Hollanek Adam - Pies musi wystrzelić.doc

(81 KB) Pobierz

Autor: ADAM HOLLANEK

Tytul: Pies musi wystrzelić

 

Z "NF" 7/98

 

 

   Ściana czerwona, jakby krwią pomalowana. Od podłogi do

sufitu. I na jej tle ta prawie biała dziewczyna. Żeby być

bielszą, dostawała światło ostrego reflektora. Nie oświetlał

jej jedynie twarzy. 

   No ruszaj się, ruszaj. Ręce do góry, ręce na boki i głową

też ruszaj! Mocniej, mocniej! 

   Jej ciało było na tle tej czerwieni i w ciągłych

nieskoordynowanych ruchach jeszcze bardziej

nagie niż gdyby stała nieruchomo. On ją poganiał

nieustannie, czasem zatrzymywał okrzykiem.

   - Tak, tak, jak nad przepaścią, jakbyś upaść miała

i boisz się tego!

   Miał ją przed sobą na podwyższeniu pod tą ścianą.  

Podwyższenie dopiero teraz spostrzegłem, mógł ją

doskonale obserwować, kiedy się gięła na wszystkie

strony. Ciągle inne ramiona, inne dyndające piersi, inny

brzuch. Włosy na łonie raz były widoczne, to znów znikały,

gdy zmieniała pozycję nóg. Tak, widział ją doskonale 

znad tych swoich kilku płócien. Manewrował przy nich

wszystkich, wydawało się bez ładu i składu. Popatrzyłem -

ta dziewczyna była tam jak gdyby w kawałkach, jakby

pokrojona w każdym swoim ruchu na części. Tylko na

jednym znajdowała się w całości, ale wyglądała jakby się

składała z różnych póz, starała poskładać, ale jej nie

wychodziło. Śmieszne? To nie jej, lecz jemu umyślnie nie

wychodziło.

   - Przepraszam, przepraszam - bąkałem. Drzwi źle

widoczne, poza zasięgiem reflektora, zauważyłem

całkiem przypadkowo. Tu w ogóle przejścia z salki do

salki pozakrywano jakimiś dekoracjami, płachtami,

kawałkami drewna, stertami kamieni, tu się musiało

poczuć, po nagłym wstąpieniu do tego labiryntu, jak w

jakimś całkiem nieziemskim świecie. Szukałem profesora -

fotografika, z którym mieliśmy pójść razem na jego

wspaniałą wystawę. Mówiono, że jest tu bliziutko, idź pan

tędy, no tędy. Szedłem i trafiłem na tę rozedrganą

golasę. I na faceta, co nią rządził jak czymś własnym i

to jak własnym. Znienawidziłem go za to natychmiast.

   - Nie prostuj się, nieeee! - ryknął.

   Ale ona oderwała się spod ściany, z zasięgu reflektora

i jakby mnie znała od lat, wzięła mocno pod rękę.

Kiedy na siebie zdołała narzucić coś w rodzaju koszulowej

sukienki, nie widziałem, dalibóg. Błyskawicznie  

zlikwidowała swoją nagość. Pociągnęła za sobą. Okrążyliśmy

stertę kamieni, weszliśmy do półciemnej salki z jasno

oświetlonym, aż pod sufitem, łożem. To był raczej rodzaj

kanapy czy szezlongu. Szczęśliwy z nieustannego czucia

skrawka jej ciała i na widok łóżka wyobrażający sobie

coraz więcej, myślałem, patrząc na nie. Jak my się tam,

do diabła, dostaniemy, po czym się wdrapiemy? Za tym

łóżkiem i za dekoracją za nim, przedstawiającą kiczowate,

rozfalowane, ale przecież nieruchome, morze,

znajdowało się zwyczajne okno, a pod nim mnóstwo

zaparkowanych z tamtej strony samochodów.

   - To też do malowania - powiedziała swym miękkim, jakby

pełnym wahania i obawy głosikiem.

   Teraz widziałem wreszcie jej buzię. Jej poddańcze

niebieskie spojrzenie, dzięki któremu zrozumiałem, czy

zdało mi się, że rozumiem, jej bezwzględne

podporządkowanie artyście. Tam na tle czerwieni, tam na

golasa. Ale mu uciekła. Miała trochę za szeroki

podbródek. Popatrzyła na mnie do góry.

   - Pocałuj - powiedziała, czekając pewnie na

wykonanie przeze mnie jej rozkazu. Dwa razy ją w usta

ciumknąłem. Na trzeci nie zezwoliła.

   - Przecież przyszedłeś tu z jamniczkiem. Tam u mnie go

pewnie zgubiłeś.

   - Jezus, Maria - zdenerwowałem się - rzeczywiście.

Pociągnąłem ją z powrotem.

   - Sam, sam tam przejdź, chcę ochłonąć.

   Wysunęła się spod mej ręki. I leciutko popchnęła w

kierunku drzwi, domniemanych jak się zaraz okazało,

dopiero z boczku za nimi były prawdziwe, ukryte.

Obejrzałem się, już jej nie było. Odeszła czy została.

Będzie czekać czy nie?

   - Klara - zacząłem wołać na moją jamniczkę, wabiła

się Klara, kochałem ją, sypialiśmy wszyscy z tą suczką.

Zdawało mi się, że słyszę jej dalekie szczekanie. Tu

przecież chyba nie można było znaleźć innej niż moja?

Krążyłem chwilę, dobrą chwilę między kilkoma salkami.

W jednej trzy nagie modelki. Stały nieruchomo także pod

czerwoną  (jakaś obsesja) ścianką i strasznie chichotały,

najwyraźniej na to moje "Klara, no chodź, chodź".

Malujący chyba nie był tym, który nakazywał zmianę

póz tej, co ze mną uciekła. Przez nią zgubiłem mego pieska.

Na mój okrzyk kotara z prawej mej strony, dokąd

podążałem, rozchyliła się i znany mi rozkazujący głos

zawołał:

   - Nie mogę tego psa pomalować, a ma takie cudowne

ruchy, cudowne wygięcia ciała.

   Mimo mojej miłości do Klary trochę mnie ubodło, że

tak zachwyca się teraz mojej własności zwierzęcym

modelem i nim stara się kierować, jak przedtem tą biedną

dziewczyną. Klara warczała na niego i szczekała. Próbował

ją nakłonić do leżenia i stania w różnych pozach -

nadaremnie.

   - Pomóż, człowieku!

   Cmoknąłem, Klara pobiegła za mną. W tych

ciemnościach i półciemnościach znów straciłem ją z oczu.

Na pewno nie wracała się do tamtego, musiała pomknąć na

swoich krzywych łapkach dalej. Była widać zadowolona ze

spaceru, bo przestała szczekać, psiakrew, przestała.

Pomyślałem sobie, że może łatwiej byłoby mi zlokalizować

zwierzątko przy pomocy tamtej, tej dziewczyny, której

ciało natychmiast poczułem przy sobie, choć go już

przecież nie było. Aha, za nią chcesz iść, nawet pieska

ukochanego porzucić. Za nią. Za tym poddańczym

spojrzeniem, za tą rozwiązłością modelki, bo tak czy owak

jest w jej zawodzie jakiś seksualny przechył, na pewno.

Przecież nie każda zgadza się na rolę modelki. Miałem

jej za złe.

   Ale łażąc bez przerwy po tych salach i pokojach z

wzywaniem swej zapodzianej psiny, mijając góry i lasy

dekoracji, wciąż miałem nade wszystko   tej dziewczyny

pocałunki na swych ustach i jej ciało prawie nagie do mego

przytulone. Lecz najważniejsze było to jej poddańcze

niebieskie spojrzenie.

   Za takie warto nawet zginąć. Człowiek podejmuje

każdą decyzję w mgnieniu oka, już teraz, to może straszne,

ale najbardziej ludzkie. Wcale się nie zmienia.

Pozostaje sobą, bardziej niż był wczoraj, przed godziną,

przed chwilą. Tylko TERAZ w nim zwycięża w mgnieniu oka.

Już tak raz było... Żona, dziecko, jakieś rodzinne życie

może złe, może najgorsze. Kierowniczka pensjonatu

powiedziała mi przyciszonym głosem, choć nikt tego nie

słuchał, że dziecko się drze całe noce i budzi innych, bo

żonka baluje po lokalach.

   - Z dwoma starymi Żydami - wyświszczała kierowniczka.

   Dla mnie nieważne były żadne starości czy żydostwa,

choć u nas zwłaszcza to drugie jeszcze się ciągle w

ludzkich rozrachunkach liczy. Mnie szlag trafiał nawet nie

dlatego, że balowała, nie wiadomo zresztą, jak balowała i

gdzie dokładnie. Wściekałem się o biedne opuszczane,

zostawiane wciąż dziecko. Alem się jeszcze

zastanawiał, czy nie utrzymać tego wszystkiego.

   Przecież to banały i kicze, prawie wszyscy wpadają w

podobne pułapki. Idiotyzm, ale to idiotyzm mnie

dotyczący, nie obcych. Byłem już w jakiś sposób w tej

pułapce, choć często wtedy wydawała mi się śmieszna. Dwaj

starzy Żydzi.

   Gdy mój przyjaciel wyjeżdżał, taką miał posadę,

chodziłem na noce do jego żonki. To wszystko ta sama

pułapka. Tylko ciągle z kim innym. No i potem było nowe

małżeństwo z kimś całkiem innym. Nie umiałem inaczej

egzystować. A teraz w mgnieniu oka pocałunki w labiryncie

i niebieskie spojrzenia, modelka. Stanąłem pod jedną z

dekoracji i zacząłem rzewnymi łzami płakać za tym, co

jeszcze trwa, ale może zostać porzucone. Nasze piękne  

wakacje, z masą zdjęć i filmów, nasze wspaniałe dzieciaki

już dorastające, już same wpadające w pułapki. Ściskało

mnie w krtani. Zaczynać to samo na nowo? Pogardzałem

natychmiast tą swoją rozpaczą. Boże, wszyscyśmy jednakowi,

jednakowo postępujemy, jednakowo rozpaczamy, bośmy

podzieleni. Nie ma innego świata.

   - Klarcia, Klarcia - wołałem za zaginioną, gdzieś

błądzącą suczką, pewnie przerażoną. Jej odnalezienie by

mi na pewno pomogło. Prułem ciałem te dekoracje,

zniszczyłem kilka obrazków. I nagle, nie wiem jak,

znalazłem się w salce z tym łóżkiem pod sufitem.

   Tam na nim ktoś był. Poruszało się podejrzanie

miarowo, rzęsiście oświetlone. Może tam, Boże co ja już

wymyślam? Może tam? Jak tam się dostać? Wtedy weszło za

mną kilka par. Jedna z nich, to niemożliwe, ale jedna

wstąpiła na boczną ścianę, ostrożnie stąpała następnie

po suficie, to niemożliwe, aż znalazła się koło łóżka.

   Nasza kolejka - kobiecy głos to ze śmiechem

powiedział.

   - Zaraz zejdziemy - rozległo się przyduszonym mocno

pościelą pewnie - okrzykiem.

   Nie wytrzymałem. Zwróciłem się do   dwóch pozostałych

par, niecierpliwie przestępujących z nogi na nogę. Panie

były w koszulkach, panowie tylko w gatkach.

   - Jak to jest. Po ścianie się tam włazi?

   Spojrzeli na mnie, jakby mnie dopiero dostrzegli.

Taaakie oczy.

   - Pan, pan jesteś sam tu? Pierwszy raz? My wejdziemy

tam na rękach, do góry nogami.

   Śmichy, chichoty.

   Dopiero w tym momencie zauważyłem, jak ci z łóżka

schodzą obydwoje golutcy. Wszystkie łachy walały się na

ziemi, w rogu salki. Nie zdołałem zidentyfikować tej

pary. Nie miałem pojęcia, czy to "moja niebieskooka" ze

swym artystą, czy obcy. Raczej obcy. Obcy, obcy.

Zniknęli za dekoracjami. Znów zacząłem ryczeć

rozpaczliwie: "Klarcia, Klarcia". Ale dalej nie

poszczekiwała nawet. Byłem jak porażony. Brnąłem jakimś

nie oświetlonym kompletnie, okropnie długim tunelem. Z

cudnym i wielkim pomnikiem na końcu widocznym w wysokiej,

kopulastej hali. Za halą silny gwar. Wszedłem do baru. I

pierwsze, co zobaczyłem, to skąpo ubraną niebieskooką

bawiącą się z moją Klarą. Dlatego bestia nie szczekała.

Aportowała jakąś szyszkę czy coś podobnego, bo skąd by

tu szyszka?

   Piesek mnie pierwszy zauważył, podbiegł merdając

ogonkiem i szczekając. Wtedy spotkałem niebieskooki

poddańczy wzrok. Wstała, zgrabna w tej swej króciutkiej

sukience-koszulce, szybko przeszła między stolikami.

Objęła mnie. Co ja czułem w tej chwili, com poczuł.

Całowała delikatnie w usta raz po raz. Nikt na to nie

zwracał najmniejszej uwagi. Tego jej artysty-goryla,

tak goryla, teraz wiedziałem, do czego go porównać - nie

było na pewno. Odetchnąłem.

   - Przekąsimy coś, nie? Taka jestem głodna i

spragniona po tym malowaniu. Zjesz ze mną, ja funduję.

   - Coś takiego.

   - Mam kupę forsy, tak, tak. Ze mną nie ma kłopotu.

   Przyglądała mi się, odstępując krok do tyłu.

   - Masz buźkę cholernie pooraną. Tego tam, w atelier,

nie było tak widać.

   Przeraziłem się. Wiedziałem, żem od niej kilkadziesiąt

lat starszy, ale dopiero teraz to mnie strasznie

poruszyło. Nic z moich dzikich planów. Figa z makiem. Ta

moja parszywa poorana jak pługiem gęba.

   Zbliżyła się, przytuliła i znów pocałowała.

   - Nie szkodzi, przeciwnie, nie lubię mydłków

dwudziestoletnich z damskimi buziakami.

   Oszalałem z radości.

   - Nie znosisz swojej pracy? - zapytałem niewinnym

głosikiem.

   Już siedzieliśmy, już ktoś postawił przed nami kawę,

wodę i kieliszek czerwonego wina.

   - Tylko prędko - ten ktoś powiedział i odszedł.

   - No i co? - zapytałem głupio.

   - Ja wiem - powiedziała kiwając ramionami - ja

wiem. Może nie lubię.

   - No pewnie - ucieszyłem się.

   Piła błyskawicznie kawę i wino, na zmianę. W

strasznym pośpiechu.

   - Jaki kochany jesteś. A ta twoja Klarcia to fajny

psiunio, no masz. - Klarcia łapczywie sięgnęła po kawał

podawanego jej ciastka. - Patrz, jak się to z nami dziwnie

zawsze dzieje - powiedziała, pochyliła się i pocałowała

przez stolik.

   Wtedy rozległ się wielki szum, miałem uczucie, że

się cała sala barowa obraca razem z nami. Ale chyba nie.

Wszyscy siedzący i masa innych wysypywali się teraz na

wielką werandę. Za nią był duży ogród, zamknięty murem.

Klarcię miałem posłuszną u nogi. A niebieskookiej nie

dostrzegłem. Może w ogóle jej nie było, pomyślałem z

rozpaczą. W murze   szeroka brama na oścież otwarta.

Szliśmy wszyscy, niektórzy zajmowali zaparkowane

samochody. Chciałem wrócić.

   - Chodź, Klarcia - zawołałem.

   Zatrzymał mnie ubrany na biało portier.

   - Już nie można - powiedział stanowczo. - Nie.

   Próbowałem go odepchnąć. Zaraz na pomoc mu zjawił się

drugi.

   - Pospacerujemy, Klarcia. Proszę panów, a drugim

wyjściem tu nikt nie wychodzi, ja czekam...

   - Nie, tamtędy się tylko wchodzi, już zamknięte,

tylko tędy.

   - To poczekamy.

   Szybki tam i z powrotem spacer pod gmachem. Raz,

dwa, raz, dwa. Nie daremny.

   Widzę doskonale tę parę. Wątpliwości identyfikacyjne

trwają sekundy. Niestety - oni. "Moja" niebieskooka i ten

jej goryl-artysta. Schodzą wielkimi schodami i są tuż,

tuż. Umyślnie podchodzę im od jej strony, pod sam nos.

Obojętny i jej, i jego rzut oczami w moim kierunku.

   - Przepraszam - jeszcze im mówię.

   On już tylko skinął na to głową. Ona nic. Więc mnie

wściekłość ogarnia i uciekam od nich na ten kolosalny

plac z rzadka na nim posadzonymi kioskami. Jak kępki

włosów na łysinie. Nagle, choroba, jakieś krzyki   ze

wszystkich stron tego pustego w środku placu. Odwracam

głowę. Goryl z niebieskooką wymachują rękoma   i też coś

wrzeszczą. I leżę w białym łóżku. Kto mnie tu i po co

wsadził? Ruszyłem głową, próbując dokładniej rozeznać ten

obcy teren. A tu ten łeb mój jakiś ciężki. Wyraźnie

czymś grubym zawinięty. Coś mi jest chyba, bo i nogi w

bandażach i jedna ręka. Czymkolwiek próbuję ruszyć, boli.

   - Halo! - zawołałem.

   Ale to wypadło jakbym stracił swój zwykły głos.

Jakieś skrzeczenie.

   - Halo - powtórzyłem.

   Ciągle byłem jeszcze sam, a jedna ręka, lewa, była

podłączona do wiszącej nade mną butelki z jakąś brunatną

sałamachą. Kroplówka? - pomyślałem. Wtem posłyszałem

jakby z boku tej salki otwierano okno. Istotnie przez

otwarte wdrapywał się ktoś, widziało się jego ręce.

Następnie przeskoczył parapet i już był koło mnie. To ten

goryl od mej niebieskookiej, na którego rozkaz musiała

goła idiotycznie pląsać na tle czerwieni. Natychmiast

stanęło mi przed oczami to jej pląsanie. Więc chciałem się

zerwać, z całych sił wołając - na pomoc.

   Przytrzymał mnie, siłę miał wielką.

   - Przestań, człowieku, bo rozprujesz się na nowo.

   - Czego chcesz ode mnie?

   - Chcę zbadać.

   - Nieeee!

   - Marysiu - odwrócił się ku oknu. - Marysiu -

powtórzył.

   W oknie zobaczyłem, choć ruch głową bardzo mnie

bolał, drugą przeskakującą parapet postać. Trochę jej to

niezdarnie wychodziło. Przeskoczyła nareszcie. Za oknem

zostało jedynie niebo - nic innego - niebo.

   - Marysiu!

   Podeszła. Boże, to była moja niebieskooka. On buszował

teraz po moim pozawijanym ciele, a ona mu w tym pomagała.

Każdy najmniejszy nawet dotyk jej palców, paluszków

odczuwałem jako błogość. Tylko dlatego nie wrzeszczałem.

On zaraz odszedł do umywalki umyć łapy. Wpatrzyłem się w

jej poddańcze oczy, oczęta.

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin