Philip Jose Farmer
Jezus na Marsie
Przełożył: Michał Jakuszewski
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1992
Tytuł oryginału: Jesus on Mars
Redaktor: Joachim Mieduwał
Ilustracja: Marcin Konczakowski
Opracowanie graficzne: Phantom Press International
Copyright © 1979 by Philip Jose Farmer © Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL
GDAŃSK 1992
Printed and bound in Great Britain Wydanie I
ISBN 83-7075-358-2
Mojej matce
1.
Wielki kompleks kanionów Yallis Marineris wyglądał niczym czarna rana na
czerwonym ciele planety. Ciągnął się trzy tysiące mil ze wschodu na zachód,
wzdłuż równika Marsa. W najszerszym miejscu miał pięćdziesiąt mil, w najgłębszym
kilka. Przypominał głębokie rozcięcie na skórze zwłok albo też olbrzymią
stonogę, której odnóża stanowiły rowy przecinające wyżynę z obu stron wielkiej
rozpadliny; ich drobniejsze odgałęzienia wyglądały jak szczecinka na jej nogach.
Richard Orme spoglądał z pokładu Ariesa, statku znajdującego się na orbicie
stacjonarnej, jak ze szczytu niewiarygodnie wysokiej góry. Słabnący wiatr
przeganiał wysoko ponad kanionami ostatnie obłoki z kryształów lodu oraz
zawieszone nieco niżej chmury czerwonego pyłu. Zasłaniały one punkt, który był
celem trwającej już cztery miesiące ekspedycji. Orme odwrócił się od luku i
unosząc się w powietrzu, popłynął w stronę Madeleine Danton, która siedziała
przed ekranem, przypasana do fotela pokładowego. Za jej plecami zawisnęli w
powietrzu Nadir Shirazi i Avram Bronski. Trzymając się rękoma oparcia fotela,
spoglądali ponad głową kobiety na ekran.
Orme złapał Shiraziego za barki, okręcił się wokół niego i znieruchomiał. Na
ekranie widoczny był odsłonięty tunel, który satelita sfotografował przed pięciu
laty. Sklepienie, które tworzyła niegdyś cienka skorupa skał, zapadło się,
ujawniając przejście o szerokości dziesięciu, wysokości dwudziestu i długości
osiemdziesięciu stóp.
Burza pyłowa uniemożliwiała zobaczenie czegokolwiek przez luki statku, a z
obrazów przekazywanych przez automatyczną sondę, która wylądowała przed dwoma
laty, wystarczająco wyraźne były tylko te w zasięgu pięćdziesięciu stóp. Dalej
widać było tylko czerwoną mgiełkę.
Dno tunelu powlekała warstwa pyłu. Wylot był ukryty pod tą częścią sklepienia,
która się nie zapadła. Na przeciwległym końcu znajdowały się drzwi, ledwie
widoczne pod osadem. Wykonano je z jakiegoś ciemnego materiału, który równie
dobrze mógł być me-
talem, jak kamieniem. Ich gładkość wskazywała na to, że były skonstruowane
maszynowo.
Na czarnej powierzchni drzwi widniały dwa wielkie pomarańczowe znaki. Były to
greckie litery: wielkie tau i wielka omega. Owalna twarz Madeleine Danton nie
wyrażała żadnych uczuć. Wyostrzone rysy Shiraziego zdradzały napięcie,
przywodząc Orme'o-wi na myśl jastrzębia, który właśnie spostrzegł królika. Na
śniadej, urodziwej twarzy Bronskiego pojawił się uśmieszek.
Na jego własnym czarnym obliczu można było, jak podejrzewał, dostrzec wyraz
lekkiej ekscytacji.
Serce waliło mu jak młot. Gdyby miał podłączone sensory, wówczas w Houston w
ciągu jedenastu i pół minuty odebrano by informację o nagłym przyspieszeniu jego
akcji. Miał jednak na sobie kombinezon.
Do startu zostały jeszcze dwie godziny. Do tego czasu wichura na dole powinna
przejść w łagodny zefirek.
- Popatrzmy na statek - zaproponował.
Danton nacisnęła odpowiednie guziki na niewielkiej, znajdującej się przed nią
konsolecie. Obraz przesunął się, ukazując słabo widoczną poprzez pył
powierzchnię głębokiej na milę rozpadliny, a następnie olbrzymi przedmiot... a
raczej jego niewyraźne rysy, nieomalże widmo.
Sonda posuwała się w jego kierunku. Minęło parę minut, zanim łagodna krzywizna
stała się lepiej widoczna. Danton wydała robotowi ustny rozkaz zatrzymania się.
Mogli teraz zobaczyć wyraźniej wielki owalny przedmiot. Po raz pierwszy
dostrzegł go satelita zwiadowczy przed sześciu laty. Odkrycie to wywołało na
całej Ziemi szok i podniecenie, doprowadzając w rezultacie do pierwszej
załogowej wyprawy na Czerwoną Planetę.
- Widziałem to już ze sto razy na Ziemi - stwierdził Orme - i wciąż nie mogę
uwierzyć. Statek kosmiczny!
Nikt mu nie odpowiedział. Było oczywiste, że odezwał się tylko po to, aby
złagodzić napięcie.
Jak dawno temu ten statek wylądował lub rozbił się tutaj? Sto lat? Tysiąc? De
czasu minęło, odkąd pokryła go lawina piasku i kamieni? De lat temu część
zalegającej go warstwy obsunęła się, od-
krywając niewielki fragment kolosa? A może został on celowo ukryty w ten sposób
przez członków załogi?
Gdyby nie ciekawość pewnego australijskiego uczonego, „przeczucie", które kazało
mu zwrócić uwagę na niewyraźny przedmiot na fotografii, gdyby nie wrodzona
podejrzliwość i gdyby nie jego upór, wreszcie, statek pozostałby nie zauważony.
Być może nie odkryto by go nigdy. Z czasem dostrzeżono również wylot tunelu, a
po upływie trzech lat wysłano automatyczną sondę, żeby móc przyjrzeć się temu z
bliska. Cały świat ogarnęło podniecenie.
Richard Orme, urodzony w roku 1979 w Toronto, w Kanadzie, miał trzydzieści lat,
gdy IASA przyznała, nie bez oporów, że tajemniczy obiekt nie jest rzeczywiście
dziełem natury. Orme przewidział, jaki obrót sprawy wezmą. Żył i pracował z
myślą o tym, by zostać jednym z członków ekspedycji. Rzut monetą zadecydował o
tym, że to właśnie on, a nie australijski astronauta, został kapitanem i
czwartym członkiem załogi Ariesa. Pechowy konkurent uśmiechnął się i
pogratulował mu, lecz tej samej nocy upił się i został ciężko okaleczony w
wypadku samochodowym. Choć wiedział, że to irracjonalne, Kanadyjczyk czuł się
winny, wezbrała w nim duma i radość, a fakt, iż stało się to w chwili, gdy los
okazał się jego sprzymierzeńcem, wzmagał jeszcze bardziej poczucie winy.
Orme spojrzał na chronometr.
- Pora rozpocząć następną fazę - oznajmił.
Danton została za konsoletką. Bronski i Shirazi pomogli Or-me'owi włożyć
skafander. Następnie kapitan wraz z Irańczykiem zakuli Bronskiego w jego
„zbroję". Jednocześnie Danton, mówiąca po angielsku z lekkim akcentem
francuskim, nieustannie podawała dane dotyczące panujących na zewnątrz warunków
oraz stanu przygotowań. Nie było to łatwe, ponieważ z uwagi na znaczne
opóźnienie transmisji musiała pamiętać, co mówiła wcześniej, gdy była zmuszona
odpowiadać na pytania nadsyłane z Ziemi za pośrednictwem satelity znajdującego
się nad Houston.
Słuchał jej cały świat Miało się to powtarzać przy każdej stosownej okazji.
Spodziewano się, że operacja przebiegnie gładko, choćby z uwagi na to, że
członkowie załogi nabrali dużej wprawy
w tego rodzaju akcjach podczas ćwiczebnych lądowań na Księżycu. Zawsze jednak
istniała możliwość awarii sprzętu.
Na koniec Orme i Bronski wśliznęli się przez właz do ładownika, który nosił
nazwę Barsoom. Przewodniczący IAS A był w dzieciństwie entuzjastą Edgara Rice'a
Burroughsa. Nazywał się John Carter, podobnie jak bohater wczesnych opowieści
Burroughsa o Marsie, nazywanym przez jego fikcyjnych mieszkańców - Barsoom.
Carter od razu zaproponował tę nazwę i na skutek pewnej manipulacji z jego
strony została ona zaakceptowana. Ci, którzy chcieli nazwać ładownik Tau Omega,
ze względu na dwie litery umieszczone na drzwiach tunelu, przegrali niewielką
różnicą głosów.
Po półgodzinnej kontroli sprzętu Orme wydał rozkaz startu.
Barsoom zaczął oddalać się powoli od macierzystego statku, poruszając się na
małym ciągu. Orme poczuł ciepło w okolicy pępka, jak gdyby psychiczna pępowina,
łącząca go z macierzystą planetą, została przecięta. Nie było jednak czasu na
introspekcję. Musiał skoncentrować swą uwagę na celu, pozycji ładownika w
stosunku do powierzchni planety oraz nieustannie napływających danych. Musiał
teraz działać bezbłędnie jak maszyna. Czas na podziw i zachwyty oraz satysfakcję
z tego, czego dokonał, nadejdzie po wylądowaniu na Marsie. O ile nie pojawią się
żadne nowe, wymagające natychmiastowej reakcji problemy.
Na Ziemi załoga ćwiczyła lądowanie w znacznie potężniejszej maszynie,
przystosowanej do silniejszego przyciągania oraz gęstej atmosfery; trening
odbywał się również na Księżycu, gdzie przyciąganie było znacznie słabsze niż na
Ziemi, a atmosfera praktycznie nie istniała. Tutaj jednak powłoka gazowa, choć
rzadka, stanowiła znaczący czynnik. Niemniej lądowanie na Marsie zostało
rozpracowane teoretycznie i członkowie ekspedycji ćwiczyli je wielokrotnie w
warunkach symulacji, tak wiec nie spodziewano się żadnych kłopotów.
Przez cztery dni załoga Ariesa czekała, aż wiatr się uspokoi. Wreszcie, zarówno
wysoko przepływające chmury lodowe, jak i unoszące się nad gruntem obłoki pyłu,
zaczęły opadać. Pod dnem statku sunęło już tylko kilka rzadkich cirrusów i nic
nie wskazywało na to, żeby warunki panujące na powierzchni planety miały sprawić
badaczom jakiekolwiek trudności.
Czerwony glob stawał się coraz większy. Szczyt wulkanu Olympus Mons, zajmującego
powierzchnię równą obszarowi stanu Nowy Meksyk i wysokiego na piętnaście i pół
mili, zniknął z pola widzenia.
Pasmo gór Tharsis, przypominające wyglądem grzbiet olbrzymiego dinozaura,
pokryty płytami kostnymi - zdawało się rozszerzać, po czym również zniknęło.
Rów tektoniczny o nazwie Tithonius Chasma, mający ponad czterdzieści sześć mil
szerokości i kilka mil głębokości, stanowiący część zespołu kanionów Yallis
Marineris, rozwierał się z każdą chwilą.
Na dwadzieścia sekund pochłonęła ich biel, jak gdyby przechodzili przez długi i
gęsty obłok lodowy. Na wschodzie zaległ cień. Marsjaiiski zmierzch nadciągał
niemal w takim tempie, jak to bywało na Ziemi. Ciemności i straszliwy chłód
wypełniły przestworza w okamgnieniu. Nie znaczy to wcale, że na powierzchni było
ciepło. Gdy wylądują, zetkną się z temperaturą bliską dwudziestu stopni
Celsjusza.
Orme skierował ładownik na zachód, ponieważ prąd atmosferyczny zaczął ich znosić
w przeciwną stronę. Ustalił ciąg silników tak, aby zrównoważyć siłę wiatru.
Barsoom schodził coraz niżej. Orme zauważył, że chociaż atmosfera stawała się
gęstsza, wiatr wiał coraz słabiej. Zmniejszył ciąg. Instrumenty wskazywały, że
Barsoom schodzi do lądowania pod stałym kątem. Linia prosta wyznaczała miejsce
lądowania na dnie Tithonius Chasma.
Orme systematycznie przekazywał dane, tworząc w ten sposób komentarz do
transmitowanego za sprawą nadajnika obrazu powierzchni Marsa.
Zaczęli pogrążać się w rozpadlinie jak w gardzieli. Olbrzymie kratery wulkanów
zniknęły z pola widzenia. Po chwili statek był już poniżej krawędzi przepaści.
Wciąż oświetlały ich ostatnie promienie słońca.
Orme spoglądał od czasu do czasu przez luk. Metaliczny połysk obiektu, którego
fragment wystawał spod stosu kamieni, przykuwał jego uwagę. Wiatr był słaby, co
ułatwiało Orme'owi zadanie,
Bronski z wrażenia zapomniał się i zamiast po angielsku zaczął mówić w swoim
ojczystym języku, czyli po polsku. Francuskiego
nauczył się dopiero w wieku lat dziesięciu, gdy jego rodzice uciekli do Szwecji,
a stamtąd do Paryża. Po chwili zreflektował się.
- To rzeczywiście sztuczny obiekt! Statek! - wykrzyknął.
Orme pomyślał, że należało najpierw dowieść, iż był to statek kosmiczny, nie
miał jednak czasu na dyskusje. Poza tym przeczuwał, że Bronski ma rację.
Ładownik stanął pewnie na swych sześciu teleskopowych podpórkach, które ugięły
się nieco, amortyzując wstrząs. Kapitan wyłączył silnik. Przez chwilę siedział
bez ruchu, wczuwając się w słabe marsjańskie przyciąganie i wsłuchując się w
ciszę.
- Marsjanie. Oto jesteśmy! - powiedział po chwili z dumą.
Przygotował kilka krótkich mów - mniej lub bardziej patetycznych - ostatecznie
jednak postanowił dać sobie z tym spokój. Powie to, co przyjdzie mu do głowy.
Ciszę przerwał głos Danton.
- Gratuluję, kapitanie.
Tymczasem Bronski objął go niespodziewanie ramieniem i rykną] mu do ucha.
- Na Boga, udało nam się!
- A jakże, ON też na pewno jest z nami - powiedział Orme i naprawdę tak sądził.
- Nawet jeśli to miejsce wygląda jak pracownia diabła.
2.
Kapitan odpiął pasy i powoli wstał z miejsca. Pamiętał, że tutejsze przyciąganie
nie mogło równać się z ziemskim. Spojrzał przez luk i w kilku słowach opisał to,
co zobaczył. Ładownik stał w odległości kilometra od osuwiska skalnego. Spoczął
na dnie kanionu, w miejscu, które dostrzegli już wcześniej z pokładu Ariesa.
Było ono wyjątkowe, jak gdyby uprzątnięto stąd głazy i skalny miał. Stanął na
skale, którą wiatr oczyścił z wszelkiego pyłu. Przez górny luk widać było niebo
- jasny błękit powleczony kilkoma pasmami bieli. W stronę przybyszów zbliżała
się sonda RED H, która jako pierwsza zarejestrowała dwie pierwsze litery na
drzwiach tunelu. To Danton poleciła jej skierować się do ładownika i obrazy
wysiadających z niego marsonautów przekazać na Ariesa, skąd miały być, za
pośrednictwem satelity, przetransmito-wane na Ziemię.
Dwa i pół kilometra za sondą znajdował się tunel. Orme i Bron-ski wzięli się do
roboty. Po włożeniu skafandrów i hełmów oraz sprawdzeniu ich weszli do ciasnej
komory dekompresyjnej, zamykając za sobą właz prowadzący do wnętrza ładownika.
Kapitan ustawił wskaźnik na pożądanej wartości i nacisnął guzik. Po trzech
minutach ciśnienie w komorze zrównoważyło się z tym na zewnątrz. Orme otworzył
właz i rozłożył metalową drabinkę. Mógł, co prawda, z łatwością zeskoczyć, jako
że grunt znajdował się cztery i pół metra pod nim, było to jednak zabronione.
Nie wolno im było podejmować nawet najmniejszego ryzyka.
Zszedł na dół po drabince i rozejrzał się wokoło. Poczuł zawrót głowy, lecz
wcale nie wywołało go mniejsze przyciąganie. On, Ri-chard Orme, czarnoskóry
Kanadyjczyk, zrobił pierwszy krok na powierzchni Czerwonej Planety. Cokolwiek by
się miało jeszcze wydarzyć, on przeszedł już do historii jako pierwszy człowiek
na Marsie. Sonda - przypominająca z wyglądu dużego metalowego owada - cały czas
przekazywała relację z tego wiekopomnego wydarzenia. On, Richard Orme, jako
pierwszy Ziemianin postawił stopę na prastarych skałach obcej planety.
- Kolumbie, szkoda, że cię tu nie ma! - powiedział, zdając sobie sprawę z tego,
że po upływie niecałych dwunastu minut miliardy ludzi usłyszą jego słowa. Nie
zwerbalizował jednak swojej następnej myśli: „Narobiłbyś w portki z wrażenia!"
Starodawny podróżnik nie mógłby nawet śnić o czymś takim.
— Przebyliśmy szmat drogi przez te pięćset dwadzieścia trzy lata! - dodał, nie
wdając się w szczegóły. Na Ziemi jest dostatecznie wielu ludzi, którzy
zrozumieją, co miał na myśli, i wyjaśnią to telewidzom.
Bronski zszedł po drabinie jako drugi. Przez chwilę rozglądał się po okolicy, po
czym przywołany gestem przez Orme'a podszedł do niego, aby pomóc mu w pracy. Ze
skrytki w kadłubie ładownika wyjęli linę, wiertarkę i sonar, dzięki któremu
przekonali się wnet, iż grubość skalnego podłoża wystarczy do zakotwiczenia.
Bronski wwiercił się w bazalt, a następnie odłączył wiertarkę od źródła
zasilania. Do wystającej ponad powierzchnię części urządzenia przytwierdzony był
jeden z końców liny. Orme przygotował cement i wlał go w wyborowany otwór z
zamiarem unieruchomienia wiertarki. Czekając, aż szybko schnący materiał
stwardnieje, podeszli do metalowego obiektu połyskującego srebrzyście spod
skalnych odłamów. Orme nie mógł wyjść z podziwu. Jeśli miał przed sobą pojazd
kosmiczny, a tak z pewnością było, to jego rozmiary musiały odpowiadać wielkości
dawnego statku pasażerskiego, na przykład Queen Mary albo sterowca, jak choćby
Hinden-burg. Ktokolwiek go skonstruował, musiał dysponować źródłami energii
nieznanymi na Ziemi. Aby wzbić tego potwora w przestworza, poprowadzić go w
przestrzeni międzygwiezdnej i wylądować tutaj, potrzebna była moc, którą strach
było sobie wyobrazić.
De czasu przeleżał na dnie tego olbrzymiego kanionu? Z pewnością wystarczająco
długo, aby skalny miał opadający z wietrzejących ścian przykrył go w całości: a
potem jakaś siła, być może bardzo mocne wiatry wiejące przez długi czas, odkryły
z kolei ten fragment jego powłoki.
Możliwe jednak, że ów segment nigdy nie był zakryty. Satelita zwiadowczy
fotografował to miejsce wielokrotnie, lecz żaden z areografów nic nie zauważył,
zanim Lackley, ten Australijczyk, nie objawił swoich „przeczuć".
Niewykluczone też, że jakieś istoty zaczęły odkopywać wehikuł, lecz coś
przerwało ich pracę. Orme aż się wzdrygnął na tę myśl. Włosy zjeżyły mu się na
głowie. Mimo woli zerknął za siebie. Rzecz jasna, żadna grupa Marsjan nie
zachodziła go bezgłośnie od tyłu. Roześmiał się.
- Co cię tak bawi? - zapytał go Bronski.
- Nic szczególnego. Zaśmiałem się, bo... zresztą, nieważne. Może z radości.
Chodź i wyjmij zestaw.
Odwrócił się plecami do Bronskiego, żeby ten mógł wydobyć z przypiętego do nich
cylindra niewielką skrzynkę. Było to mini-laboratorium, służące do
przeprowadzania testów fizyko-chemicz-nych. Bronski postawił skrzynkę na ziemi i
otworzył pokrywę. Następnie obaj z Orme'em przeprowadzili wszystkie niezbędne
badania. Sprawność w ich wykonaniu zawdzięczali długim ćwiczeniom. Gdy
skończyli, Orme przekazał swój raport.
- Drzwi są chyba metalowe. Jak słyszycie w audiometrze, przestrzeń za nimi jest
pusta. Uderzone stalowym młotkiem wydają metaliczny dźwięk. Nawet diamentem nie
sposób ich zarysować. Kwas azotowy nie zostawia na nich żadnego śladu. Nie chcę
używać lasera, ponieważ dostęp powietrza mógłby - przy założeniu, że w środku
cokolwiek jest - spowodować nieodwracalne uszkodzenia. Nie wiem, z jakiego
materiału je wykonano; w każdym razie ziemskiej nauce jest on nieznany.
Bronski włożył skrzynkę z powrotem do cylindra. Obaj mężczyźni zawrócili w
stronę ładownika. Cement już stwardniał. Tutaj, gdzie ciśnienie atmosferyczne
było równe panującemu na wysokości dziesięciu mil nad powierzchnią Ziemi, wilgoć
ulatniała się szybko.
Orme, przy pomocy małego kołowrotka, mocno naciągnął luźną linę. Teraz nawet
wiatr wiejący z prędkością dwustu pięćdziesięciu mil na godzinę - co zresztą nie
było prawdopodobne na dnie kanionu - nie zdoła ruszyć ładownika z miejsca.
Nadir Shirazi, który w tej chwili zastępował Danton, zapytał: . - Jak się
czujecie? Czy chcecie odpocząć przed wejściem do tunelu?
- Jestem zbyt podekscytowany, aby zwlekać - odpowiedział Bronski. - Wolałbym
wyruszyć już teraz.
Ze schowka, w którym trzymali przedmioty użyte do zakotwiczenia, wyjęli
aluminiową teleskopową drabinę oraz skrzynkę materiałów wybuchowych. Podeszli do
wlotu tunelu. Skrzynkę niósł Orme. Robot podążał za nimi. Jego kamery
przekazywały obraz dwojgu ludziom na pokładzie A riesa oraz miliardom na Ziemi.
Kapitan postawił pakunek i otworzył go. Bronski opuścił drabinę do tunelu.
Używając silnej lampy, Orme oświetlił wnętrze korytarza. Na lewo od obu mężczyzn
stał robot. Skierował swe czujniki tam, gdzie padał blask.
Orme oglądał już wielokrotnie wnętrze tunelu, korzystając z uprzejmości robota.
Teraz jednak, kiedy widział je wreszcie na własne oczy, poczuł taki sam dreszcz,
jak wtedy, gdy zobaczył je po raz pierwszy w laboratorium, w Houston.
Na końcu korytarza spostrzegli stos ułożony z kamieni. Pochodziły zapewne z
zawalonego sklepienia. Za nimi kryły się prawdopodobnie następne drzwi. Odłamki
skalne, małe i duże, zalegały zresztą całą podłogę w tunelu. Drzwi w jego drugim
końcu były również częściowo zasypane. Wszystko pokrywał czerwony pył, lecz
zalegał cienką warstwą, toteż nasuwał się wniosek, że sklepienie uległo
zniszczeniu stosunkowo niedawno.
Cóż mogło spowodować jego zapadnięcie? Nikt nie potrafił przedstawić wiarygodnej
teorii. Tunel znajdował się zbyt daleko od urwiska, aby mogła runąć na niego
lawina kamieni. Poza tym ani w tunelu, ani w jego okolicy nie było żadnych
wielkich odprysków. Co prawda niedaleko leżało kilka potężnych głazów, musiały
zostać jednak przyniesione przez wodę w odległej przeszłości.
Jeden z naukowców wysunął hipotezę, że sklepienie zostało strzaskane przez
niewielki meteoryt. Jednakże wokół nie dostrzeżono najmniejszego nawet krateru.
Byłby to zresztą niezwykły zbieg okoliczności, gdyby tak rzadkie zjawisko, jak
upadek meteorytu, wydarzyło się akurat w tym miejscu, ujawniając to, co w
przeciwnym razie nigdy nie zostałoby odkryte.
Orme skierował snop światła na pomarańczowe litery widniejące na czarnej,
matowej powierzchni drzwi. Były to wielkie litery T i ii. Czy jednak ten, kto je
tu umieścił, musiał znać grekę? Czyż te znaki nie były na tyle proste, że mogły
ich używać również inne istoty rozumne? Symbole Tau i Omega mogły przyjść do
głowy
...
science-fiction