kawę.
Alex płaci kartą kredytową wystawioną na inne nazwisko, wypija
kawę i podchodzi do kobiety z lalką na smyczy. Staje i patrzy. Wie,
że to głupie i wcale nie poczuje się po tym lepiej, ale uważa, że musi
to zrobić.
Kiedy kobieta w końcu podnosi głowę, Alex widzi jej opaloną
twarz i naciągniętą skórę szyi, świadczącą o przebytej operacji
plastycznej.
- Właśnie doszedłem do wniosku, że to zwierzę na smyczy
reklamowało Campari - mówi Alex i odchodzi, prosto przez dwie
widmowe, cienkie w taliach jak osy, odziane w staromodne suknie
kobiety, które rozpadają się wokół niego na odłamki odbitego lase-
rowego światła.
Wielkimi krętymi schodami Gilberta Scotta schodzi do zatłoczo-
nego holu. Energicznym ruchem rozwija czarny kapelusz o szerokim
rondzie (no tak, Oscar Wilde) i nakłada go na głowę, usiłując
wyglądać nonszalancko, choć w żołądku rośnie mu kwaśna kula
niepokoju. Odźwierny w śliwkowym uniformie i cylindrze otwiera
przed nim drzwi z polerowanego szkła i Alex wychodzi na zalaną
miedzianym blaskiem słońca i otoczoną szumem ulicznego ruchu
przestrzeń wokół Euston Road.
Na północy gromadzą się czarne deszczowe chmury, skłębione
i zbite, wyglądają jakby szybko mknęły naprzód. Zmiana wisi w po-
wietrzu, więc mimo upału wszyscy idą żwawym krokiem i niosą
parasole. Nadciąga monsun.
Podziemnym przejściem dla pieszych Alex idzie na dworzec
King's Cross. Na skraju chodnika stoi rząd budek telefonicznych,
którymi opiekuje się starucha ubrana w coś w rodzaju togi z czarnych
plastikowych worków na śmieci. Alex płaci jej i wciśnięty w budkę
cuchnącą szczynami i odświeżaczem powietrza, o ścianach grubo
pokrytych łuską wizytówek pozostawionych przez przedstawicielki
najstarszej profesji świata, wybiera numer. Czarodziej nauczył go
nigdy nie dzwonić do klientów z komórki - położenie tych apara-
tów nieustannie aktualizuje się na planszetach, mikrofalowe połą-
czenia są monitorowane, komputery cierpliwie czekają na kluczowe
słowa, a w promieniu piętnastu kilometrów może cię podsłuchać
każdy, kto kupi sobie najprostszy model skanera.
Ekran telefonu jest popękany i ktoś oblał jego dolną lewą ćwiart-
kę czarnym lakierem do paznokci. Na podłodze leży jednorazowa
strzykawka z zakrwawioną igłą. Alex trącają czubkiem buta, kiedy
nikt nie odbiera telefonu. Wychodzi, czując przypływ dziwnego
uniesienia, jakby nagle znalazł się w stanie nieważkości. Jest pod
wpływem kofeiny. Później pozna jej skutki, ale teraz czuje się tak,
jakby uniknął jakiegoś niebezpieczeństwa. t
Kiedy rusza w kierunku metra, zaczyna padać.
Deszcz leje jak z cebra, odbijając się od trotuaru. Zanim Alex
dobiega do drzwi metra, jest na pół przemoczony. Z ronda kapelusza
woda ścieka mu za kołnierz. Deszcz pada tak gęsto, że można w nim
utonąć. Temperatura w mgnieniu oka spada o dziesięć stopni. Ostat-
nio pogoda płata dziwne figle. Spieszy się. Chce mieć już za sobą tę
wielką zmianę.
Wszystkie czarne taksówki nagle pokazują pomarańczowe znaki
"zajęte". Koła ciężarówek wzbijają wysokie fale na zalanej drodze,
opryskując pastelowe bańki mikrosamochodów. WgłębiPentonville
Road Alex dostrzega niebieski błysk i zastyga. Nie, to mógł być
przypadek.
Podmuchy wiatru wywracają na drugą stronę parasole, zrywają
kapelusze z głów. Na wysepce przy skrzyżowaniu King's Cross
obozują uchodźcy. Przywiązany plątaniną sznurów do słupków
i znaków drogowych brezent oraz plastik wydyma się i strzela na
wietrze. Wielki kawał czarnego plastiku nagle odrywa się i jak
mroczny nietoperz szybuje w powietrzu, po czym opada na przednią
s/ybę ciężarówki. Ta gwałtownie zatrzymuje się na zalanej wodą
ulicy, wykasłując czarne obłoki dymu, który cuchnie jak gotowany
stary olej i ściele się po pozostałych dwóch pasach. Klaksony,
gniewne migotanie tylnych świateł: czerwone błyski w wilgotnym
powietrzu.
W oddali na deszczu obraca się niebieski migacz. Syreny wybu-
chają gwałtownym wyciem i cichną, rozczarowane. Alex widzi, jak
ktoś wybiega na jezdnię: dwaj masywnie zbudowani mężczyźni
w garniturach doganiają jakiegoś niewysokiego faceta, łapią za ręce
i wloką z powrotem. Jeden z nich pokazuje prostokąt laminowanego
plastiku taksówkarzowi, który na nich trąbi.
O Jezu. zgarnęli mojego faceta. Alex dochodzi do wniosku, że to
Perse. Pewnie dowiedział się i wydymał go.
Dwa policyjne radiowozy ugrzęzły w sznurze pojazdów za unie-
ruchomioną ciężarówką. Drzwi jednego gwałtownie się otwierają
i wyskakują przez nie ubrani w żółte peleryny policjanci.
Nagle Alex przypomina sobie o rozlokowanych wszędzie wokół
kamerach. Naciąga na czoło kapelusz i wchodzi na zatłoczoną stac|ę
metra. Tam uśmiecha się do niego włóczęga w przewiązanym sznur-
kiem, brudnym płaszczu do kostek. Na czole ma purpurowo-żółte
wgłębienie pokrytej strupem rany. Widząc że Alex patrzy na niego,
włóczęga mówi:
- Jeden facet dał mi dziś rano trochę wybielacza, więc opatrzy-
łem się. Polałem nim sobie czoło i ani kropla nie wpadła mi do oczu.
Co na to powieś/ '
Alex wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki pudełko -
prążki czarnego plastiku zdają się pulsować, sprawdzając odciski
jego palców - po czym wręcza je mężczyźnie, mówiąc:
- Piętnaście minut leniu miałem być bogaty. Nigdy nie ufaj
gliniarzowi. <¦
Włóczęga patrzy na coś, co wygląda jak matowoczarne pudełko
płytki kompaktowej i pyta:
- Myślisz, że mam ochotę tańczyć'.'
Jednak bierze pudełko i o to chodzi. Kontakt z nieznanymi
odciskami palców uruchamia sekwencję samozniszczenia i w ciągu
paru sekund pudełko ugotuje swoją zawartość.
Alex pospiesznie odchodzi. Wysoko w górze, głośnym echem
odbija się bębnienie deszczu o szklany sufit dachu, jak gdyby Bóg
niecierpliwe stukał palcami. Puk-puk-puk. Przeciska się przez kolej-
kę pasażerów czekających na jeden z nowych, zabezpieczonych
przed promieniowaniem pociągów do Szkocji, a następnie zjeżdża
schodami w dół. na stację metra. Nawet nie próbuje ubijać interesu
z którymś ze sprzedawców używanych biletów strefowych, tylko
wrzuca pięciofuntową monetę do automatu, chwyta bilet i biegnie po
ruchomych schodach oraz korytarzach. Gdy tak biegnie, ozonowane
powietrze drapie go w gardle; gruby, młody mężczyzna w przycias-
nym garnitur/e w zieloną kratę, o twarzy różowej jak obdarta ze
skóry foka. przytrzymujący na głowie kapelusz, chcejak najszybciej
się stąd oddalić.
2. Ucieczka do domu
Trzymając się uchwytu w wagoniku starej linii miejskiej. Alex
Sharkcy przez chwilę ciężko dyszy. Koszulę ma mokrą od potu:
czuje, jak jej materiał na zmianę przylepia się i odlepia od pleców,
gdy skład pędzi przez ciemność. Wagon jest zatłoczony i Alex
wcisnął się w kąt obok drzwi. Nad głową ma tabliczkę z napisem
"Blokowanie drzwi powoduje opóźnienia i może być niebezpiecz-
ne''. Alcx jest skłonny uwierzyć, że ta wiadomość jest skierowana
specjalnie do niego.
Na Whitechapel przesiada się na linię wschodniolondyriską, któ-
rą dojeżdża do Shadwell. gdzie wchodzi po schodach i długo czeka
na mokrym, wietrznym peronie, aż przyjedzie jeden z krótkich
pociągów do Docklands. Od kiedy Liga Radykalnych Monarchistów
wysadziła w powietrze połączenie Jubilee. podróż między centrum
Londynu a East Endcm znów bardzo się skomplikowała.
Z przodu wagonu mę/czyzna w średnimi wieku, zapewne dzień-
nikarz, pochyla się nad egzemplarzem "Bookmana"; znużone kobie-
ty z West Endu siedzą przytrzymując nogami siatki z zakupami;
czarnoskóry dzieciak z postawionym kołnierzem poncho i górną
połową twarzy zasłoniętą przez opalizującą maskę, rozmawia przez
telefon komórkowy. Chłopak od czasu do czasu opiera się o ławkę
i ogląda na Alexa, który zastanawia się. czy mały przypadkiem nie
bierze go za gliniarza.
Zaczyna się śmiać cichym, zduszonym chichotem, od którego
cały się trzęsie. Ponieważ, o Jezu. teraz naprawdę wdepnął. Nie wie
nawet, czy powinien wracać do domu. Ale dokąd miałby pójść?
Leroy nie podziękuje mu. jeśli przy wlecze swoje kłopoty do knajpy,
a nie miał zamiaru znów pakować matkę w coś takiego. Kiedy policja
zgarnęła Czarodzieja, uzbrojeni ludzie wywalili drzwi mieszkania
Lexis młotem pneumatycznym.
Alex wysiada przy Westferry. Przestało padać. Nie przesłonięte
chmurami słońce podgrzewa powietrze. Z nawierzchni ulic unosi się
para. Pachnie świeżo upieczonym chlebem. Cienka warstwa wody
załamuje s'wiatła. Brzęczą komary i chociaż szczepił się przeciw
żółtej febrze, malarii i gorączce błotnej, Alex opuszcza woaikę
wielkiego czarnego kapelusza.
Pamięta lata po tym, jak wyginęły wszystkie ptaki: plagi koników
polnych, mszycy, latających mrówek i much. braki w zaopatrzeniu
i długie kolejki przed supermarketami. Ten mały świat, jaki zbudo-
wała dla nich wówczas Lexis... Kiedy to się skończy, kiedy będzie
bezpieczny, powinien do niej pójść. Nic się nie zmieniła, ajej obecny
chłopak jest młodszy od Alexa. O Boże! Kiedy będzie bezpiecznie,
pójdzie ją odwiedzić. Powtarza to sobie, jak modlitwę. Dom, spokój
i bezpieczeństwo. Bawiąc się w chowanego na klatkach schodowych
wieżowców, Alex zawsze bał się, że go tam zostawią. Już wtedy miał
nadwagę, chociaż biegał równie szybko jak inne dzieci i większość
z nich mógł siłą zmusić do posłuchu. Do dziś z przyjemnością
wspomina, jak dobrze wtedy wyglądał. Pamięta jedną dziewczy-
nę, która biegała najszybciej. Wysoka Najmą o chudych kolanach,
z grubym czarnym warkoczem unoszącym się za nią w powietrzu.
Nie było jej już. wyjechała. Jej rodzinę objęto jedną z akcji repatria-
cyjnych i wysłano do Indii, chociaż wszyscy urodzili się tutaj. Jeśli
jeszcze żyła. jak tera? wyglądało jej życie? Alex powinien uważać
się za szczęśliwca.
Rozmyśla o tym. idąc przejściem podziemnym pod ruchliwymi
ulicami i omijając akr wydeptanej trawy pomiędzy dwoma osiedla-
mi, gdzie dzieciarnia gra w piłkę otoczona wrakami samochodów.
Tych spalonych wozów jest tu tyle, że miejsce to przypomina par-
king. Za wieżowcami osiedli pojawia się i znika monolityczna
piramida Canary Wharf. Słońce praży, grzejąc czubek nakrytej czar-
nym kapeluszem głowy Alexa.
Chwila niepokoju na brudnej uliczce biegnącej wzdłuż złomowi-
ska pod dźwigarami linii Docklands, ale dwie postacie na drugim
końcu to handlarz narkotyków i jeden z jego pomocników. Alex zna
go z widzenia. Muskularny Nigeryjczyk. który zawsze nosi ciemne
okulary. Pod pachą ma kij baseballowy do uspokajania kłótliwych
klientów. Handlarz uprzejmie kłania się i pyta Alexa, jak leci i czy
wciąż robi to dziwne gówno?
- Chciałbyś je sprzedawać?
- Człowieku, to żaden interes. Moi klienci dokładnie wiedzą,
czego im trzeba. Ty powinieneś się tym zająć, chłopie. Zrób rrif
trochę DOA. opchnę ci je bez problemów. Pracowałeś dla Czaro-
dzieja. Gwarantuję, że sprzedam wszystko, co zrobisz. Ćpuny lubią
dobrą karmę.
Rozmawiali juz o tym wcześniej, lecz Alex nie jest dość szalony
ani zdesperowany, żeby pójść na coś takiego. Przynajmniej jeszcze
nie. Zaczyna odchodzić, mówiąc:
- Po prostu nie bawię się chemią przemysłową.
- Cóż, pomyśl o tym - rzuca wielkodusznie handlarz. - To
dobry interes, a słyszałem, że prawo chce się zająć tym dziwacznym
towarem, który produkujesz. No nic, teraz nie mogę gadać, bo ludzie
zaraz będą kończyć robotę i zaczną przychodzić do mnie po swoje
działki. Później porozmawiamy, co?
Za wiaduktem kolejowym ciągnie się szereg warsztatów, pół
tuzina nędznych domów, nad którymi wznosi się szkielet biurowca
z żółtej cegły, wzniesionego w latach osiemdziesiątych, z popęka-
nym plastikiem niebiesko-czerwonych wykładzin i powybijanymi
oknami. Na drodze dojazdowej chwasty wyrastają ze szczelin w as-
falcie, a na płaskich dachach sterczą kępy budlei. Z montowni
podzespołów elektronicznych na końcu płynie ostry zapach rozpusz-
czalnika. Frank, stary piernik, który handluje używanymi meblami
biurowymi, siedzi w słońcu na obrotowym fotelu obitym czarną
skórą i kłania się przechodzącemu Alexowi. Ten zamienił z nim
najwyżej dziesięć słów, chociaż od trzech miesięcy są sąsiadami.
Z drugiej strony słychać miarowy terkot przemysłowych maszyn do
szycia Malika Ali'ego: trzy z nich są wykorzystywane przez szwacz-
ki zBangladeszu.
Alex przeżywa kolejną przykrą chwilę, kiedy wchodzi przez
drzwiczki w podwójnej bramie jego warsztatu, gdzie ktoś może
czekać na niego w ciemności. Potem zapala światło i - oczywiście
- nikogo tam nie ma. Uspokaja się, pospiesznie połykając dwie
tabletki Cool-Z, które popija porcją Pisantu z kartonowego pudełka.
Ten pomarańczowy sok z cynamonem odkrył w pasażu handlowym
przy Tottenham Courl Road. Pisant przetrwał prawie tydzień na
zwariowanym rynku cichej sprzedaży, zapewne z powodu swojej
nazwy, ale Alex dotarł do producenta zanim ten znikł bez śladu.
Teraz ostatnia na świecie partia tego produktu jest zmagazynowana
w jednej z trzech przemysłowych chłodziarek.
Oprócz tego jest tu jeszcze wyrzucona przez kogoś kuchenka
z nierdzewnej stali, wielki ekspres do kawy i mikrofalówka, którą
Alex używa do podgrzewania przeterminowanych racji żywnoś-
ciowych malajskiej armii. Na tyłach warsztatu ma chyba z tysiąc
...
science-fiction