Hollanek Adam - Fausteron.doc

(137 KB) Pobierz

Adam Hollanek       

Fausteron

 

Właściwie nie wiem do czego potrzebny byłem doktorowi Jerzemu Faustowi. Człowiek bywa czasem potrzebny człowiekowi w chwilach upadku. On więc okazał mi się bardzo przydatny. Po trzech odrzuconych przez wszystkie wydawnictwa książkach i całym łańcuszku bezskutecznych artykułów do prasy, rozpiłem się. Na koszt swoich koleżków. Początkowo płacili za mnie. Tak, nawet płacili. Potem zachowywali się coraz niegrzeczniej. W końcu, gdy ich zacząłem nachodzić w domu - ich matki lub żony mówiły mi przez drzwi "nie ma, wyszedł, nie wiem gdzie go szukać".

    Ale ja z czasem ich odnajdywałem. Znałem po prostu knajpę. Tam się zbierali. Przywalałem się wtedy bezczelnie do stolików, psułem im nastrój.

    Mówiłem "postaw no jedną kolejkę Wicek czy Wacek", zależnie od okoliczności. I nieraz mi się udawało. Bali się, że zrobię jakąś grubszą awanturę, a zależało im przecież na pozycji, na opinii, na tym wszystkim co ode mnie odpadło, nie wiem czy z mojej winy, ale odpadło.

    Zawsze udawało mi się wyrwać kilku na pokera. To jeszcze ze mną jako tako lubili, zwłaszcza kiedy miałem przy sobie trochę przypadkowo zarobionego grosza, który zresztą szybko ode mnie uciekał. Po paru kieliszkach i rundkach - przegrywałem. Tego wieczoru jednak szło mi nieźle. Jak dziś pamiętam przysiadł się wtedy do nas szczeniakowaty dr Jerzy Faust. Wiedziało się o nim niewiele i to po plotkarsku. Studiował podobno w Pradze i tam rozpoczynał karierę. Robił wielkie ekspedycje do dzikich szczepów znad Amazonki. Przyjechał do nas, na tutejszy uniwersytet, wykonywać jakieś wspólne duże doświadczenia. Coś nawet pisano o tym w prasie. Zresztą, czy ja wiem. Może mi się zdawało z tą jego sławą. Rzeczywistość mieszała mi się z tym co jeszcze zdołałem przeczytać i pomyśleć. Niektórzy twierdzili, że cała naukowa kariera Fausta to wielka lipa, a koleżkowie z naszego grona gadali wprost, że on się tak pęta wszędzie bez ładu, składu i celu, bo go żona, którą ogromnie kochał, dla kogoś kantem puściła.

    Nigdy nie interesowałem się specjalnie nauką. A i on nie bardzo na uczonego wyglądał.

    Zawołałem do niego, gdy się przysiadł do stolika:

    - Nie kibicuj pan, doktorze, chodź do nas to cię w karty nauczymy. To ciekawsze od tych wszystkich E = mc kwadrat i innych pi razy oko. On jednak nigdy nie grywał. Przypatrywał się, popijał trochę, słuchał w milczeniu plotek. Z nikim w gruncie rzeczy się nie przyjaźnił. Drażnił swoją wyszukaną elegancją i manierami. Starał się wyraźnie o różnić od nas. Uderzał swoim gładkim, niemal młodzieńczym wyglądem. Miałem go za bubka, karierowicza, zresztą teraz w naukach mnóstwo bubków. Jak ktoś się trochę chemii czy matematyki i fizyki poduczy, co musi być zresztą paskudnym zajęciem, to łatwo mu zrobić zawrotną karierę. Tak, jest ich - tych speców - ciągle za mało.

    Jerzy Faust, choć widywałem go przynajmniej raz w tygodniu, tak, chyba raz, może dwa razy w tygodniu, nie zdawał się zwracać na mnie najmniejszej uwagi. Albo - źle mówię. Ja nie dostrzegałem, żeby zwracał. Ciągle mi się racje plączą. Przez alkohol.

    Tego się w żaden sposób nie potrafię oduczyć: ćwiartka rano, ćwiartka w południe i przynajmniej ćwiartka przed lub po kolacji. Gdy próbuję pisać, a to przecież mój zawód, ręce mi się trzepią jak zarzynane kury. Wszystko mi się plącze. Jednakie on musiał mnie od dawna obserwować, ten diabelny Faust. Na co liczył? Na moją półprzytomną samotność. Na pewno na nią liczył i na moje znaczone karty.

    - Pożycz mi doktor forsę - powiedziałem chyba wówczas do niego. Przymilnie, niezwykle grzecznie. - Pożycz mi pan, chcę przybić, a widzi pan, że wygrywam.

    Udał, że nie słyszy.

    Byłem pod dobrą datą. Zacząłem ryczeć. Zerwałem się i wywróciłem stół. Jerzy Faust - pamiętam to - powolutku zbierał karty pod stolikiem i przyglądał się każdej zbyt uważnie. Musieli na to zwrócić uwagę partnerzy.

    - Znaczone - wykrztusił jeden z nich - ty podła świnio.

    Byliśmy chyba sami karciarze i kibice w tej barokowej salce klubu. Jednak w drugiej mogli znajdować się jeszcze ludzie z zewnątrz.

    - Cicho - dodał więc partner, na razie całkiem spokojnie, spokojniej niż krztusił to swoje "ty podła świnio".

    Chyba jednak dalej ryczałem. Nie pamiętam jak to się nagle stało. Dość, że otoczyli mnie wszyscy. "Wreszcie mnie złapali" - pomyślałem sobie.

    - Odjazd - odezwał się znowu ten sam - odjazd, ale już.

    Odepchnąłem go. Chyba dość lekko.

    Nic już nie zobaczyłem. Poczułem pod dłońmi parkiet podłogi. Musiałem się przy tym bardzo drzeć, wszystko starałem się im pewnie wygarnąć, wszystko co o nich wiedziałem i myślałem. Niemało. Zatykali mi gębę. Wynieśli z klubu. Nie żałowali szturchańców, nawet kopniaków. Byłem dokładnie zalany, a wieczór parny. Ulica kompletnie, ale to kompletnie pusta.

    Wtedy on dopomógł mi wstać. Dr Jerzy Faust. I od tego czasu żyję na jego koszt. Mieszkam w jego willi. Chodzę sobie w jego pidżamach. Piję za jego pieniądze. Nawet czasem lubię z nim pogadać. Pisuję sobie też czasami.

    Pamiętam pierwszą rozmowę.

Żadna niespokojna myśl nie przeszła mi wówczas przez głowę. A przecież mógł ze mną zrobić co mu się podobało, w tej swojej przestronnej willi. Nic mi nie chciał zrobić. Ciągle się zastanawiam do czego mu byłem i jestem potrzebny. Jeszcze mi szumiało we łbie. Golnąłbym sobie trochę.

    Prowadził mnie przez amfiladę wielkich pokoi. Jak się u nas dba o tych facetów od nauki - pomyślałem. Tu się spodziewać można było nowoczesnych, maleńkich pomieszczeń z małymi mebelkami, barkami, kolorkami. Tymczasem mijaliśmy niemal sale. Z ciemnymi obrazami olejnymi, z których - zdawało mi się - kiwają ku mnie jakieś głowy. Z antycznymi fotelami i komódkami na jamniczych nogach. Makaty na ziemi, makaty na ścianach. Dostojna atmosfera profesorskiej rezydencji, jakich zresztą więcej w tym mieście. Ale skąd to do niego?

    Nie po raz pierwszy zwróciłem wtenczas uwagę na jego krok. Ciężko odrywał stopy od podłogi, powłóczył nieco nogami. Wyszliśmy na chłodnawą klatkę schodową, potem na drugą, oficynową. Coraz bardziej trzeźwiałem i każdy szczegół nowego otoczenia wbijał mi się w pamięć. A raczej niektóre tylko szczegóły: Tak, niektóre. Ściany gołe. W rogu zbroja. Błyski światła na metalu. Schodki kręte. Był blisko mnie.

    - Uważaj - powiedział - bardzo kręte i strome.

    - Mógłbyś mnie z nich zrzucić na pysk do piwnicy.

    - Mógłbym, uważaj.

    Na dole było ciemno. Wysforował się naprzód. Przekręcił kontakt. Co za zmiana scenerii. Pusty hol. Z niego kilka bielutkich drwi. Jak w poczekalni lekarskiej.

    - No, teraz najciekawsze - powiedział.

    Przypatrywał mi się z uwagą. Często mi się od tego czasu tak przypatruje. Dlaczego? Mam swoje różne teorie.

    Za drzwiami drewnianymi były metalowe. Jakby zamknięcie ogromnej lodówki. Znowu coś tam kręcił. Wąski przedpokoik jasno się oświetlił. Zimno. Zaszczękałem zębami.

    - Psiakrew, zapomniałem cię ubrać. Zmarzłeś, co?

    - Zmarzłem - szczęknąłem zębami.

    - Długo tu nie będziemy.

    Wtedy może zrodziło się podejrzenie? Prawdopodobnie miałem dość tej jego opieki i chciałem się napić. Czegoś gorącego. Gorącego za wszelką cenę, na przykład grogu, prawda? Odwróciłem się. Odepchnąłem go na bok. Przytrzymał mnie. Wydał mi się bardzo silny.

    - Zwariowałeś. Puść mnie, chopie.

    Otworzył przede mną jedną ze swych lodówek. Dwie takie były, ale jedną najpierw otworzył. Zrobiłem krok do tylu, ale patrzyłem.

    W szklanym naczyniu, podobnym do wanny, leżała kobieta. Gołe ciało niezbyt wyraźne w płynie, w którym było rozciągnięte. Głowa tylko wystawała. Ubrana w diadem z rurek, błyszczących w zimnym świetle, metalowych rurek. Musiała mieć włosy, ale zginęły w tłoku tych rurek.

    - Przedstawiam ci moją małżonkę - powiedział uroczyście i prędko otworzył drugą lodówkę. Takie samo wnętrze. Tylko z męską głową. - A to jej ukochany.

    Zwrócił się do pierwszej lodówki. Chwilę patrzył na twarz kobiety, białą jak jego nieskazitelny zawsze kołnierzyk. To płaskie porównanie narzuciło mi się wówczas najbardziej. Nie mówiłem nic. Nawet mi sobie trudno przypomnieć, czy się trochę przestraszyłem. Chciałem tylko jak najprędzej stamtąd wyjść.

    - No to już.

    Szybko zatrzaskiwał drzwiczki tych sezamów. Zauważyłem, że gdy wszedł pierwszy do pokoju lekko chwiał się na nogach. Mnie także ogarnęło znużenie i głowa mi się dobrze zakręciła, kiedyśmy z lodowni przeszli do nagrzanych pokoi.

    Bezwiednie usiadłem w bardzo głębokim, klubowym fotelu, obok biurka. Wielkiego, ciemnego biurka. Przy takim nie można ani urzędować, ani nawet siedzieć, po co komu takie biurka - myślałem idiotycznie. Łeb mi się kręcił. Olejne bohomazy z postaciami w długich szatach zaczęty mi tańczyć.

    - I co - powiedział - napijemy się?

    Już stała na biurku kryształowa karafka z przezroczystą wódką. Już nalewał.

    - Widziałeś więc trzy osoby dramatu. A jutro ostatni akt się zacznie. Jutro, może pojutrze.

    - Jakie trzy? - tak na pewno zapytałem wtedy. - Jakie trzy?

    Pomyślałem, że mógłbym zostać czwartą.

    - Jakie trzy? - powtórzyłem, myśląc o postaciach z obrazów. Tamten widok z dołu wydał mi się pijackim widziadłem. Zresztą chyba go już nie pamiętałem.

    - No trzy. Żona, jej ukochany i ja. Banalny trójkącik, co?

    - Banalny - skinąłem głową, wychylając do dna kieliszek. Część świństwa wylała się. Wycierałem bezskutecznie kołnierz. Wycierałem i wycierałem.

    - Nie taki całkiem jednak banalny. Nie całkiem. Weź bracie pod uwagę, że jestem uczonym. Rozumiesz: u - czo - nym. No, jeszcze jednego. Jutro zacznie się rozgrywka.

    - Aleśmy się urżnęli. Jak ty się nazywasz, no, gadaj. Jak się nazywasz? - tak chyba zagadywałem do niego.

    - Idioto - tak chyba mówił. - Jestem Jerzy Faust. Doktor Jerzy Faust. Faust, Faust, Faust. - Ryczał mi to chyba wprost do ucha.

    - Nie bujaj - zdaje się, że tak odkrzyknąłem, też w samo ucho - nie łżyj. Faust miałby tysiąc lat. A ty? Ty jesteś gówniarz. Gówniarz. JuJurek po papierosy. Szczeniak jesteś przy mnie. Po papieroooo - sy.

    To się tak zaczęło. Wszystko się zaczynało w tych dniach i kończyło na wódzie.

Na drugi dzień rano: sam mi przyniósł tackę z jedzeniem i kielichy.

    Piliśmy na czczo. Tylko odrobinę zagryzali. Opowiadał mi o tej swojej Lizie i o tamtym. Podobał mi się. Byłbym się w nim zakochał na umór, gdybym był babą. Miał przecież gębę mocną, ciekawą, niegłupią. I młodą. Kto by pomyślał, że był już grubo po sześćdziesiątce. Przysięgał się, że to najprawdziwsza prawda.

    - Pamiętasz tę scenę z lodówkami?

    Nie pamiętam. Chciałem, żeby mi nalał kieliszek. Sam spróbowaem, ale mi odsunął rękę.

    - Jesteś sam jak palec, wiem - powiedział.

    - Noto co?

    - Byłem też taki samotny. Przy swojej pięćdziesiątce z haczykiem wyglądałem pomarszczony i sterany.

    - Pleciesz.

    - Stary i zniszczony. Parszywy mól książkowy. Bez przeżyć. Wiesz gdzie się poznaje kobietę, w której można się zakochać?

    - W najidiotyczniejszy sposób się ją poznaje.

    - Sądzisz? Była smarkulą. Mogłem właściwie przystawiać się do jej matki. Tak się zresztą zaczęto. W filharmonii je obie obserwowałem. Ona tam z matką chodziła. Rzadko widywałem obok tych dwu pań jednej jeszcze cackiem całkiem i drugiej - smarkuli, starszego pana o szpiczastym nosie. Tatusia. Ona miała nos prosty. Nie wiem jak to się dzieje. Skąd się jej taki wziął. Bo u nich wszyscy albo kartoflane, jak matka i babka, albo spiczaste jak tatuś i dziadek. Mniejsza z tym. Nieważne, w kogo się wdała.

    - Lubisz muzykę? - powiedziałem, starając się nalać do kieliszków. Pozwolił tym razem.

    - Nic prawie z brzdąkania nie rozumiem. Nic. Kompletnie mnie to nie interesuje.

    - To na coś tam chodził?

    - Żeby zobaczyć jak to wygląda. Lubiłem się z tego śmiać jak goście siedzą i z nabożeństwem uciekają od własnych myśli, wpatrzeni w facetów z powykręcanymi kawałkami metalu albo innymi przedmiotami o śmiesznych kształtach. Czemu to ma akurat takie kształty, a nie inne? Czemu to brzmi właśnie tak? Funkcjonalizm...

    - Ona też ma funkcjonalne? - zapytałem.

    W tym momencie przypomniałem sobie tę lodówkę z kobietą w metalowych rurkach na głowie.

    - Ty, to było naprawdę: kogo tam masz W lodówce?

    - No, ją.

    - Nie Lżyj.

    - Odstaw kielich i słuchaj. - Popatrzył się na mnie jak by myślał "idioto, i tak niczego nie pojmujesz, ale ci opowiadam, bo muszę się przed kimś wygadać". Zresztą po dziś dzień nie wiem na pewno, dlaczego mnie sprowadził. Mam różne teorie. Ale o nich za chwilę. Później.

    - Miałem pomarszczoną gębę, ale w środku jeszcze byłem niezły. No, nie byłem zepsuty - powiedział. Na tyle nie zepsuty, że mi się zdawało, że ona się we mnie zakochała. Czort wie, może się kochała rzeczywiście. Była początkowo zazdrosna. Jeszcze jak, Potem poznałem ciekawe zboczenie tej zazdrości. Ciągnęła mnie w kółka towarzyskie. Gdy spostrzegła, że mam powodzenie, że się mną interesują takie jak ona smarkule - to wcale z zabaw nie chciała zrezygnować. Rezygnowała ze mnie. Miała swoich kolegów. Spotykała się z nimi codziennie. Nic mnie nie obchodził ten jej własny czas. Mężczyzna w moim wieku, który jeszcze niewiele zrobił, nie interesuje się duperelami. Ja się duperelami coraz mniej zajmowałem. Kompletna obojętność dla ludzi. Nie, żebym nie lubił. Owszem. Tylko bez angażowania się. Rozumiesz? A ją ludzie angażowali. Opowiadała mi początkowo szczegóły każdego spotkania. Bawiło mnie to nawet. Żartowałem sobie z niej. Czasami bardzo złośliwie. Tak, wierzyłem jej. Nie przypuszczałem, aby mogła. No, napijmy się jeszcze.

    - I zamknąłeś ją do lodówki?

    Już mi szumiało w głowie. On budził we mnie więcej obojętności niż zainteresowania. Poczułem się doskonale. O lodówce powiedziałem ot, tak sobie. Ta lodówka z ciałem kobiety i ta druga z mężczyzną to był pijacki koszmarek.

    - Ja ich jutro obudzę - powiedział wstając.

    Był wściekły. Miałem przez chwilę wrażenie, że mnie chce tupnąć. I zastanawiałem się, jak zareaguję. Tylko tego byłem ciekaw: jak zareaguję. Czy spuszczę łeb i zniosę to, czy mu oddam? Ale nie uderzył. Dobrze. Wstał i powtórzył:

    - Ja ich jutro, najdalej pojutrze budzę. Pomówisz z nią. Będziesz z nią mówił. Poznasz jaka jest.

    - Napijmy się jeszcze - przerwałem.

    We łbie miałem już tylko ochotę na smak alkoholu. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę. Jest wesoło? Nie? Wszystko się kręci, wykręca, zapada. Nawet przestaję wiedzieć, że istnieję. Najmilsze uczucie.

    Bydlak na drugi dzień nie dat mi ani kropelki. Pilnował także, żebym nie uciekł. Ani siły, ani ochoty nie miałem na taką ucieczkę. Gdym sobie porównał klub z tym co teraz. Nie, szkoda porównywać. Nie dat mi pić. Ale da.

    Pokazywał mi dokładnie to swoje największe doświadczenie. Ciała tych dwojga tkwiły w wannach z roztworem fizjologicznym którego temperatura były znacznie niższa od zera. Kazał mi dotknąć płynu. To była bardzo zimna lemoniada o żółtawym kolorze. Nagie ciało wydawało się w niej woskowe i rybie. Nic ludzkiego, przysięgam, przysięgam. Posąg. Twardy. Próbowałem. Brrr.

    Tkwiła w tym jakaś szalona perwersja, gdy się usiłowało wierzyć, że ta kobieta, z tymi ładnymi kształtami jest jeszcze żywa, że można się do niej zbliżyć i dotykać, a ona kiedyś będzie czuła i mówiła. A teraz właściwie jej nie ma. Bo że właściwie nie żyła, to fakt.

    Co się dzieje z człowiekiem, któremu się odbierze naturalną temperaturę ciała? Wyjaśniał rzeczowo, ale pod tym musiała się kryć gorączka. Wyjaśniał mi, że organizm ludzki jak gdyby rozpada się wówczas na najdrobniejsze cząstki.

    Już przy 29 stopniach, tak - przy plus dwudziestu dziewięciu - zanika świadomość. Człowiek staje się nieczuły na wszelkie bodźce. Manekin, bryła sztucznie połączonego mięsa, nerwów i kości. Nic. To jest tak zwana zimna anestezja. Życie stopniowo przechodzi w stan, który Claude Bernard określił jako vie non manifestee. Nie ma go w gruncie rzeczy, trwa podskórnie, drzemie gdzieś tam głęboko jak u ryb uwięzionych w krze lodowej.

    Serce osiąga swój biegun chłodu przy dziewiętnastu, plus dziewiętnastu lub nawet plus szesnastu stopniach. Staje. Zupełnie się zatrzymuje. W miarę dalszego ochładzania zrywają się więc wszelkie kontakty między poszczególnymi organami a nawet komórkami. Każda cząstka ciała stara się resztkami sił wegetować na swój własny rachunek. Nie trzeba jedzenia, nie potrzeba powietrza.

    - Popatrz.

    Nałożył klosz na woskową twarz w wannie. Pokazał mi manometr. Ogromny manometr z długim czarnym wąsem.

    - Wypompowuję powietrze.

    Wąs ruszył. Zatrzymał się w pobliżu zera.

    - Ani krztyny powietrza. Oddychałem gwałtownie. Czułem każdy swój oddech. Wydawało mi się, że każdy kolejny coraz trudniej łapię. Przestanę oddychać? Tłumaczył mi z kolei, że według prawa, pamiętam doskonale, aż się dziwię, że to tak precyzyjnie pamiętam, według prawa van t`HoffaArrheniusa intensywność reakcji chemicznych zwalnia się dwukrotnie po obniżeniu temperatury o kolejnych 10 stopni. Po oziębieniu tego ciała do plus 30 stopni, czyli zaledwie o głupich siedem kresek, zużycie tlenu zleciało o połowę. Przy dwudziestu stopniach - aż do 85 procent. Ustrój liczący sobie 10 stopni ciepła zużywa tylko 5 procent tej ilości tlenu jaką zazwyczaj spożytkowuje w normalnej temperaturze. A ona tutaj''

    - Ona jest w pobliżu zera. Nie oddycha. Rozumiesz?

    Opisywał mi jak ich oboje zwabił i jak z nimi postąpił. Z detalami to objaśniał. Widocznie sam nie mógł i nie chciał uronić ani szczegółu. Chciał je wszystkie mieć świeże, świeżuteńkie. Na zawsze w pamięci.

    Przerwałem mu wtedy całkiem serio, że jak mi będzie zabraniał dalej pić to go obezwładnię.

    - Ty, ty byś to potrafił? - I zaśmiał się.

    Myślałem, że prowokuje awanturę. Ale nie. Tylko spod oka pilnie mnie obserwował. Więcej się nie zaśmiał. Pozwolił mi się znowu napić. Pił także sam. Trochę gorączkowo. Niemal jednego za drugim.

    Opowiadał te sceny zbyt ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin