Flint Eric - 1632.doc

(2441 KB) Pobierz

Tytuł oryginału: 1632

Copyright © 2000, 2006 Eric Flint. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2006.

Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.

Książka jest chroniona polskim i międzynarodowym prawem autorskim. Jakiekolwiek jej powielanie lub nieautoryzowany użytek jej zawartości jest zabronione bez pisemnej zgody wydawcy lub właściciela praw autorskich. Ilustracja na okładce: Łukasz Mrozek

Wydanie I

Wydawca: ISA Sp. z o.o.

Tłumaczenie: Barbara Giecold i Michał Bochenek

Korekta: Sylwia Sandowska-Dobija

Skład: Jarosław Polański

Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:

ISA Sp. z o.o. Al. Krakowska 110/114 02-256 Warszawa tel./fax (0-22) 846 27 59 e-mail: isa@isa.pl

ISBN: 83-7418-097-8 ISBN: 978-83-7418-097-9

Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej:

www.isa.pl

Mojej matce,

Mary Jeanne McCormick Flint,

oraz Wirginii Zachodniej,

z której pochodzi.

 

Prolog

Tej tajemnicy nigdy nie udało się wyjaśnić. Podobnie jak meteor tunguski czy krater Walhalla na Callisto2, dołączy ona do katalogu zjawisk niewytłumaczalnych. Gdy po paru miesiącach stało się już jasne, że nie uda się znaleźć żadnej szybkiej odpowiedzi, oczy całego świata zaczęły stopniowo kierować się w inną stronę. Przez kilka lat ludzie opłakujący swych bliskich naciskali na władze, aby kontynuowały śledztwo, ale niestety, do tego potrzebni byli prawnicy, a tych właśnie zabrakło. Sąd prędko ustalił, że katastrofa w Grant-ville była woła bożą, więc z tego tytułu nie należy się żadne odszkodowanie. W ciągu dziesięciu lat katastrofa, wzorem zabójstwa Kennedy 'ego, stalą się pożywką dla fanatyków i zapaleńców, dzięki czemu nie było jej dane odejść w zapomnienie. Prawdopodobnie jednak żaden szanujący się naukowiec nie żywił nadziei, że zagadkę uda się ostatecznie rozwikłać.

Teorii, rzecz jasna, nie brakowało, choć z przyrządów pomiarowych nie dało się niczego konkretnego odczytać. Niewielka czarna dziura przeszła przez atmosferę Ziemi - to była jedna z teorii. Inna (popularna do czasu, gdy w świetle późniejszych odkryć odrzucono obliczenia, na których się opierała) głosiła, że to oderwana superstruna* wymierzyła planecie lekko chybiony cios.

Jedyną osobą, która była bliska zrozumienia, że oto powstał nowy świat, był pewien biolog, Hank Tapper - student trzeciego roku biologii - dołączony praktycznie w ostatniej chwili do jednej z ekip geologów, wysianych w celu zgłębienia przyczyn katastrofy. Spędzili oni kilka miesięcy na badaniu obszaru, który zastąpił część Wirginii Zachodniej. Jedynym wnioskiem, do jakiego doszli, było to, że ów nowy obszar nie był naturalną częścią rejonu. Był on

10                                             Erie Flint

jednak bez wątpienia pochodzenia ziemskiego, co całkowicie ostudziło zapał UFO-maniaków.

Obcy teren został zmierzony, i to dość dokładnie. Tworzył idealną półkulę o promieniu pięciu kilometrów. Kiedy ekipa geologów odjechała, Tapper pozostał tam jeszcze przez kilka miesięcy. W końcu doszedł do wniosku, że identyczna flora i fauna występuje w pewnych częściach Europy Środkowej. Ogarnęło go podniecenie. Jego odkrycie pokrywało się z raportem archeologicznym, który - bardzo, ale to bardzo nieśmiało - sugerował, że zrujnowane domostwa odnalezione na nowym obszarze przywodzą na myśl przełom późnego średniowiecza i wczesnego okresu nowożytnego na ziemiach niemieckich. Podobnie było z siedmioma ciałami - dwóch mężczyzn, dwóch kobiet oraz trojga dzieci - znalezionymi w jednym z domów. Ogień w znacznym stopniu uszkodził zwłoki, jednak ślady na kościach wskazywały, że przynajmniej dwie spośród siedmiu osób zamordowano przy użyciu broni siecznej dużych rozmiarów.

Badania zębów wskazywały na to, że ci ludzie albo nie należeli do epoki współczesnej, albo też - z niejasnych względów - ich uzębienie nigdy nie było leczone. Z drugiej jednak strony ekspertyza jednoznacznie stwierdzała, że morderstwa popełniono niedawno. Ponadto w momencie odnalezienia domostw z ich zgliszczy wciąż jeszcze unosił się dym.

Przez kolejne miesiące Tapper sprawdzał, czy gdzieś w Europie Środkowej nie zniknął jakiś fragment terenu, ale niestety niczego nie znalazł.

Jedynym możliwym wyjaśnieniem było przeniesienie zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Tapper miał przed sobą dobrze zapowiadającą się karierę, która ległaby w gruzach, gdyby ujawnił swe przypuszczenia bez okazania jakichkolwiek dowodów. A jeśli miał rację, to nie mogło być mowy o dowodach. Jeżeli cokolwiek pozostało z zaginionego terenu, przepadło gdzieś w otchłani

Tak więc Tapper musiał się pogodzić z tym, że jego całoroczny wysiłek poszedł na marne. Opublikował, rzecz jasna, wyniki swoich badań, lecz jedynie w postaci suchych i rzeczowych sprawozdań, i to w mało znaczących periodykach. Niczego nie sugerował, nie starał się nawet wyciągać wniosków -zależało mu na braku jakiegokolwiek zainteresowania ze strony opinii publicznej.

I dobrze się stało. Zrujnowałby sobie bowiem karierę, i to na próżno -nikt by mu nie uwierzył. A gdyby nawet ktoś taki się znalazł, to najbardziej skrupulatne przetrząśnięcie Europy Środkowej nie wykazałoby istnienia tam pasującej półkuli. Ona oczywiście tam była - w rejonie Niemiec zwanym Turyngią - ale prawie czterysta lat wcześniej i jedynie przez ułamek sekundy. Gdy tylko dokonało się przemieszczenie obydwu półkul, nowy świat oddzielił się od starego.

Poza tym prawda była dużo dziwniejsza niż to, co przychodziło Tapperowi do głowy, choć nawet on przypuszczał, że przyczyną mógł być jakiś galaktyczny kataklizm.

* * *

W rzeczywistości katastrofa w Grantville była skutkiem tego, co ówcześni ludzie zwykli nazywać „przestępczą nieumyślnością ". Spowodował ją odłamek kosmicznego śmiecia, oderwany fragment czegoś, co (z braku lepszego określenia) mogłoby zostać nazwane dziełem sztuki. Można by rzec: odłamek rzeźby. Assiti dawali upust swym solipsystycznym4 zapędom przy użyciu materii czasoprzestrzennej, nie zdając sobie sprawy z wpływu, jaki ich „sztuka" wywiera na resztę wszechświata.

Osiemdziesiąt pięć milionów lat później Assiti zostali unicestwieni przez Fta Tei. Jak na ironię, Fta Tei byli bocznym odgałęzieniem jednego z wielu gatunków wywodzących się z rasy ludzkiej. Nie powodowała nimi jednak chęć zemsty. Fta Tei nie mieli pojęcia o swych korzeniach sięgających odległej planety zwanej Ziemią, a tym bardziej nie wiedzieli o katastrofie, która miała tam miejsce. Przyczyną eksterminacji było to, że -pomimo wielu wyraźnych ostrzeżeń -Assiti nie przestali oddawać się swej szkodliwej i nieodpowiedzialnej sztuce.

 

Rozdział 1

Przepraszam za moich rodziców, Mikę. - Tom spojrzał na wspomnianą parę wzrokiem pełnym żalu. - Miałem nadzieję, że... - Urwał, lekko wzdychając. - Naprawdę mi przykro. Władowałeś w to kupę kasy.

Mikę Stearns skierował wzrok tam, gdzie jego kolega. Matka i ojciec Toma Simpsona stali pod ścianą stołówki, jakieś piętaaście metrów dalej, sztywno i ze skwaszonymi minami. Swoje bardzo kosztowne ubrania nosili tak, jak gdyby przywdziali pełną zbroję płytową. Filiżanki z ponczem trzymali kciukiem i palcem wskazującym, jakby chcieli w ten sposób odciąć się od odbywającej się uroczystości.

Mikę powstrzymał się od uśmiechu. „No tak. Wysłannicy cywilizacji przestrzegający savoir-vivre'u w krainie ludożerców".

- Nie przejmuj się tym, stary - powiedział łagodnie. Przestał obserwować nadętą dwójkę spod ściany i zajął się lustrowaniem tłumu. Oczy błyszczały mu z zadowolenia.

Stołówka była bardzo dużym pomieszczeniem. Ściany w praktycznym kre-mowo-szarym kolorze pokryto nieprzebraną ilością dekoracji, które brak dobrego smaku nadrabiały pogodą ducha i radosną żywiołowością. Puste krzesła przesunięto pod ściany, długie stoły ustawione nieopodal kuchni zastawiono jedzeniem i piciem.

Nie było kawioru ani szampana. Wiele zgromadzonych w sali osób nie ucieszyłoby się na widok pierwszego dania („rybie jaja, co za paskudztwo!"), drugie zaś było zabronione przez regulamin liceum. Ale Mikę się nie przejmował. Znał tych ludzi i wiedział, że docenią skromny poczęstunek i podziękują, nawet

16                                             Erie Flint

jeśli dla bogatych i wyrafinowanych miastowych jest on poniżej wszelkiej krytyki. Dotyczyło to głównie dorosłych, w znacznie mniejszym zaś stopniu tabunu dzieci biegających po całym pomieszczeniu.

Mikę poklepał młodszego kolegę po ramieniu. Przypominało to nieco poklepywanie zwalistego wołu. Tom był najlepszym blokującym wśród futboli-stów reprezentujących barwy Uniwersytetu Wirginii Zachodniej i z całą pewnością wyglądał na kogoś takiego.

- Moja siostra poślubiła ciebie, a nie twoich rodziców. Tom skrzywił się.

- Co z tego? Mogliby chociaż... Jeśli mieli zamiar tak się zachowywać, to po cholerę w ogóle przyszli?

Mikę zerknął na niego. Pomimo ogromnych gabarytów kolegi nie musiał zadzierać głowy. Choć wagowo nie mógł się z nim równać - Tom był cięższy o dobre 45 kilogramów - obydwaj byli mniej więcej tego samego wzrostu; mieli nieco powyżej metra osiemdziesięciu.

Tom powrócił do niechętnego wpatrywania się w rodziców. Podobnie jak w ich przypadku, także jego twarz przybrała postać kamiennej maski. Mikę niepostrzeżenie mierzył wzrokiem swego świeżo upieczonego szwagra.

I to bardzo świeżo. Ślub odbył się niespełna dwie godziny wcześniej w małym kościele, odległym od budynku liceum o nieco ponad półtora kilometra. Rodzice Toma już podczas ceremonii kościelnej byli wyniośli i aroganccy. Ich syn powinien był wziąć kameralny ślub w porządnej episkopalnej katedrze, anie... nie...

Nie dość, że duchowny to wieśniak, to jeszcze ta wsiowa szopal

Mikę wraz z siostrą całe lata temu porzucili rygorystyczną wiarę swych przodków na korzyść spokojnego agnostycyzmu, jednak żadne z dwójki rodzeństwa nawet nie pomyślało o tym, że ślub Rity miałby się odbyć w jakimś innym miejscu. Pastor był przyjacielem rodziny, podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojca. I choć ceremonia utrzymana była w duchu kalwinistycznego fundamentalizmu, w niczym im to nie przeszkadzało. Mikę stłumił śmiech. Choćby dla samego widoku rodziców Toma, gotujących się z wściekłości na wzmiankę o siarce i ogniu piekielnym, warto było przyjść na mszę.

Dobry humor szybko go jednak opuścił. Dostrzegł czający się w oczach Toma ból. Zadawniony ból, jak przypuszczał. Tępy, stały ból mężczyzny nie akceptowanego przez własnego ojca już od chłopięcych lat.

Tom urodził się w jednej z najbogatszych rodzin w Pittsburghu. Jego matka wywodziła się z zamożnej rodziny ze wschodu Stanów. Jego ojciec - John Chan-dler Simpson - był dyrektorem naczelnym sporej korporacji naftowej. Lubił chełpić się opowieściami o tym, jak piął się po szczeblach kariery. Owszem, rzeczywiście spędził pół roku na hali produkcyjnej jako brygadzista, tuż po tym, jak opuścił szeregi korpusu oficerskiego marynarki wojennej, jednak na późniejszy rozwój

jego kariery największy wpływ miał fakt, iż jego ojciec był właścicielem korporacji. John Chandler Simpson nie dopuszczał do siebie myśli, że jego własny potomek nie będzie chciał podążać tym dobrze przetartym szlakiem.

Jednak Tom nie spełniał pokładanych w nim nadziei - ani jako dziecko, ani po osiągnięciu pełnoletności. Mikę słyszał, że John Chandler wpadł w szał, gdy dowiedział się, że zamiast Uniwersytetu Carnegie-Mellon jego syn wybrał Uniwersytet Wirginii Zachodniej. Gdy poznał przyczynę tej decyzj i, j esz-cze bardziej go to rozjuszyło. „Futbol? Przecież ty nawet nie jesteś rozgrywającym!". Gdy zaś rodzice ujrzeli wybrankę serca ich syna, obydwoje byli bliscy ataku apopleksji.

Mikę przebiegał wzrokiem pomieszczenie, aż w końcu jego spojrzenie padło na dziewczynę w sukni ślubnej, śmiejącą się z czegoś, co właśnie powiedziała młoda kobieta stojąca u jej boku. To jego siostra Rita, dowcipkująca sobie wraz z jedną z druhen.

Różnica pomiędzy tymi dwiema dziewczynami była uderzająca. Druhna, Sharon, była dosyć pulchna, co absolutnie nie przeszkadzało jej być atrakcyjną, i miała niezwykle ciemną cerę, nawet jak na Murzynkę. Siostra Toma również była ładna, lecz tak szczupła, że sprawiała wrażenie wychudzonej. Jej wygląd zdradzał pochodzenie - niezwykle blada skóra, piegi, błękitne oczy i włosy niemal tak czarne jak u brata. Typowy appalachijski6 mieszaniec. Córka górnika i siostra górnika.

„Biała biedota. No cóż, tym właśnie jesteśmy".

Myśląc tak, Mikę nie czuł złości. Odczuwał raczej litość dla Toma i pogardę dla jego rodziców. Ojciec Mike'a, Jack Stearns, skończył liceum i pracował w kopalni, odkąd ukończył 18 lat. Nigdy nie było go stać na nic więcej niż skromny dom. Liczył na to, że pomoże swym dzieciom, gdy te pójdą do colle-ge'u. Nie przewidział jednak, że w kopalni zawali się strop i zniweczy wszelkie jego plany. Jack został kaleką i wkrótce potem umarł.

W dniu jego śmierci Mikę był jak otępiały. Lata mijały, a w tym miejscu w jego sercu, które niegdyś zajmował ojciec, była teraz bolesna pustka.

- Olej to, stary - powiedział cicho do Toma. - Po prostu to olej. Jeśli to ma dla ciebie jakiekolwiek znaczenie, pragnę ci powiedzieć, że twój szwagier cię

Tom wciągnął głęboko powietrze, po czym powoli je wypuścił.

- Jasne, że ma, i to spore.

Nagle potrząsnął głową, jakby chciał oczyścić umysł i zająć go czymś zupełnie innym. Spojrzał Mike'owi prosto w twarz.

- Potrzebuję twojej szczerej opinii. Za kilka miesięcy skończę szkołę i będę musiał podjąć decyzję, co dalej. Czy myślisz, że jestem wystarczająco dobry, żeby przejść na zawodowstwo?

Odpowiedź była natychmiastowa.

18                                             Erie Flint

- Nie. - Mikę pokręcił ze smutkiem głową. - Dobrze ci życzę, stary. Znalazłbyś się dokładnie w tym samym miejscu, w którym ja niegdyś byłem: najgorszym z możliwych. Niemal wystarczająco dobry. Wystarczająco dobry, by się łudzić, ale...

Tom zmarszczył brwi; wciąż miał nadzieję.

- Tobie się na swój sposób udało. Cholera, wycofałeś się niepokonany. Mikę zaśmiał się pod nosem.

- Właśnie. Po ośmiu zawodowych walkach w wadze średniej. - Podniósł dłoń i potarł niewielką bliznę na lewej brwi. - Na zakończenie kariery miałem nawet drugą walkę wieczoru w Grand Olympic Auditorium. To było niesamowite.

Ponownie się zaśmiał, tym razem już otwarcie.

- Zbyt niesamowite! Wygrałem - ledwie - na punkty. Dzieciak zażądał rewanżu. I właśnie wtedy wykazałem na tyle zdrowego rozsądku, żeby się wycofać. Trzeba znać własne możliwości.

Tom w dalszym ciągu był zachmurzony; wciąż się łudził. Mikę położył dłoń na jego masywnym ramieniu.

- Tom, spójrz prawdzie w oczy. Nie zajdziesz dalej ode mnie. Zdałem sobie sprawę z tego, że załatwiłem dzieciaka, bo miałem nieco więcej doświadczenia, nieco więcej pomyślunku, nieco więcej szczęścia niż on. - Skrzywił się na wspomnienie młodego meksykańskiego boksera, którego szybkość i siła ciosu były naprawdę przerażające. - Ale wiedziałem, że dzieciak zrobi postępy, i to wkrótce. I wiedziałem też, że nigdy w życiu nie będę tak dobry, jak on już wtedy był. Dlatego się wycofałem, zanim rozwalił mi łeb. Radzę ci zrobić to samo, póki jeszcze masz zdrowe kolana.

Tom znowu wciągnął głęboko powietrze i powoli je wypuścił. Wydawało się, że chce coś powiedzieć, ale jego uwagę przykuła świeżo poślubiona małżonka, która zbliżała się, ciągnąc za sobą jakichś ludzi.

Tom w mgnieniu oka rozpromienił się niczym mały chłopiec. Widząc ten uśmiech, Mikę poczuł, że coś go chwyta za serce. „Taki fajny dzieciak, a tacy koszmarni starzy".

Rita pojawiła się z właściwą sobie energią, która byłaby w stanie zasilić reaktor termojądrowy. Rozpoczęła od objęcia swego męża w sposób, który w takim miejscu jak szkolna stołówka był wielce nieodpowiedni - wskoczyła na niego, obejmując go nogami („a co tam suknia"). Dodatkiem do tego niemal lubieżnego uścisku był dziki i bez wątpienia mało skromny pocałunek. Gdy już zeskoczyła z Toma, podeszła, aby przytulić się do brata; w ten uścisk (choć oczywiście pozbawiony podtekstów seksualnych) włożyła tyle samo energii, co w poprzedni.

Gdy wstępna faza powitań dobiegła już końca, Rita odwróciła się i zaprosiła gestem dwie wlokące się za nią osoby. Pomijając szeroki uśmiech, wyglądało to tak, jakby cesarzowa przywoływała swe sługi.

Sharon również była uśmiechnięta od ucha do ucha. Stojąca obok niej postać miała na twarzy nieco bardziej stonowany uśmiech. Był to czarnoskóry mężczyzna około pięćdziesiątki, ubrany w bardzo kosztowny garnitur. Tradycyjne, szyte na miarę ubranie leżało na nim jak ulał, lecz jakoś dziwnie nie współgrało z uśmiechem mężczyzny. Mikę dostrzegał w nim coś zawadiackiego. A z postawy wnosił, że ciało ukryte pod garniturem jest znacznie bardziej atletycznie zbudowane niż wskazywałby na to oszczędny krój.

- Mikę, chciałabym ci przedstawić ojca Sharon. - Rita odwróciła się i właściwie wypchnęła wspomnianego rodzica przed siebie, a potem zaczęła energicznie wymachiwać ręką. - Mój brat, Mikę Stearns. Doktor James Nichols. Zachowuj się kulturalnie, braciszku. To jest chirurg i pewnie gdzieś tu chowa jakiś zestaw skalpeli.

Chwilę później już jej nie było; popędziła w kierunku grupki ludzi rozmawiających w dalekim rogu stołówki, ciągnąc za sobą Toma i Sharon. Mikę i doktor Nichols zostali sami.

Mikę spojrzał na nieznajomego, nie bardzo wiedząc, jak nawiązać rozmowę. Zdecydował się więc na mało wyszukany żart.

- O ile znam swoją siostrę - rzekł sucho - to mój nowy szwagier ma przed sobą długą noc.

Doktor uśmiechnął się nieco szerzej, potęgując tym samym wrażenie zawadiactwa.

- Na to wygląda - powiedział przeciągle. - Zawsze ma tyle energii?

- Odkąd nauczyła się chodzić.

Po przełamaniu lodów Mikę spróbował nieco uważniej przyjrzeć się swemu rozmówcy. Po kilku sekundach doszedł do wniosku, że początkowe wrażenie było słuszne. Ojciec Sharon był typowym przykładem sprzeczności. Skórę miał czarnąjak smoła, włosy siwe, mocno kręcone, bardzo krótko przycięte. Rysy toporne, jakby grubo ciosane - takiej twarzy można się spodziewać raczej po robotniku portowym niż po lekarzu. Ajednak nosił się z klasą, którą dopełniały dwa proste, lecz gustowne pierścienie. Pierwszy z nich był najzwyklejszą w świecie obrączką ślubną, drugi zaś - dyskretnym sygnetem. Wypowiadał się jak człowiek wykształcony, jednak w jego akcencie dźwięczały nutki języka ulicy.

James Nichols nie był człowiekiem pokaźnych rozmiarów - miał nie więcej niż 175 centymetrów wzrostu i nie był specjalnie masywny - a mimo to zdawał się emanować siłą. Rzut oka na olbrzymie dłonie doktora pozwolił Mike'owi potwierdzić swe przypuszczenia. Te drobne blizny z całą pewnością nie powstały podczas pracy w szpitalu.

Nichols zrewanżował się Mikę'owi podobną inspekcją. Wydawać by się mogło, że w jego oku zamigotała jakaś iskierka. Mikę doszedł do wniosku, że mógłby polubić tego faceta, i zdecydował się podjąć taką próbę.

20                                             Erie Flint

- Tak więc, panie doktorze, czy panu sędzia dał wybór? Znaczy się między lądówką a piechotą morską.

Nichols parsknął. W jego oku rzeczywiście coś zaiskrzyło.

- Bynajmniej! „Idziecie do piechoty, Nichols". Mikę pokręcił głową.

- No to miał pan pecha. Mnie dał wybór. Na szczęście mi nie odbiło i wybrałem lądówkę. Jakoś nie miałem ochoty na Parris Island7.

Nichols wyszczerzył zęby.

- Cóż, pewnie wylądował pan tam tylko za napaść i pobicie. O jedną bójkę za dużo, co? - Przyjął uśmiech Mike'a za odpowiedź. - Nie mieli żadnych dowodów, bo zachowałem się jak ostatni frajer. No, ale władze miały swoje mroczne przypuszczenia, tak więc sędzia był nieubłagany. „Powiedziałem: piechota, Nichols. Mam was już dosyć. Albo to, albo sześć lat na prowincji".

Doktor wzruszył ramionami.

- Muszę jednak przyznać, że pewnie ocalił mi życie. - Na jego twarzy pojawiło się udawane oburzenie. Teraz dało się mocniej odczuć jego akcent. -Ale wciąż uważam, że gdy głupi dzieciak upuszcza spluwę po drodze do monopolowego, po czym daje się złapać pięć przecznic dalej, to nie jest to napad z bronią w ręku. A może, do cholery, właśnie szukał prawowitego właściciela? Biedny aniołek pewnie nie zdawał sobie sprawy, że broń jest kradziona.

Mikę wybuchnął śmiechem. Gdy spojrzenia rozmówców się spotkały, obaj poczuli wzajemną sympatię i aprobatę. Był to przykład na to, że czasem dwoje ludzi jest w stanie niemal natychmiast się polubić.

Mikę znowu zerknął na świeżo upieczonych członków swojej rodziny. Nie był specjalnie zdziwiony faktem, że jego wybuch radości przyciągnął ich karcące spojrzenia. Na ich surowy wzrok odpowiedział kulturalnym, ledwie skrywającym szyderstwo uśmiechem.

„Właśnie, bogate, stare pierdziele, patrzycie na dwóch bandziorów. Najprawdziwsi byli skazańcy, bardziej prawdziwi już nie mogą być!".

Głos Nicholsa przerwał Mike'owi tę psychologiczną wojnę z państwem Simpson.

- A więc to pan jest tym słynnym bratem - mruknął doktor. Mikę przestał gapić się na Simpsonów.

- Nie wiedziałem, że jestem taki sławny - odrzekł zaskoczony. Nichols z uśmiechem wzruszył ramionami.

- Chyba wszystko zależy od kręgów, w których się człowiek obraca. Z tego, co usłyszałem w ciągu ostatnich kilku dni, wiem, że lecą na pana wszystkie szkolne koleżanki pańskiej siostry. Prawdziwy z pana romantyk, wie pan?

Zdumienie nie opuszczało Mikę'a, i najwyraźniej było to widać.

- No, panie Michaelu, niech pan da spokój! - parsknął Nichols. - Jest pan ledwie po trzydziestce, a wygląda pan znacznie młodziej. Wysoki, przystojny...

No, może dosyć przystojny. No i przede wszystkim ta pańska olśniewająca przeszłość.

- Olśniewająca? - wykrztusił Mikę. - Zwariował pan? Nichols uśmiechał się szeroko.

- Oj, mnie pan chce oszukać? - Wykonał dłońmi zamaszysty gest, wskazując na samego siebie. - Proszę mi powiedzieć, co pan widzi. Bardzo zamożnego, czarnoskórego mężczyznę po pięćdziesiątce. Mam rację? - Oczy doktora zdradzały zarówno duże pokłady humoru, jak i bogate doświadczenie życiowe. -1 co jeszcze pan widzi?

Mikę zmierzył go wzrokiem.

- Pewną, nazwijmy to, przeszłość. Nie zawsze był pan porządnym lekarzem.

- Z całą pewnością nie! I niech pan sobie nie myśli, że w pańskim wieku nie korzystałem z darów losu. - Uśmiech Nicholsa stał się bardzo łagodny. -Jest pan klasycznym przypadkiem, panie Michaelu. Stara jak świat historia, która zawsze chwyta za serce. Lekkomyślny i pełen fantazji młodzieniec, będący czarną owcą w rodzinie, opuszcza miasto, zanim dopadnie go wymiar sprawiedliwości. Żądny przygód młodzieniaszek. Żołnierz, doker, kierowca ciężarówki, zawodowy bokser. Robol o złej reputacji, niezależnie od tego, że jakoś ukończył trzy lata college'u. Następnie...

Uśmiech całkowicie zniknął z twarzy doktora.

- Następnie po tragicznym wypadku ojca powraca, aby zaopiekować się rodziną. I wychodzi mu to równie dobrze, jak wcześniej wychodziło mu przyprawianie ich o zawał. Teraz jest poważany. Kilka lat temu został nawet wybrany przewodniczącym związku zawodowego miejscowych górników.

- Widzę, że Rita trochę panu naopowiadała - prychnął Mikę. Wściekły na siostrę, zaczął rozglądać się za nią po sali i jego wzrok padł na Simpsonów. Ci wciąż się na niego gapili ze zmarszczonymi brwiami. Mikę wbił w nich mordercze spojrzenie.

- Widzi pan? - zapytał gorzko. - Moja nowa rodzina nie sprawia wrażenia zachwyconej „krewnym romantykiem". Japoważany? Dobre sobie!

Nichols podążył za wzrokiem Mikę'a.

- No cóż... Poważany na swój appalachijski sposób. Chyba nie sądzi pan, że ten „błękitnokrwisty" znajduje ukojenie w fakcie, że brat jego synowej jest nie tylko niezłomnym związkowcem, ale i cholernym prostakiem.

Simpsonowie nie spuszczali wzroku. Mikę również nie odpuszczał i dodał jeszcze szeroki uśmiech, uśmiech dzikiego zwierzęcia. Bezczelny, nieugięty, wyzywający.

Przez następne lata Nichols często wspominał ten uśmiech. Wspominał i czuł za niego wdzięczność. Potem nadszedł Ognisty Krąg i znaleźli się w nowym, zdziczałym świecie.

 

Rozdział 2

Błysk był oślepiający. Przez krótką chwilę wydawało się, że pomieszczenie zalała fala słonecznego światła. Towarzyszący rozbłyskowi huk wstrząsnął całym budynkiem.

Mike przykucnął. Reakcja Jamesa Nicholsa była o wiele bardziej dramatyczna.

- Kryć się! - krzyknął i rzucił się na ziemię, zakrywając rękami głowę. Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie nie myślącego o tym, że jego kosztowny garnitur może ulec zniszczeniu.

Na wpół oszołomiony Mike usiłował coś zobaczyć przez okno, ale wciąż miał przed oczami plamy - zupełnie jakby najpotężniejsza błyskawica świata uderzyła tuż obok liceum. Nie był w stanie dostrzec żadnych szkód, na szybach nie widać było nawet pęknięcia. Nie wyglądało też na to, żeby którykolwiek z zaparkowanych pojazdów został uszkodzony. Ludzie na parkingu przypominali bandę gdaczących kur, lecz także nie sprawiali wrażenia rannych.

Byli to w większości miejscowi górnicy, którzy przybyli z całej okolicy na wesele jego siostry. Amerykańskie Stowarzyszenie Górników8 nigdy nie przegapiało okazji zamanifestowania swej solidarności („ASG trzyma się razem"). Mike'owi wydawało się, że niemal każdy miejscowy górnik pojawił się na weselu, przyprowadzając swoją rodzinę.

Teraz ci zdezorientowani ludzie przedstawiali tak komiczny widok, że Mike niechybnie by się roześmiał, gdyby nie szok po tym niesamowitym... piorunie? Co to, do cholery, było? Mężczyźni tłoczyli się na przyczepach

kilku pikapów, gdzie trzymali przywieziony alkohol, nie dbając nawet o jego ukrycie. W myśl regulaminu szkoły, stanowiącego, że żadne napoje alkoholowe nie mają prawa znaleźć się na jej terenie, było to rażące pogwałcenie przepisów.

Kątem oka Mike dostrzegł jakieś poruszenie.

Ed Piazza pędził ku niemu na swych krótkich nóżkach, marszcząc brwi niczym Zeus gromowładny. Przez moment Mike'owi wydawało się, że dyrektor liceum zaraz udzieli mu reprymendy za niedopuszczalne zachowanie górników na parkingu.

„E tam, on po prostu też nie wie, co się stało". Czekając, aż Ed do niego dotrze, Mike poczuł nagły przypływ sympatii dla tego człowieka. „Szkoda, że za moich czasów nie był dyrektorem. Może nie wpakowałbym się w tyle kłopotów. Fajny koleś z tego Eda".

- Banda górników na przyjęciu weselnym? Wiem, że będą pili na parkingu, Mike - oznajmił mu Piazza wczorajszego dnia. - Tylko błagam, niech nie wymachują mi butelkami przed nosem. Całe moje 165 centymetrów czułoby się doprawdy idiotycznie, gdybym musiał komuś przylać po łapach linijką.

Ed był już obok.

- Co się stało? - Spojrzał na sufit. - Światła też zgasły.

Dopóki Ed o tym nie wspomniał, Mike nawet nie zwrócił na ten fakt uwagi. Był środek dnia, a okna rozmieszczone na całej długości ściany wpuszczały tyle światła, że elektryczne oświetlenie było praktycznie zbędne.

- Nie mam pojęcia, Ed. - Mike odstawił filiżankę z ponczem (niepostrzeżenie, żeby nie afiszować się łamaniem regulaminu) na najbliższy stół. Doktor Nichols zaczął się powoli podnosić, więc pomógł mu wstać.

- Chryste, czuję się jak bałwan - mruknął lekarz, otrzepując garnitur. Szczęśliwie dla jego kreacji podłoga stołówki została uprzednio wypucowana na glanc. - Przez moment miałem wrażenie, że znów jestem w Khe Sanh.9 - On również zadał nieuniknione pytanie. - Co to, do diabła, było?

Duże, wypełnione ludźmi pomieszczenie rozbrzmiewało teraz stłumionymi głosami - każdy pytał o to samo. Nikt jednak nie wpadał w panikę. Cokolwiek się stało parę chwil wcześniej, nie widać było żadnych tragicznych konsekwencji.

- Chodźmy na zewnątrz - powiedział Mike, kierując się w stronę wyjścia ze stołówki. - Może przyjdzie nam coś do głowy. - Rozejrzał się po sali, wypatrując siostry. Zauważył ją, jak ściska Toma za rękę. Sprawiała wrażenie zaniepokojonej, ale bez wątpienia była cała i zdrowa.

Do zmierzającego ku drzwiom Mike'a dołączył Frank Jackson, któremu udało się przepchać przez hałaśliwy tłum. Na widok tego masywnego, siwowłosego skarbnika związku, za którym podążało pięciu innych górników, Mike poczuł, jak jego serce wzbiera dumą. „ASG. Jedność na wieki".

24                                             Erie Flint

Widząc pytające spojrzenie Franka, Mikę wzruszył ramionami i pokręcił głową.

- Ja też nie wiem, co się stało. Wyjdźmy się rozejrzeć.

Kilka chwil później niewielka grupa mężczyzn opuściła budynek liceum, kierując się na parking. Na widok Mike'a dziesiątki związkowców ruszyły w jego stronę. Większość z nich zachowała na tyle rozsądku, żeby zostawić trunki w samochodach.

Mikę rozpoczął wstępne oględziny od szkoły. Na żadnej z biało-beżowych ścian budynków nie doszukał się śladów zniszczeń.

- Wszystko wydaje się w porządku - mruknął Ed z wyraźną ulgą. Liceum liczące sobie zaledwie dwadzieścia kilka lat zostało wzniesione przy dużym udziale ochotników i było prawdziwą chlubą tej okolicy. A szczególną chlubę przyniosło swemu dyrektorowi.

Mikę spojrzał na zachód, w kierunku Grantville. Oddalone o jakieś trzy kilometry miasteczko schowane było za wzgórzami, charakterystycznym elementem krajobrazu Wirginii Zachodniej. Ale tam również nie dostrzegł niczego niepokojącego.

Skierował wzrok na południe. Liceum wzniesiono na łagodnym wzniesieniu na północ od Buffalo Creek, małej rzeczki płynącej równolegle do drogi numer 250. Wzgórza rozciągające się po drugiej stronie dolinki były strome i zalesione. Mieszkała tam tylko garstka ludzi w przyczepach kempingowych.

Wciąż nic. Jego wzrok przesuwał się wzdłuż autostrady w stronę Fairmont, dużego miasta oddalonego o jakieś 25 kilometrów na wschód.

„Zaraz, zaraz... Tam chyba widać dym".

Wskazał na wzgórza położone na południowy wschód od szkoły.

- Coś się pali. Tam.

Wszyscy spojrzeli w kierunku, który wskazywał palec Mike'a.

- Można się było tego spodziewać - burknął Frank. - Jazda, Ed, dzwonimy po strażaków. - Skarbnik związku i dyrektor liceum ruszyli w kierunku dwuskrzydłowych drzwi do szkoły. Nagle przystanęli, ujrzawszy mężczyznę, który właśnie stamtąd wychodził.

- Ej, Dan! - Frank wskazał unoszące się w oddali smużki dymu. - Spróbuj się połączyć z ochotniczą strażą. Mamy tu problem!

Komendant policji Grantville nie tracił czasu i żwawo ruszył w kierunku swojego wozu.

Niestety, z jakiejś przyczyny radio nie działało. Nie słychać było niczego poza trzaskami i szumami. Klnąc pod nosem, Dan podniósł wzrok na Piazzę.

- Musisz skorzystać z telefonu, Ed! - krzyknął. - Radio nie działa.

- Telefony też nie działają! - odpowiedział Piazza. - Wyślę tam kogoś samochodem!

Popędził z powrotem w kierunku szkoły.

-1 przy okazji skontaktuj się z doktorem Adamsem! - zawołał komendant do oddalającego się dyrektora. - Możemy potrzebować pomocy medycznej!

W tym czasie Mikę, Frank i inni górnicy już zaczęli uruchamiać swoje pół-ciężarówki. Dan Frost nie był w najmniejszym stopniu zdziwiony faktem, że nie zapytali, czy mogąjechac razem z nim. W gruncie rzeczy nie spodziewał się niczego innego.

Dan dostał kiedyś propozycję pracy w policji w dużym mieście, oczywiście za odpowiednio wyższą pensję. Zanim ją odrzucił, namyślał się jedynie przez jakieś trzy sekundy. Dan Frost widział, jak pracuje policja w dużych miastach („dziękuję, postoję"), dlatego wolał pozostać w swojej małej mieścinie, gdzie przynajmniej mógł być gliną, a nie okupantem.

Wdrapał się do swojego cherokee i uruchomił silnik. Przejrzał wnętrze pojazdu - strzelba była w futerale na tylnym siedzeniu, a w schowku na rękawiczki znajdowała się dodatkowa amunicja do pistoletu - i usatysfakcjonowany, wychylił głowę przez okno. Zobaczył Mike'a Stearnsa podjeżdżającego do niego swoją ciężarówką. Ze zdziwieniem stwierdził, że na fotelu pasażera siedzi jakiś czarnoskóry mężczyzna.

- Doktor Nichols jest chirurgiem i chce nam towarzyszyć - wyjaśnił Mikę. Wskazał kciukiem ponad ramieniem. - Jego córka Sharon pojedzie razem z Frankiem. Okazuje się, że jest wykwalifikowaną sanitariuszką.

Chwilę później cherokee Dana zjeżdżał w dół asfaltową szosą prowadzącą do drogi numer 250. Za nim jechały trzy pikapy i van, a w nich ośmiu górników w towarzystwie Jamesa i Sharon Nicholsów. Patrząc w boczne lusterko, Dan dostrzegł tłum wylewający się z budynku liceum. Było w tym coś zabawnego; wyglądali jak stadko gdaczących kur, które przybyły na wesele w swoich najbardziej odświętnych ubraniach.

Skręcił w lewo i wjechał na drogę numer 250. Była to porządna dwupa-smówka; chociaż wiła się między wzgórzami, na wielu odcinkach z powodzeniem można było jechać nawet osiemdziesiątką. Dan prowadził jednak znacznie spokojniej niż zazwyczaj. Wciąż nie bardzo wiedział, co się dzieje. Tamten błysk nie wyglądał normalnie. Przez ułamek sekundy myślał nawet, że to początek wojny nuklearnej.

Jednak jak daleko sięgał wzrokiem, wszystko było w porządku. Mijał właśnie Buffalo Creek. Po drugiej stronie rzeki, u podnóża wzgórz, gdzie tory kolejowe przebiegały równolegle do drogi, mignęły mu między drzewami dwie przyczepy kempingowe. Były rozklekotane i podniszczone, ale poza tym wyglądały zwyczajnie.

Dan wyjechał zza zakrętu i natychmiast wcisnął hamulec. Droga ni stąd, ni zowąd kończyła się wysoką na jakieś dwa metry błyszczącą ścianą. Obok stało małe auto, które wpadło w poślizg i uderz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin