McNeill Graham - Czas Legend 01 - Mlotodzierzca Legenda Sigmara (Pern).doc

(1926 KB) Pobierz

Księga pierwsza Trylogii Sigmara

Młotodzierżca

Legenda Sigmara

Graham McNeill

Tłumaczyła

Katarzyna Pleskot


Trwa mroczna era, wiek krwi, demonów i czarnoksięstwa.

To również czas bitew, wszechobecnej śmierci i nadchodzącego końca świata.

Pośród zniszczenia i szalejących płomieni rodzą się jednak potężni bohaterowie - ludzie czynu i wielkiej odwagi.

W sercu Starego Świata leży kraina ludzi rządzona przez wiecznie skłóconych ze sobą plemiennych wodzów.

Jest to kraina podzielona. Na północy król Artur z rodu Teutogenów walczy z konkurentami do tronu na szczycie wielkiej Góry Fauschlag, podczas gdy król-berserker z Turyngian wierzy tylko w wojnę i rozlew krwi. To na południe ludzie muszą się zwrócić w poszukiwaniu pomocy. W Reikdorfie panują Unberogenowie dowodzeni przez potężnego króla Björna i jego naznaczonego przepowiednią syna, Sigmara. Unberogenowie wierzą w ideę zjednoczenia ludzkich plemion. Wierzą słusznie, albowiem jeżeli w obliczu tak licznych wrogów ludzie nie przezwyciężą różnic i nie zdecydują się wystąpić razem, ich upadek jest przesądzony.

Pośród pól mroźnej północy grasują najeźdźcy z Norski, barbarzyńcy i czciciele Mrocznych Bóstw, którzy grabią, mordują i niszczą wszystko, co napotkają na swej drodze. Bagna są nawiedzane przez ponure widma, a w lasach gromadzą się bestie. Ale to na wschodzie rośnie największe niebezpieczeństwo ze strony mrocznych sił. Zielonoskórzy od wieków stanowili zagrożenie dla ludzkich krain, lecz tym razem ich niezliczone hordy zbierają się do ataku w celu ostatecznego starcia z powierzchni ziemi każdego śladu istnienia człowieka.

Królowie ludzkich plemion mają jednak sprzymierzeńców w strasznej walce. Krasnoludy zamieszkujące góry, wspaniali kowale i inżynierowie, wspomagają ich przeciwko plugawemu najeźdźcy. Wszyscy muszą trzymać się razem, krasnoludy i ludzie, ponieważ teraz waży się przetrwanie obydwu ras i wiele zależy od tego przymierza.


Księga pierwsza

Wykuwanie człowieka

Kiedy słońce udaje się na spoczynek

I cały świat okrywa się całunem mroku,

Zapałają się wielkie ogniska

I piwo leje się do dzbanów.

Nadchodzi wtedy czas na opowiedzenie sagi,

jak to w zwyczaju mają krasnoludy,

A najwspanialszą z sag

Jest saga o Sigmarze, największym z wojowników.

Posłuchajcie tego, wysłuchajcie uważnie tych słów.

I żyjcie dalej pełni nadziei.

Rozdział 1

Przeddzień bitwy

Podążając za cichym pogłosem pieśni i dumnych okrzyków dobiegających z długiego domu stojącego pośrodku osady, dwóch chłopców skradało się w ciemnościach między zabudowaniami. Poruszali się ostrożnie, rozglądając się na boki. Mijali wysokie budynki o drewnianych ścianach, przemykali pod linami ciężkimi od suszących się na nich ryb, aż wreszcie przystanęli przy rozgrzanej od wewnętrznego żaru ścianie kuźni. Żaden z chłopców nie chciał zostać przyłapany, zwłaszcza po zapadnięciu zmroku, w momencie, gdy na murach pojawiły się straże.

Obaj mieli świadomość, że wyprawa w razie niepowodzenia zakończy się dla nich nie najlepiej, ale byli tak podekscytowani szaleńczym wypadem w głąb Reikdorfu, że łatwo mogli przez nadmierny pośpiech ściągnąć na siebie uwagę strażników.

- Ucisz się! - syknął Cuthwin, gdy Wenyld wpadł na niewidzialną w ciemnościach stertę oheblowanych desek, ułożoną naprzeciwko magazynu stolarskiego.

- Sam się ucisz! - odpowiedział mu przyjaciel, łapiąc w locie spadające kawałki drewna, zanim stukot zdążył ujawnić ich kryjówkę. Chłopcy przycisnęli się do ściany:

- Dziś na niebie nie ma ani gwiazd, ani księżyca. Nic nie widzę.

Cuthwin przyznał w duchu, że była to prawda. Noc była atramentowo czarna, tylko rozstawione na murach osady koksowniki skwiercząc rzucały nieco pomarańczowego światła, w którym widoczne stawały się kontury lasów rozciągających się za Reikdorfem. Wzdłuż obwarowań rozstawieni byli wartownicy, uzbrojeni w łuki i włócznie, których często używali polując w okolicznych gęstych lasach i nad brzegiem Reiku.

- Hej - powiedział Wenyld. - Czy słyszałeś, co powiedziałem?

- Słyszałem - odpowiedział Cuthwin. - Tak, wiem, jest ciemno. W takim razie zacznij używać uszu. Wojownicy nie siedzą cicho w nocy przed dniem, gdy mają wyruszyć na wojnę.

Obaj chłopcy na chwilę zupełnie znieruchomieli niczym miniaturki statuy Ulryka znajdującej się nad wrotami Reikdorfu.

Wsłuchując się w dźwięki nocy, wdychając jej zapachy, pozwalali zmysłom chłonąć wrażenia i malować bez użycia wzroku obraz wioski, w której żyli: skrzypienie stygnącego żelaza w kuźni Beorthyna, układającego się do snu po całym dniu ciężkiej pracy przy wykuwaniu mieczy i toporów; prowadzone półgłosem rozmowy kobiet, rozbrzmiewające troską i zmartwieniem, ponieważ przygotowywały odzienie dla swych synów i mężów, którzy o świcie mieli wyruszyć na wojnę; dobiegające ze stajni ciche rżenie koni; słodkawy zapach palonego torfu i niezwykle apetyczny aromat gotowanego mięsa.

Wśród otaczających dźwięków Cuthwin rozpoznawał także nieustanny szum rzecznych fal, odgłos, jaki wydaje woda rozbijając się na bagnistych płyciznach; skrzypienie drewnianych łodzi rybackich dryfujących po powierzchni rzeki, a także jęk wiatru buszującego pośród rozwieszonych sieci. Ogarniał go przez to smutek, ale noce w krainie położonej na zachód od gór rzadko były wesołe, ponieważ był to czas, gdy z lasu wychodziły bestie, aby zabijać i pożerać swoje ofiary.

Rodzice Cuthwina zostali zabici przez zielonoskórych latem zeszłego roku, podczas próby obrony swego obejścia przed napaścią krwiożerczych najeźdźców. Na myśl o tym Cuthwin wstrzymał oddech i poczuł, jak dłonie zwijają mu się w pięści, podczas gdy umysł podsuwał mu wizje zemsty, jaką wywrze któregoś dnia na potworach, które odebrały mu ojca i przez które został zmuszony do przeniesienia się do Reikdorfu i zamieszkania u wuja.

Mimo że dał się chwilowo pochłonąć myślom o zemście, usłyszał stłumiony odgłos śmiechu i pieśni, który dobiegał zza grubych drewnianych ścian i ciężkich, dodatkowo wzmacnianych drzwi. W tym momencie ściany położonego w centrum osady spichlerza zajaśniały odbitym blaskiem, tak jakby ktoś otworzył drzwi lub okiennice w stojącym naprzeciw budynku.

Dodatkowo dało się wyraźniej słyszeć radosną wrzawę i odgłosy hałaśliwej zabawy.

Na krótką chwilę rynek Reikdorfu rozjaśnił się, ale wkrótce potem światło zniknęło równie gwałtownie, jak się pojawiło.

Obaj chłopcy byli podekscytowani myślą o podglądaniu wojowników króla Björna, którzy nazajutrz mieli wyruszyć do boju z zielonoskórymi. Tylko ci, którzy osiągnęli wiek męski, mogli uczestniczyć w uczcie odbywającej się w królewskich komnatach. Chłopcy nie mogli jednak przepuścić okazji, żeby spróbować odkryć, na czym polega tak pilnie skrywany sekret.

- Widziałeś to? - zapytał Wenyld wskazując palcem w stronę środka wioski.

- Oczywiście, że widziałem - odpowiedział Cuthwin, ściągając w dół ramię przyjaciela. - Nie jestem ślepy.

Mimo że Cuthwin mieszkał w Reikdorfie dopiero od tygodnia, znał tajemnice tego miasta nie gorzej niż dzieci urodzone na miejscu. Jednak teraz, w kompletnych ciemnościach, bez żadnych widocznych punktów charakterystycznych, ledwie rozpoznawał miejsce, w którym się znajdowali. Wioska wydawała się mu nieprzyjazna i wroga, a jej topografia nieznana.

Przypomniał sobie obraz, jaki wyrył mu się w pamięci w momencie rozbłysku światła, po czym chwycił Wenylda za rękę.

- Będę nas prowadził tam, skąd dobiegają głosy wojowników - powiedział. - Trzymaj się mnie, a zaraz dotrzemy na miejsce.

- Ale przecież jest tak ciemno - zaprotestował Wenyld.

- Nieważne - odpowiedział Cuthwin. - Znajdę drogę naokoło, nawet w ciemnościach. Tylko się nie oddalaj.

- Nie będę - obiecał Wenyld, ale Cuthwin usłyszał, że w głosie przyjaciela zadrżała nuta niepewności. Sam poczuł się trochę nieswojo, ponieważ wuj nie ociągał się z użyciem rózgi, kiedy przychodziło do wymierzenia kary. Zdusił jednak strach, powtarzając sobie, że jest przecież jednym z Unberogenów, członkiem najpotężniejszego plemienia wojowników na północ od Gór Szarych, a jego serce jest prawe i mocne.

Wziął głęboki oddech i puścił się biegiem w stronę oświetlonej przed chwilą ściany spichlerza, podążając zapamiętaną ścieżką, gdzie nie powinno znajdować się nic, o co mógłby się potknąć i narobić hałasu. Miał jednak duszę na ramieniu, gdy przemierzał otwartą przestrzeń rynku, omijając miejsca, gdzie, jak pamiętał, znajdowały się pułapki w postaci potłuczonych naczyń, mogące wydać zdradliwy dźwięk, gdyby rozgniótł je stopą. Pomimo że zdołał rzucić tylko krótkie spojrzenie na trasę, którą teraz podążał, obraz ten zapadł mu głęboko w pamięć i mógł go sobie przypomnieć z takimi szczegółami, jakby to był jeden z wilków na sztandarach wojennych króla Björna.

Przypomniało mu się, jak ojciec uczył go poruszać się po ciemnym lesie. Skradał się bezgłośnie jak duch, lawirując między obiektami znajdującymi się na rynku, licząc kroki i ciągnąc za sobą Wenylda. Zatrzymał się na chwilę, po czym ruszył wolniejszym krokiem, teraz z zamkniętymi oczami, pozwalając uszom gromadzić wszystkie potrzebne informacje o otoczeniu. Odgłosy zabawy stawały się coraz głośniejsze, a odbijając się od ścian budynków tworzyły mapę w umyśle chłopca.

Cuthwin wyciągnął przed siebie dłoń i uśmiechnął się w ciemnościach, gdy poczuł pod palcami kamienną ścianę królewskiego długiego domu. Skały były uformowane na kształt sześcianów i pokryte płaskorzeźbami. Zostały wydobyte przez krasnoludzkich górników z kamieniołomów w Górach Krańca Świata i przywiezione wiosną do Reikdorfu jako dar dla króla Björna.

Przypomniał sobie, jak z mieszaniną podziwu i trwogi obserwował krasnoludy, przerażające, przysadziste postaci w błyszczących zbrojach, które nie zwracały uwagi na otaczających je ludzi, rozmawiając tylko ze sobą szorstkimi głosami podczas stawiania długiego domu dla króla, co zajęło im zaledwie jeden dzień. Krasnoludy odrzucały każdą propozycję pomocy i nie zostały w osadzie o minutę dłużej, niż to było niezbędne. Wszystkie oprócz jednego wyruszyły na wschód, gdy tylko budowla została ukończona.

- Czy jesteśmy na miejscu? - zapytał szeptem Wenyld.

Cuthwin skinął głową, przy czym zdał sobie sprawę, że Wenyld i tak nie jest w stanie tego zobaczyć.

- Tak - odpowiedział, zniżając głos. - Ale bądź cicho. Jeżeli zostaniemy złapani, czeka nas co najmniej tydzień pracy przy opróżnianiu wychodków.

Cuthwin zatrzymał się na chwilę, by uspokoić oddech, a następnie zaczął przesuwać się wzdłuż ściany, wyciągając przed siebie dłoń, aby wyczuć, kiedy dotrze do rogu budynku. Kiedy go wreszcie dotknął, wydał mu się tak gładki i ostry jak ostrze topora. Ostrożnie obszedł go, przy okazji zerkając w górę, ponieważ właśnie w tej chwili chmury rozstąpiły się i jasne światło gwiazd rozświetliło na moment ciemne niebiosa nad nim.

Światło rozbłysło na ścianach z ociosanego przez krasnoludy kamienia sprawiając wrażenie, jakby w kamiennych blokach również utkwione były gwiazdy i chłopiec przystanął na moment, żeby podziwiać niesamowite mistrzostwo, z jakim zostały wykonane.

Pokonawszy róg budynku Cuthwin mógł dojrzeć szerokie wrota wykonane z grubych bali drewna i ozdobione kanciastymi obejmami z ciemnego żelaza oraz płaskorzeźbami przedstawiającymi młoty i błyskawice. Okiennice, pod którymi się znajdowali, były zaryglowane i tak ciasno przylegały do framug, że między drewno a kamień nie dałoby się wcisnąć ostrza noża.

Przez okiennice przedostawały się jednak stłumione odgłosy hulanki, brzęk dzbanów z piwem, dźwięki intonowanych pieśni wojennych i stukot mieczy o metalowe guzy na tarczach.

- Patrz tu - wskazał okiennicę nad nimi. - Zobaczmy, czy uda nam się coś przez to zobaczyć.

Wenyld skinął głową i stwierdził:

- Ja pierwszy.

- Dlaczego ty? - zapytał Cuthwin. - To ja nas tu doprowadziłem.

- Ponieważ jestem starszy - skwitował Wenyld i Cuthwin nie mógł dyskutować z tak oczywistym argumentem, dlatego posłusznie splótł palce na wzór „strzemion" używanych pośród jeźdźców taleuteńskich, aby przyjaciel mógł oprzeć stopę na jego dłoniach.

Oparł się plecami o kamienną ścianę i powiedział:

- No dobrze, wespnij się i zobaczymy, czy będziesz potrafił uchylić okiennicę na tyle, żebyśmy mogli zajrzeć do środka.

Podekscytowany Wenyld skinął głową i umieścił stopę na dłoniach Cuthwina, opierając się przy tym rękoma o barki przyjaciela. Cuthwin nabrał powietrza, po czym uniósł Wenylda stękając z wysiłku i odwracając głowę, aby uniknąć spotkania z kolanem chłopca.

Rozsunął trochę stopy, żeby waga Wenylda równomiernie obciążała mu stawy i wyciągnął szyję, żeby dojrzeć, co w tym czasie robił przyjaciel. Okiennica tkwiła mocno w ramie i Wenyld mocno przyciskał twarz do desek, próbując wypatrzyć coś między szczelinami.

- No i co? - zapytał Cuthwin, zamykając oczy, żeby skupić się na podtrzymywaniu Wenylda. - Co widzisz?

- Nic - odpowiedział Wenyld. - Nic nie widzę, deski zbyt mocno przylegają do siebie.

- Nic dziwnego, to porządne krasnoludzkie rzemiosło - dobiegł ich z tylu męski głos. Chłopcy zamarli w bezruchu.

Cuthwin powoli odwrócił głowę i otworzył oczy. Zobaczył przed sobą mocno zbudowanego, oświetlonego blaskiem gwiazd wojownika, który wydał mu się tak potężny, jakby został wykuty z tego samego kamienia, który został użyty do budowy długiego domu.

Sama fizyczna obecność mężczyzny zaparła Cuthwinowi dech w piersiach i rozluźnił splecione palce podtrzymujące Wenylda. Przyjaciel rozpaczliwie próbował chwycić się krawędzi okiennicy, ale nie udało mu się utrzymać i ku jego jeszcze większemu zażenowaniu spadł na ziemię razem z kawałkami desek. Cuthwin strząsnął z siebie klnącego na czym świat stoi przyjaciela. Wiedział, że i tak czeka go kara, ale chciał stawić czoła tajemniczemu wojownikowi bez okazywania strachu.

Szybko stanął na nogi i zaczął dokładnie przyglądać się człowiekowi, który ich nakrył. Początkowa niechęć rychło przerodziła się w podziw w miarę jak wpatrywał się w szczerą, przystojną twarz. Jasne włosy wojownika lśniły w świetle gwiazd niczym srebro, przytrzymywane przez opaskę ze skręconego miedzianego drutu. Masywne ramiona opasywały żelazne naramienniki. Z ramion spływała peleryna z niedźwiedziego futra i Cuthwin dojrzał, że pod spodem mężczyzna był odziany w błyszczącą zbroję i przepasany szerokim pasem z grubej skóry.

Przy pasie w pochwie spoczywał nóż myśliwski o długim ostrzu, ale to broń zwisająca obok przykuła uwagę Cuthwina.

Wojownik był uzbrojony w wielki młot bojowy, a Cuthwin dosłownie pożerał broń wzrokiem, przypatrując się zwłaszcza niezwykłym rzeźbieniom, które lśniły w świetle gwiazd.

Młot bojowy był niesamowitą bronią, jego rękojeść została wykonana z jakiegoś nieznanego metalu rękoma starszymi niż można to sobie wyobrazić. Żaden człowiek nie wykuł nigdy tak doskonałej broni niosącej zniszczenie, żaden kowal nie stworzył również tak straszliwego narzędzia.

Wenyld skoczył na równe nogi, gotowy do ucieczki, ale on również stanął jak zaczarowany wpatrując się w niezwykłego wojownika.

Wojownik pochylił się i Cuthwin zauważył, że był jeszcze młody, mógł sobie liczyć mniej więcej piętnaście wiosen. W zimnym spojrzeniu jego oczu, z których jedno było bladoniebieskie, a drugie w odcieniu głębokiej zieleni, tkwiły iskierki ironicznego rozbawienia.

- Pokonanie trasy przez rynek w ciemnościach poszło ci bardzo dobrze, chłopcze - odezwał się wojownik.

- Nazywam się Cuthwin - powiedział hardo chłopiec. - Mam prawie dwanaście lat, jestem prawie dorosłym mężczyzną.

- Prawie - odpowiedział wojownik. - Ale wciąż jeszcze nim nie jesteś, Cuthwinie. To miejsce przyjmuje dziś wojowników, którzy wkrótce mogą zginąć na polu bitwy. Ta noc jest przeznaczona dla nich i tylko dla nich. Nie spiesz się zbytnio, nadejdzie twój czas na takie sprawy. Na razie ciesz się dzieciństwem, póki możesz. A teraz uciekajcie stąd, no już.

- Nie ukarzesz nas? - zapytał Wenyld, a Cuthwin dźgnął go łokciem w żebra.

Wojownik uśmiechnął się i odpowiedział:

- Powinienem, ale to, w jaki sposób zapuściliście się tak daleko pozostając niezauważonymi, wymagało umiejętności i doceniam to.

Cuthwin poczuł się trochę zażenowany faktem, że pochwała z ust tego wojownika sprawiła mu tak wielką przyjemność i rzekł:

- To ojcu zawdzięczam, że nauczył mnie poruszać się tak, żeby nikt mnie nie spostrzegł.

- Jest w takim razie dobrym nauczycielem. Jak mu na imię?

- Miał na imię Gethwer - odpowiedział Cuthwin. - Zabili go zielonoskórzy.

- Przykro mi to słyszeć, Cuthwinie - powiedział wojownik. - Wiedz jednak, że jutro wyruszamy na bitwę z zielonoskórymi i zaręczam ci, że wielu z nich zginie z naszych rąk. A teraz nie ociągajcie się dłużej, zmykajcie stąd, zanim waszą obecność odkryje ktoś mniej litościwy i sprawi wam lanie.

Cuthwinowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Odwrócił się na pięcie i czmychnął na przełaj przez rynek. Gwiazdy skryły się za chmurami, ale on pamiętał drogę od długiego domu do spichlerza znajdującego się na rogu głównego placu. Słyszał za sobą tupot stóp i zaryzykował nawet krótkie zerknięcie do tyłu, gdzie ujrzał szybko zbliżającego się Wenylda. Starszy chłopak szybko go prześcignął, a na jego twarzy ukazał się wyraz olbrzymiej ulgi, gdy tylko dotarli za róg drewnianego spichlerza.

Chłopcy przystanęli pod ścianą budynku oddychając ciężko i śmiejąc się nerwowo, aby rozładować napięcie, po tym jak ledwie uniknęli złapania.

Cuthwin rozglądał się dookoła rozpamiętując spotkanie z nieustraszonym wojownikiem, który odesłał ich do domu. To był człowiek, który nie lękał się niczego, człowiek, który z podniesionym czołem i wzniesionym młotem bojowym powitałby każde zagrożenie.

- Kiedy dorosnę, chcę być taki jak on - westchnął Cuthwin, kiedy odzyskał oddech.

Wenyld zgiął się wpół, wciąż ciężko dysząc.

- Nie wiesz, kto to był?

- Nie - zdziwił się Cuthwin. - Kto to taki?

Wenyld wydusił z siebie:

- To był królewski syn. To był Sigmar.

Sigmar z uśmiechem obserwował chłopców uciekających jakby sam Olfhednar deptał im po piętach. Przypomniało mu się, jak sam za młodych lat podkradł się pod dawny długi dom w noc poprzedzającą wyprawę Unberogenów pod wodzą jego ojca, wyruszających na bitwę z Turyngianami. Jednakowoż on sam nie potrafił się wówczas skradać tak dobrze, jak ten chłopak, którego przed chwilą wypuścił, i do tej pory ze szczegółami pamiętał lanie, jakie ojciec sprawił mu po odkryciu tego postępku.

Usłyszał pośpieszny tupot stóp tuż za plecami. Wiedział, jeszcze zanim się odwrócił, że oto nadbiegał Wolfgart, jego najwierniejszy przyjaciel i brat miecza.

- Byłeś dla nich za miękki, Sigmarze - stwierdził Wolfgart. - Pamiętam lanie, jakie my dostaliśmy. Dlaczego nie dałeś im nauczki, że nie powinno się szpiegować wojowników w Noc Krwi?

- Złapano nas tylko dlatego, że nie potrafiłeś wystarczająco długo utrzymać mnie w górze - wytknął mu Sigmar, odwracając się w stronę muskularnego młodego mężczyzny w zbroi z narzuconym na nią płaszczem z wilczej skóry. Miecz z długą rękojeścią spoczywał w pochwie przewieszonej na mocnych ramionach, a niesforne kosmyki ciemnych włosów igrały wokół młodej twarzy. Wolfgart był o trzy lata starszy od Sigmara, przystojny, a w tej chwili również mocno poczerwieniały na twarzy od gorąca, tłustego jedzenia i dużej ilości alkoholu.

- Tylko dlatego, że rok wcześniej złamałeś mi rękę młotem kowalskim.

Sigmar rzucił okiem na łokieć przyjaciela zmiażdżony pięć lat wcześniej, kiedy pokonany przez starszego chłopca w ćwiczebnym pojedynku dał się ponieść złości i podniósł broń na niczego niespodziewającego się Wolfgarta. Przyjaciele już dawno temu zdążyli się pogodzić, ale Sigmar miał nigdy nie zapomnieć tego niegodnego uczynku, tak samo jak lekcji samokontroli, jakiej udzielił mu król, dowiedziawszy się o całym wydarzeniu.

- Masz rację - przyznał Sigmar, poklepując przyjaciela po ramieniu i kierując się z powrotem w stronę długiego domu. - Nie pozwolisz mi o tym zapomnieć do końca życia.

- No pewnie! - zaryczał Wolfgart z poczerwieniałymi od ale policzkami, zionąc zapachem przyprawionego ziołami trunku. - Wygrałem w sprawiedliwej, równej walce, po czym ty zaatakowałeś mnie od tyłu!

- Wiem, wiem - zgodził się Sigmar, kierując się w stronę drzwi.

- A w ogóle to co porabiałeś na zewnątrz? Picie czeka!

- Musiałem zaczerpnąć świeżego powietrza - odpowiedział Sigmar. - A poza tym, czy nie za dużo już na dzisiaj tego picia?

- Świeżego powietrza? - wymamrotał Wolfgart, zupełnie ignorując resztę wypowiedzi Sigmara. - Jutro rano nawdychasz się mnóstwo świeżego powietrza. Teraz jest czas ucztowania, picia i oddawania hołdu Ulrykowi. Niezłożenie ofiary bogom to zły omen przed jutrzejszym starciem.

- Wiem o tym, Wolfgarcie. Ojciec mnie tego nauczył.

- Więc wracaj do środka - powiedział Wolfgart. - Zanim zacznie się zastanawiać, gdzie się podziewasz. Nie powinieneś opuszczać towarzystwa braci miecza podczas Nocy Krwi - to zły omen.

- Dla ciebie wszystko jest złym omenem - żachnął się Sigmar.

- Ale to prawda. Rozejrzyj się po świecie, w którym przyszło nam żyć - odpowiedział Wolfgart, po czym przerwał na chwilę i oparł się o ścianę długiego domu po to, aby malowniczo zwymiotować na arcydzieło krasnoludzkich rąk. Wierzchem dłoni starł błyszczące nitki śliny zwisające mu z podbródka i kontynuował:

- Po prostu pomyśl o tym przez chwilę. Wszędzie, gdzie nie spojrzysz czai się coś, co chce cię zabić: w górach zielonoskórzy, w lasach bestie albo wrogie nam ludzkie plemiona jak Asobornowie, Turyngianie czy Teutogenowie. Zarazy, głód i czarnoksięstwo panoszą się wszędzie. I co, czyż nie jest tak, że wszystko dookoła stanowi dla nas zły omen?

- Ktoś chyba znowu za dużo wypił? - zapytał rozbawiony głos dobiegający od strony drzwi do długiego domu.

- Oby Ranald ususzył ci przyrodzenie, Pendragu! - ryknął Wolfgart, a następnie osunął się na kolana, opierając czoło o zimną kamienną ścianę długiego domu.

Sigmar rzucił okiem nad ramieniem przyjaciela i ujrzał dwóch wojowników wynurzających się z ciepłego i rozświetlonego wnętrza długiego domu. Obaj byli w jego wieku, odziani w dobrej jakości koszulki kolcze i ciemnoczerwone tuniki. Wyższy z nich miał włosy w kolorze zachodzącego słońca i nosił gruby płaszcz z błyszczących zielonych łusek, które opalizowały w świetle gwiazd. Jego towarzysz o zmartwionej twarzy miał z kolei narzucony na ramiona długi płaszcz z wilczej skóry udrapowany ciasno na drobnych barkach.

Wysoki wojownik o płomiennorudych włosach, do którego zwrócił się Wolfgart, zignorował obrazę pod adresem swej męskości i zapytał:

- Czy on da radę jutro wsiąść na konia?

Sigmar kiwnął głową i odpowiedział:

- Oczywiście, Pendragu, wywar z korzenia waleriany leczy przecież wszystko.

Pendrag spojrzał z powątpiewaniem, ale wzruszył tylko ramionami i obrócił się w stronę w towarzysza w płaszczu z wilczej skóry:

- Trinovantes sądzi, że powinieneś wejść do środka, Sigmarze.

- Obawia się, że się przeziębię? - zapytał ironicznie Sigmar.

- Twierdzi, że widział znak - odpowiedział Pendrag.

- Znak? - zdziwił się Sigmar. - Jaki znak?

- Zły omen oczywiście - wyrzucił z siebie Wolfgart. - Czy są w ogóle jakieś inn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin