Aleksander Puszkin Córka kapitana.doc

(1386 KB) Pobierz
Aleksander Puszkin

Aleksander Puszkin

 

CÓRKA KAPITANA

 

Wydawnictwo „Tower Press”

Gdańsk 2001

Rozdział pierwszy

Sierżant gwardii

– Zostałby w gwardii jutro kapitanem.

– Nie trzeba tego: niech w armii posłuży.

– Niezgorzej powiedziano! Niech pocierpi...

Ale któż jest jego ojcem?

Kniaźnin

Ojciec mój, Andrzej Pietrowicz Griniow, służył w młodości przy hrabi Minichu i

przeszedł

w stan spoczynku w randze premier–majora w roku 17... Odtąd siedział w swojej

wsi w

symbirskiej guberni i ożenił się z panną Awdotią Wasiliewną J., córką

miejscowego ubogiego

szlachcica. Było nas dziewięcioro dzieci. Bracia moi i siostry poumierali w

niemowlęctwie.

Matka jeszcze nosiła mnie w brzuchu, kiedy zaliczono mnie z łaski majora

gwardii, księcia

B., do siemionowskiego pułku w szarży sierżanta. Major B. był naszym bliskim

krewnym.

Jeśliby zawiodły nadzieje i matka urodziłaby córkę, wówczas papa dałby znać,

gdzie

należało, o śmierci sierżanta, który się nie stawił, i cała sprawa na tym by się

skończyła. Aż

do ukończenia nauk figurowałem na liście pułku jako urlopowany. W owych czasach

chowano nas nie po dzisiejszemu. W szóstym roku życia oddano mnie w ręce

masztalerza

Sawielicza, którego za trzeźwość mianowano moim piastunem. Pod jego okiem

nauczyłem

się w wieku lat dwunastu czytać i pisać po rosyjsku i byłem w stanie ocenić

zalety charta.

Wówczas to papa zaangażował do mnie Francuza, Mr.Beaupre, którego sprowadzono z

Moskwy wraz z rocznym zapasem wina i oliwy prowansalskiej. Przyjazd tego pana

mocno

nie podobał się Sawieliczowi. ,,Chwała Bogu – mruczał pod nosem – dziecko zdaje

się

umyte, uczesane, nakarmione. Właśnie trzeba tracić pieniądze i wynajmować m u s

j e, 1

jakby brak było swoich ludzi!”.

Beaupre w ojczyźnie swojej był fryzjerem; służył potem w Prusach jako prosty

żołnierz,

przyjechał wreszcie do Rosji pour etre 2 n a o u t c h i t e l nie bardzo

rozumiejąc, co to

słowo znaczy. Był to dobry chłop, lecz wietrznik i wartogłów w najwyższym

stopniu. Główną

jego słabością był pociąg do płci pięknej; nierzadko za tkliwość swoją

otrzymywał

szturchańce, po których stękał całymi dniami. Nie był przy tym (według własnych

słów)

wrogiem butelki, tj. (mówiąc po naszemu) nie lubił wylewać za kołnierz. Ponieważ

jednak

wino podawano u nas tylko przy obiedzie, i to po kieliszku, przy czym omijano

zwykle

nauczyciela, mój Beaupre rad nierad dość prędko przyzwyczaił się do rosyjskiej

nalewki i

począł ją nawet wychwalać ponad wina ojczyste jako niepomiernie bardziej dla

żołądka

1 zniekształcone: monsieur – pan.

2 żeby być

pożyteczną. Zżyliśmy się natychmiast i chociaż według umowy obowiązany tył uczyć

mnie

francuszczyzny, niemczyzny i wszystkich nauk, wolał jednak sam nauczyć się ode

mnie

paplać byle jak po rosyjsku, po czym każdy z nas zajmował się już swoimi

sprawami.

Żyliśmy w świętej zgodzie. Innego mentora nie pragnąłem wcale. Lecz wkrótce los

nas

rozłączył, a stało się to z powodów następujących:

Praczka Pałaszka, dziewka tłusta i ospowata, oraz zezowata krowiarka Akulka

zgłosiły się

jakoś jednocześnie do mojej matki i rzuciwszy się jej do nóg, przyznały się do

występnej

słabości, oskarżając z płaczem m u s j e że nadużył ich niedoświadczenia. Matka

nie lubiła

żartów podobnych sprawach, poskarżyła się więc – ojcu. Sprawa z ojcem była

krótka.

Zawezwał natychmiast kanalię Francuza. Zameldowano, że m u s j e ma ze mną

lekcję.

Ojciec poszedł do mego pokoju. W tym właśnie czasie Beaupre spał na łóżku snem

sprawiedliwego. Ja – zajęty byłem pracą. Trzeba wiedzieć, że sprowadzono dla

mnie z

Moskwy mapę. Wisiała ona na ścianie bez żadnego użytku i od dawna już kusiła

mnie

szerokością i dobrym gatunkiem papieru. Postanowiłem zrobić z niej latawiec i

korzystając ze

snu Beaupreego wziąłem się do dzieła. Ojciec wszedł w tej właśnie chwili, gdy

przytwierdzałem ogon do Przylądka Dobrej Nadziei. Ujrzawszy moje ćwiczenia

geograficzne,

targnął mnie za ucho, po czym podbiegł do Beaupreego, zbudził go nader szorstko

i zasypał

wyrzutami. Zmieszany Beaupre chciał podnieść się i nie mógł: nieszczęsny Francuz

był

pijany jak bela. Siła złego na jednego. Ojciec podniósł go z łóżka za kołnierz,

wypchnął za

drzwi i tegoż dnia przepędził na cztery wiatry ku niewysłowionej radości

Sawielicza. Na tym

się skończyła moja edukacja.

Żyłem dalej jak Niedorostek, uganiając się za gołębiami i grając w czechardę z

parobczakami. Tymczasem skończyłem lat szesnaście. Wtedy los mój uległ zmianie.

Pewnego razu jesienią matka smażyła konfitury z miodem, a ja oblizując się

patrzyłem na

kipiącą piankę. Ojciec przy oknie czytał „Kalendarz Dworski”, który przysyłano

mu

corocznie. Ta książka zawsze wywierała nań silny wpływ. Nigdy nie odczytywał jej

obojętnie

i lektura ta wywoływała w nim zawsze zadziwiające wzburzenie żółci. Znając na

pamięć

wszystkie zwyczaje i obyczaje męża, matka zawsze starała się ukryć nieszczęsną

książkę jak

najgłębiej i w ten sposób „Kalendarz Dworski” całymi nieraz miesiącami nie

nasuwał się ojcu

na oczy. Lecz gdy wpadł w jego ręce, wówczas ojciec godzinami zatapiał, się w

lekturze. Tak

więc ojciec czytał „Kalendarz Dworski” wzruszając od czasu do czasu ramionami i

mrucząc

półgłosem: „Generał–porucznik... Był w mojej kompanii sierżantem... Obu orderów

rosyjskich kawaler... A dawnoż to razem ze mną?...” Rzucił ojciec „Kalendarz” na

kanapę i

popadł w zadumę, nie wróżącą nic dobrego. Nagle zwrócił się do matki:

– Awdotio Wasiliewno, ileż to lat ma Pietia?

– A ot, zaczął siedemnasty roczek – odpowiedziała matka. – Urodził się, kiedy to

paraliż

tknął ciotkę Anastazję Gierasimownę i kiedy jeszcze...

– Dobrze – przerwał ojciec – czas mu już iść do wojska. Dość tej bieganiny za

dziewczynami i włażenia na gołębnik.

Myśl o bliskiej ze mną rozłące tak dotknęła matkę, że upuściła łyżkę w rondelek

i łzy

popłynęły jej po twarzy. Natomiast trudno opisać mój zachwyt. Myśl o służbie

zespoliła się

we mnie z myślami o wolności, o rozkoszach życia w Petersburgu. Widziałem się

już

oficerem gwardii, co było według mnie szczytem ludzkiej szczęśliwości.

Ojciec nie lubił zmieniać swych postanowień ani też odwlekać ich spełnienia.

Oznaczono

datę mego wyjazdu. W przeddzień ojciec zapowiedział, że ma zamiar pisać w mojej

sprawie

do przyszłego mojego dowódcy i zażądał pióra i papieru.

– Nie zapomnij, Andrzeju Pietrowiczu – rzekła matka – kłaniać się i ode mnie

księciu B.,

mam przecie nadzieję, że nie odmówi łaskawości naszemu Pieti.

– Co za głupstwo – odpowiedział ojciec chmurząc się – z jakiej racji mam pisać

do księcia

B.?

– Ależ powiedziałeś przecie, że raczysz pisać do dowódcy Pieti?

– No więc cóż z tego?

– Przecież książę B. jest dowódcą Pieti. Pietia zapisany jest do pułku

siemionowskiego.

– Zapisany! Cóż mnie obchodzi, że zapisany? Pietia nie do Petersburga jedzie.

Czegóż on

się nauczy służąc w Petersburgu? Tracić pieniądze i hulać? Nie, niech posłuży

pierwej w

armii, popracuje, powącha prochu, by wyrobił się na żołnierza, nie na

gwardyjskiego fircyka!

Zapisany! Gdzie jego paszport? Daj mi go tu.

Matka znalazła paszport, schowany w jej szkatułce razem z koszulką, w której

byłem

chrzczony, i drżącą ręką wręczyła go ojcu. Ojciec przeczytał go uważnie, położył

przed sobą

na stole i zabrał się do pisania listu.

Ciekawość dręczyła mnie. Dokądże to mnie wysyłają, jeśli nie do Petersburga? Nie

odrywałem oczu od ojcowskiego pióra, które poruszało się dość wolno. Skończył

wreszcie,

zapieczętował list razem z paszportem, zdjął okulary i wezwawszy mnie

powiedział: „Oto

masz list do Andrzeja Karłowicza R., starego mojego kolegi i przyjaciela.

Jedziesz do

Orenburga, by służyć pod jego dowództwem”.

Tak więc wszystkie moje świetne nadzieje rozpadły się w gruzy. Zamiast wesołego

życia

w Petersburgu czekała mnie nuda w dalekiej głuchej prowincji. Służba, o której

przed chwilą

myślałem z takim zachwytem, wydała mi się ciężkim nieszczęściem. Lecz próżno

byłoby się

opierać. Nazajutrz rankiem przed ganek zajechała kibitka podróżna; ułożono w

niej kufer,

puzdro z przyborami do herbaty oraz zawiniątko pełne bułek i pierogów –

ostatnich oznak

rozkoszy domowych. Rodzice pobłogosławili mnie. Ojciec powiedział: „Żegnaj,

Piotrze, służ

wiernie temu, komu przysięgniesz, słuchaj zwierzchników: o ich łaski nie

zabiegaj; nie

napieraj się służby, lecz i nie wymawiaj się od niej, i pomnij na przysłowie:

«Strzeż ubrania,

póki nowe, a honoru od młodu»”. Matka ze łzami zalecała mi dbać o zdrowie, a

Sawieliczowi

– czuwać nad dziecięciem. Ubrali mnie w kubrak zajęczy, na wierzch zaś włożyli

lisie futro.

Siadłem do kibitki z Sawieliczem i ruszyłem w drogę, zalewając się łzami.

Tejże nocy przyjechałem do Symbirska, gdzie miałem spędzić całą dobę celem

zakupu

potrzebnych rzeczy co było polecone Sawieliczowi. Zatrzymałem się w oberży.

Sawielicz od

rana poszedł do sklepów. Znudziło mnie patrzenie z okna na brudny zaułek,

począłem więc

wałęsać się po wszystkich pokojach. W sali bilardowej ujrzałem wysokiego pana

lat

trzydziestu pięciu, w szlafroku, z długimi czarnymi wąsami, z kijem bilardowym w

ręku i

fajką w zębach. Grał z markierem, który w razie wygranej wypijał kieliszek

wódki, po

przegranej zaś musiał na czworakach przeciskać się pod bilardem. Zacząłem

przyglądać się

grze. Im dłużej trwała, tym częściej zdarzały się spacery na czworakach, dopóki

wreszcie

markier nie pozostał pod bilardem. Pan wypowiedział nad nim kilka mocnych słówek

zamiast

mowy pogrzebowej i zaproponował mi partię. Odmówiłem tłumacząc się

nieznajomością gry.

Wydało mu się to widocznie dziwne. Spojrzał na mnie jakby z politowaniem,

rozgadaliśmy

się jednak. Dowiedziałem się, że nazywa się Iwan Iwanowicz Zurin, że jest

rotmistrzem w

*** pułku huzarów i asystuje w Symbirsku przy poborze rekruta, a stoi tu w

oberży. Zurin

zaproponował mi, byśmy wspólnie zjedli obiad, ot taki, jak Bóg dał, żołnierski.

Zgodziłem się

chętnie. Siedliśmy do stołu. Zurin pił dużo i częstował. mnie, tłumacząc przy

tym, że należy

przyzwyczaić się do służby; opowiadał anegdoty wojskowe, a ja, słuchając, niemal

tarzałem

się ze śmiechu. Wstaliśmy od stołu jako zdecydowani przyjaciele. Wtedy podjął

się nauczyć

mnie gry w bilard. „Jest to – mówił – rzecz konieczna u nas w wojsku.

Przyjedziesz na

przykład do miasteczka. – czym tu się zająć? Nie wystarczy przecież ciągle bić

Żydów. Mimo

woli zajdziesz do oberży i zagrasz w bilard; no, ale trzeba umieć grać!”

Przekonał mnie

zupełnie i nader pilnie wziąłem się do nauki. Zurin głośno zachęcał, podziwiał

szybkie moje

postępy i po kilku lekcjach zaproponował grę na pieniądze, po groszu, nie dla

wygranej, ale ot

tak sobie, byle tylko nie grać za darmo, bo to, jego zdaniem, najgorsze

przyzwyczajenie.

Zgodziłem się. Zurin kazał dać ponczu i namówił mnie, bym spróbował, powtarzając

wciąż,

że należy zaprawiać się do służby, a cóż warta służba bez ponczu! Posłuchałem

go. Gra

tymczasem trwała. Im częściej pociągałem z mojej szklanki, tym bardziej

wzbierała we mnie

odwaga. Kule co chwila wyskakiwały z bilardu, gorączkowałem się, wymyślałem

markierowi, który liczył Bóg wie po jakiemu, zwiększałem stawkę z godziny na

godzinę,

słowem – zachowywałem się. jak uczniak, co wyrwał się na swobodę.

Czas mijał tymczasem niepostrzeżenie. Zurin spojrzał na zegarek, położył kij i

oznajmił,

że przegrałem sto rubli. Zmieszało mnie to cokolwiek. Pieniądze moje miał

Sawielicz.

Zacząłem się usprawiedliwiać. Zurin przerwał mi: „Ależ nie niepokój się. Mogę

przecież

poczekać, a tymczasem pojedziemy do Arinuszki”.

No cóż! Dzień skończył się równie bezmyślnie, jak. się zaczął. Kolację zjedliśmy

u

Arinuszki. Zurin wciąż mi dolewał przygadując, że należy przyzwyczajać się do

służby.

Wstałem od stołu, ledwo trzymając się na nogach; o północy Zurin odwiózł mnie do

oberży.

Sawielicz czekał na nas na ganku. Jęknął spostrzegłszy niewątpliwe oznaki mego

przejęcia

się obowiązkiem służby. „Cóż to, paniczu, z tobą się stało? – rzekł żałośliwym

głosem. –

Gdzież to się ululałeś? Och, Panie Boże! Jak żyję, takiego grzechu u nas nie

bywało!” –

„Milcz zrzędo! – odparłem zacinając się – pewnoś się upił; idź spać... i pomóż

mi się

rozebrać”.

Zbudziłem się nazajutrz z bólem głowy, mętnie przypominając sobie wczorajsze

przygody.

Rozmyślania moje przerwał Sawielicz przynosząc mi kubek herbaty. „Wcześnie,

Piotrze

Andrieiczu – rzekł kiwając głową – wcześnie hulać zaczynasz. I w kogo się

wrodziłeś?

Przecież ojciec ani dziad twój nie byli pijakami; o matuchnie nie ma co i mówić:

odkąd żyję,

nic prócz kwasu nie raczyła wziąć do ust, ani kropli. A kto temu wszystkiemu

winien?

Przeklęty m u s j e. Co i rusz, bywało, przybiegnie do Antypiewny: «M a d a m, ż

e w u p

r i w ó d k j u !». 3 Ot i masz «ż e w u p r i !» Nie ma co, doprowadził, psi

syn. I trzebaż

było brać wychowawcę bisurmana! Jakby brakło naszemu panu swoich ludzi!”

Wstyd mi było. Odwróciłem się i odpowiedziałem: „Idź sobie, Sawielicz, nie chcę

herbaty”. Lecz niełatwo było poskromić starego, gdy raz zaczął kazanie. „Ot,

widzisz, Piotrze

Andrieiczu, co znaczy rozhulać się. I w główce ciężar, i jeść się nie chce.

Pijanica nie zda się

na nic... Napij się soku ogórkowego z miodem, a najlepiej byłoby wybić klin

klinem – pół

szklaneczki nalewki. Czy nie rozkażesz?”

W tej chwili wszedł chłopczyk i podał mi kartkę od I.I.Zurina. Rozwinąłem ją i

wyczytałem, co następuje:

„...Kochany Piotrze Andrieiczu, proszę uprzejmie, przyślij mi przez chłopca

przegrane

wczoraj sto rubli. Pieniądze są mi na umór potrzebne.

Sługa uniżony

Iwan Zurin”.

Cóż było począć. Zrobiłem obojętną minę i zwracając się do Sawielicza, który był

stróżem

„moich pieniędzy i bielizny, i spraw wszelkich”, kazałem dać chłopcu sto rubli.

„Co? Jak?” –

spytał zdumiony Sawielicz. ,,Zadłużyłem się u niego” – odpowiedziałem możliwie

najchłodniej. ,,Zadłużyłem się! – powtórzył Sawielicz, coraz bardziej zdumiony –

lecz kiedyż

to, panie, zdążyłeś się zadłużyć? Coś w tym jest niedobrego. Wola twoja, panie,

lecz

pieniędzy nie dam!”

Pomyślałem sobie, że jeśli nie przemogę w tej chwili upartego starca, to w

przyszłości

trudno mi będzie wyzwolić się spod jego kurateli; spojrzałem więc dumnie na

niego i

rzekłem: „Jam twój pan, tyś mój sługa. Pieniądze są moje. Przegrałem je, bo mi

się tak

podobało; a tobie radzę nie mędrkować, lecz robić, co ci każę”.

Sawielicz był tak uderzony moimi słowy, że klasnął w ręce i osłupiał. „Czego

stoisz?” –

3 zniekształcone: Madame, je vous prie... – proszę panią o...

krzyknąłem gniewnie. Sawielicz zapłakał. „Dobrodzieju mój, Piotrze Andrieiczu –

przemówił

głosem drżącym – nie każ mi skisnąć ze smutku. Światło ty moje! Posłuchaj mnie,

starego:

napisz do tego zbója, żeś żartował, że nie mamy nawet tak dużych pieniędzy. Sto

rubli! Boże

mój miłosierny! Powiedz, że ci rodzice surowo zabronili grać, chyba na

orzechy...” – „Dość

gadaniny – przerwałem ostro – dawaj pieniądze albo cię na łeb wypędzę”.

Sawielicz spojrzał na mnie z głębokim smutkiem i poszedł po pieniądze. Żal mi

się zrobiło

biednego staruszka, lecz chciałem wyzwolić się i dowieść, żem już nie dziecko.

Pieniądze

dostarczono Zurinowi. Sawielicz pośpieszył wywieźć mnie z przeklętej oberży.

Zjawił się z

wiadomością, że konie gotowe. Z nieczystym sumieniem i milczącą skruchą

wyjechałem z

Symbirska, nie pożegnawszy się z moim nauczycielem i nie sądząc, abym miał się z

nim

kiedykolwiek spotkać.

Rozdział drugi

Przewodnik

Kraino ty moja, kraino Kraino nieznana!

Ani sam nie przyszedłem do ciebie,

Ani koń dzielny mnie tu nie przywiózł –

Zawiozła tu mnie, dzielnego junaka,

Rączość i zuchwałość junacka,

I lekkomyślność pijacka.

Staroświecka pieśń

Rozmyślania moje w podróży niezbyt były przyjemne. Przegrana według cen

ówczesnych

była dość znaczna. Nie mogłem nie uznać w duszy, że moje zachowanie się w

symbirskiej

traktierni było głupie, i czułem się winien wobec Sawielicza. Wszystko to mnie

dręczyło.

Stary siedział posępnie na koźle, odwróciwszy się ode mnie, i milczał

pochrząkując tylko z

rzadka. Pragnąłem koniecznie pogodzić się z nim i nie wiedziałem, od czego

zacząć.

Wreszcie powiedziałem.

– No, no, Sawielicz, dość już. Pogódźmy się, zawiniłem; sam widzę, żem zawinił.

Narobiłem wczoraj głupstw a ciebie obraziłem niesłusznie. O...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin