Romans z nieznajomą.rtf

(3296 KB) Pobierz

 

romans

z nieznajomą

 

   

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

        Edward Cullen nie zakochał się w Paryżu. Podczas tygodniowego pobytu w Mieście Światła nocą spacerował po Polach Elizejskich, a w dzień patrzył na lśniącą w blasku słońca wstęgę Sekwany. Jadał coq au vin i haricot de mouton w romantycznych kafejkach oraz sypiał w nieskazitelnej pościeli najlepszych paryskich hoteli. Ale nie poddał się magii Paryża.

        Przyjechał tutaj w interesach i nie oczekiwał żadnych szczególnych wrażeń. Od dawna miał zwyczaj kolekcjonować miasta równie beznamiętnie, jak zbierał dzieła sztuki z okresu renesansu. Codziennie pozwalał sobie przez pewien czas obserwować świat, lecz podróże były tylko zajęciem akademickim, poniekąd ćwiczeniem intelektu.

        Teraz Edward od godziny siedział na ławce w Ogrodzie Luksemburskim, kończąc notatki. W otoczeniu równiutkich klombów, palm w wielkich donicach oraz spacerowiczów, niekiedy podnosił głowę, aby poobserwować spektakl. W to letnie przedpołudnie chyba większość paryżan znalazła jakąś wymówkę, aby udać się do parku. W pewnej chwili jego uwagę zwróciła młoda kobieta, której widok podziałał na niego zdumiewająco silnie.

        Poruszała się z wdziękiem, mijając grupki wielbicieli słońca i dzieci szykujących się do puszczania łódeczek na płytkim stawie. Miała na sobie prostą, czarną sukienkę opinającą biodra i piersi, rozciętą z boku na tyle wysoko, że odkrywała smukłe, kremowe udo.

        Niezależnie od tego, skąd pochodziła ta kreacja - z butiku Chanel czy też z wyprzedaży w Bon Marche - wyglądała tak, jakby została stworzona z myślą o tej dziewczynie. Edward zauważył również szczególny sposób chodzenia nieznajomej. Przy każdym kroku lekko unosiła się na palcach, jakby chciała wznieść się aż do nieba, oraz łagodnie, lecz prowokująco kołysała biodrami. A ciało Edwarda, od dawna pozbawione seksu, natychmiast zareagowało na taką podnietę.

        Kobieta wyglądała jak galijska leśna nimfa - jej lśniące, kasztanowe włosy z rudawym odcieniem lekko falowały na ramionach, a nogi o długości równie imponującej, co wyobraźnia

Francuzów, były bardzo zgrabne. Mimo to Edward nie całkiem rozumiał, dlaczego nieznajoma tak szybko obudziła jego libido. Widywał w Paryżu piękniejsze dziewczyny. Należała do nich na przykład ta, z którą wczoraj jadł kolację. Spotkanie miało charakter służbowy, lecz bez trudu zakończyłby je bardziej intymnie, gdyby nie wyczuł pułapki w drapieżnym uśmiechu towarzyszki.

        Natomiast ta leśna nimfa wcale się nie uśmiechała. Szła dość szybko, obserwując

mijanych ludzi, lecz nie patrzyła im w oczy, tylko uważnie omiatała spojrzeniem kolejne

twarze, jakby je skanowała. Edward był niemal pewien, że ona kogoś lub czegoś wypatruje.

Normalnie już by się znudził obserwowaniem jednej osoby i znów zabrałby się do pracy.

        Ale dzisiaj, całkiem bez zastanowienia, wepchnął dokumenty do teczki i wstał. Wyjeżdżał dopiero wieczorem, miał więc sporo wolnego czasu. Zaliczył już wszystkie muzea i po raz pierwszy od kilku dni był zaintrygowany. Pójście śladem uroczej nieznajomej wydawało się wybaczalne w mieście słynącym z romantyzmu.

        Po wyjściu z parku Edward starał się nie zgubić jej z oczu, chociaż sam się sobie dziwił, że za nią idzie. Było to całkiem nie w jego stylu i już zaczynał czuć się głupio. Nie zmartwiłby się, gdyby dziewczyna znikła w tłumie, lecz ona skręciła w wąską uliczkę i weszła do jakiegoś lokalu.

        Może właśnie spotkała się z kochankiem - jakimś młodym, ciemnookim Francuzem - lub z przyjaciółkami? Edward nie miał pojęcia, co odkryje. Nie spodziewał się jednak, że nieznajoma stanie za ladą drugorzędnej kawiarenki w Dzielnicy Łacińskiej, weźmie z rąk nabzdyczonej paniusi biały fartuszek i go założy. Z tymi wysoko sklepionymi kośćmi policzkowymi i dumną postawą wyglądała jak księżniczka. Idealnie pasowałaby do katedry na Sorbonie, lecz jako osoba podająca kawę i maślane bułeczki wydawała się dziwnie nie na miejscu. Edward uznał, że warto jeszcze trochę ją poobserwować.

        W kiosku na rogu kupił dziennik „USA Today” i poszedł do kawiarni. Nimfa była sama.

        - Cafe au lait, s'il vous plait - powiedział, uśmiechem przepraszając za swój beznadziejnie amerykański akcent.

        Zauważył, że dziewczyna przez sekundę mu się przyglądała, zanim odwróciła się do ekspresu. Jej twarz była równie intrygująca, jak sposób chodzenia. Dość długi, wąski nos i przeciętne usta nie zwracały uwagi, w przeciwieństwie do szerokich, ciemniejszych niż włosy, brwi i zadziwiająco turkusowych oczu. Te oczy na moment leciutko pociemniały, gdy nieznajoma stwierdziła, że klient patrzy na nią badawczo.

        Podała mu filiżankę kawy z mleczną pianką, której odrobina spływała na spodek.

        - Co poleciłaby pani do tego? Edward nadal mówił po francusku.

        - Wszystko jest dobre - odpowiedziała w nienagannej, urokliwej francuszczyźnie. Głos zabrzmiał miękko i o ton niżej, niż się spodziewał.

        - Więc poproszę croissanta.

        Dziewczyna podała rogalik bez słowa i dopiero po chwili powiedziała, ile franków wynosi należność.

        W małej, niezbyt czystej kawiarence stały tylko cztery stoliki. Edward usiadł w rogu, gdzie na blacie mógł rozłożyć gazetę i widzieć ladę. Niczego nie planował, chciał tylko miło spędzić nieco czasu. Z przyjemnością zabawił się w kotka i myszkę z atrakcyjną nieznajomą, tropiąc ją ulicami Paryża, a teraz zamierzał poczytać.

        Od lat pasjonował się psychologią i był wielkim znawcą charakterów, co zawsze przydawało mu się w prowadzeniu firmy. Osobiście wybrał lub zatwierdził każdego pracownika na szczeblu kierowniczym Tri - C International, wielkiej korporacji założonej prawie sto lat temu przez jego pradziadka. Edward nigdy nie miał powodu żałować żadnej z tych decyzji.

        Lubił wyobrażać sobie życie innych ludzi, ich nadzieje i obawy, codzienny byt. A gdy już zebrał garść spostrzeżeń, szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Tak było najlepiej żadnych komplikacji, zbędnych zobowiązań ani powodów do cierpienia.

        Znalazł stronę ze sportem i sprawdził wyniki rozgrywek baseballowych. Raz zerknął na dziewczynę i zauważył - zanim pospiesznie spuściła oczy - że na niego patrzy. Kilka minut później dopił zimną kawę. Musiał jeszcze jakoś zagospodarować popołudnie i jechać na dworzec. Składając gazetę, poszukał spojrzeniem dziewczyny. I stwierdził, że jest w kawiarni sam.

        Po chwili do lokalu wszedł ciemnowłosy mężczyzna. Postał przy ladzie, po czym za nią zajrzał, jakby podejrzewając, że ktoś się tam chowa. Nikogo nie zobaczył, więc mamrocząc pod nosem, wyszedł na ulicę.

        Po kwadransie wróciła nabzdyczona paniusia i na widok pustego miejsca za ladą brzydko zaklęła. Następnie odsunęła ciemną zasłonkę i zajrzała na zaplecze. Edward zobaczył, że w małym pomieszczeniu też nikogo nie ma, lecz tylne drzwi są otwarte, a na klamce wisi biały fartuszek.

        Uśmiechnął się do siebie. Siedzenie leśnej nimfy okazało się bardziej interesujące, niż oczekiwał, gdy ujrzał ją dzisiaj po raz pierwszy w Ogrodzie Luksemburskim.

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

        Isabella Marie Swan uważnie przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Jej włosy były podzielone na równe pasma i pospinane grubymi klipsami. Dłonie nadal lekko drżały po ucieczce z kawiarni, lecz mimo to sięgnęła po nożyczki. Kolejno odpinała klipsy, przeczesywała pasma i znacznie je skracała. Na podłodze leżało coraz więcej włosów w odcieniu ciemnego cynamonu.

        Po chwili Isabella oceniła rezultaty strzyżenia. Fryzura była krótsza, niż w założeniu, ponieważ należało wyrównać niektóre kosmyki z tyłu głowy. Teraz włosy sięgały do nasady kołnierzyka, a z tą puszystą grzywką były w bardzo angielskim stylu i nie wymagały żadnego układania ani zakręcania na wałki. A co najważniejsze - zmieniły jej wygląd. Lecz ta zmiana okazała się niewystarczająca.

        Godzinę później Bella była prawie nie do poznania. Po zmyciu koloryzującej pianki, którą nakładała na włosy podczas pobytu w Paryżu, teraz miały one barwę prawie naturalną, czyli ciemnopopielatą, zawsze szalenie łatwą do ufarbowania.

        Twarz także wyglądała na tyle neutralnie, że można było wiele zdziałać. Dawniej Bella martwiła się brakiem wyrazistych rysów, lecz obecnie bardzo się z tego cieszyła. Starannie wydepilowała brwi, nadając im kształt cieniutkich łuków, usunęła makijaż i wymieniła turkusowe soczewki kontaktowe na takie, które nadawały jej niebieskim oczom kolor ciemnoszary.

        Teraz Bella była nie do poznania. Patrząc w lustro, przećwiczyła nowy sposób mówienia.

        - Tak, dziękuję - powiedziała po angielsku z akcentem wykształconej Brytyjki. - Chciałabym podjąć pracę, o której mowa w waszym ogłoszeniu, tym naklejonym na szybie. Jestem... Tina St. James.

        Nie była pewna, czy chodzi właśnie o to nazwisko. Podeszła do łóżka, wsunęła dłoń pod materac i wyjęła plastikowy woreczek z dokumentami. Przejrzała kilka z wierzchu i znalazła to, czego szukała.

        - Tina St. James. Amerykanka - przeczytała półgłosem. - Wspaniale mruknęła sarkastycznie.

        Paszportowe zdjęcie przedstawiało całkiem inną Bell - brunetkę z długimi, kręconymi włosami. W tamtym wcieleniu miała oczy mocno podkreślone niebieskim cieniem do powiek i mówiła przez nos jak mieszkańcy Brooklynu.

        Zajrzała do kilku innych paszportów i wybrała ten z fotografią, na której wyglądała prawie tak, jak teraz. Był to paszport brytyjski wystawiony na nazwisko Lesley McBain.

        Urodzona w Stevenage, na północ od Londynu, wychowana przez starszą siostrę, która po śmierci ich rodziców często zmieniała miejsce zatrudnienia i zamieszkania. Lesley McBain - biedna, ale dumna dziewczyna, gotowa zarabiać w jakikolwiek sposób, byle uczciwie. Tak, to odpowiednia historyjka. W Londynie na pewno uda się znaleźć jakąś pracę.

        Isabella wiedziała, że nie może tracić czasu, ponieważ zostało jej niewiele pieniędzy. Paryż okazał się nadzwyczaj drogim miastem, ostatnie zajęcie było słabo płatne, a powrót do kawiarni madame Duchampier po zaległe wynagrodzenie nie wchodził w grę.

        Bella usiadła na łóżku, przyciskając paszport do piersi. Może popełniała błąd? Boże drogi, czyżby już popadła w klasyczną paranoję, całkiem zwariowała? A jeśli ten mężczyzna w ciemnym garniturze rzeczywiście pojawił się w Paryżu, aby ją zabić? Był mniej więcej w wieku swoich poprzedników, niewątpliwie pochodził ze Stanów i śledził ją aż do kawiarni. Potem postał przed wejściem, wszedł do wnętrza i przyglądał się jej. Dyskretnie, lecz prawie bezustannie.

        Bella zamknęła oczy. Wciąż widziała tego człowieka. Był uderzająco przystojnym szatynem z włosami gładko zaczesanymi do tyłu, prostym nosem, kwadratową szczęką i bystrymi, orzechowymi oczami, które niczego nie zdradzały. Garnitur z wełny i jedwabiu sprawiał wrażenie kosztownego, szytego na miarę w Anglii lub Hongkongu.

        A ta twarz... było w niej coś bezwzględnego, natomiast sposób poruszania się mężczyzny sugerował agresywność, wyczuwalną nawet wówczas, gdy spokojnie popijał kawę i udawał, że czyta.

        Isabella westchnęła ciężko. Była wykończona, a musiała szybko się spakować, aby zdążyć na dworzec kolejowy Gare du Nord. Na szczęście nie miała zbyt wiele garderoby pasującej do nowego wcielenia. Mogła zabrać tylko długą, kwiecistą spódnicę, sweterek w lawendowym kolorze, granatowy żakiet z tanimi, mosiężnymi guzikami oraz szare spodnie.

        Clara St. Germaine, ze swoimi cynamonowymi włosami i stylowo szczupłą sylwetką, prawie całkiem zniszczyła jedne porządne dżinsy, wąską spódniczkę z guzikami rozpiętymi do połowy uda i obcisły, żółty pulowerek, który prowokacyjnie opinał piersi. Obecna Lesley powinna włożyć te rzeczy oraz czarną sukienkę do papierowej torby i zostawić, aby konsjerżka komuś je oddała lub wyrzuciła.

        Isabella palcami przeczesała włosy i przez jedną krótką chwilę żałowała ściętych loków. Już dawno przestała być próżna, lubiła jednak, gdy tak przyjemnie falowały na ramionach. I cieszyły ją spojrzenia mężczyzn, którzy często patrzyli na nią z zainteresowaniem.

        Wątpliwe, aby komuś spodobała się Lesley McBain, lecz im mniej będzie się rzucać w oczy, tym lepiej. Jeśli jeszcze trochę się zgarbi w tych dużo za luźnych ciuchach i będzie uśmiechać się nieśmiało, to chyba nikt jej nie rozpozna.

        Poza tym często powinna zaciskać usta i może znów nosić okulary. Te w bladoniebieskich oprawkach, niemodnych od dobrych kilku lat. Nie ma sensu roztkliwiać się nad fryzurami i odzieżą. Włosy odrastają, a odzież jest wszędzie dostępna. Ale jednego nadal nie umiała traktować z filozoficznym spokojem tego bezustannego uciekania. W ciągu minionych czterech lat wcieliła się już w tyle postaci, że chwilami zatracała poczucie prawdziwej tożsamości.

        Czasami zastanawiała się też, czy naprawdę musi wciąż uciekać. Znów pomyślała o mężczyźnie w ciemnym ubraniu. Czy czekał na nią gdzieś za ścianami tego pokoiku na poddaszu? Czy znajdzie ją, zanim ona zdąży opuścić Paryż? A może ten człowiek o szerokich barach i z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć był tylko zwyczajnym turystą, który chciał posiedzieć w taniej, francuskiej kawiarence?

        Nie wiedziała. Może nigdy tego się nie dowie. Ale jednego była pewna. Nadal żyła. I zamierzała zachować to status quo.

        - Edwardzie, odwiedzisz nas znów w Paryżu? - Irina Girbaud wręczyła mu teczkę z dodatkowymi danymi, co było wystarczającym pretekstem do przyjścia na stację.

        - W razie konieczności. - Edward uśmiechem okrasił swoją odpowiedź. W ostrym świetle na peronie kolejowym Irina wyglądała tak samo atrakcyjnie, jak wczoraj w blasku świec. Była drobną, zgrabną brunetką o kilka lat starszą od swego trzydziestoletniego szefa i zajmowała dyrektorskie stanowisko w paryskiej filii Tri - C International.

        - A dla przyjemności? Chyba zakochałeś się w moim pięknym mieście?

        - Rzeczywiście jest powodem do dumy.

        - Mogę więc oczekiwać twojego przyjazdu?

        Przez chwilę miał ochotę zignorować podtekst pytania, ale uznał, że to bez sensu.

        - Irina, nigdy nie romansuję z pracownikami Tri - C.

        - Nie?

        - Nie.

        - A w ogóle... z kimś romansujesz, Edwardzie? Bo wydajesz mi się taki... Francuzka wzruszyła ramionami - samotny.

        Zdumiała go jej otwartość, a jeszcze bardziej autentyczne zatroskanie pobrzmiewające w głosie Iriny.

        - Nie jestem nieszczęśliwy.

        - Ale to nie oznacza, że jesteś szczęśliwy.

        - Moje życie mi odpowiada.

        - Cóż, wolałabym, żebyś lepiej się bawił, lecz... jak widać, nie mam na to wielkiego wpływu. Irina uśmiechnęła się serdecznie. - Udanej podróży do Londynu.

        - Dzięki za pokazanie mi Paryża. - Uścisnął jej dłoń.

        - Dobrze, że mogłam ci pokazać chociaż tyle. Odprowadził ją wzrokiem. Uwielbiał przyglądać się idącym ludziom. Irina szła naprawdę ładnie - szybko, jak na taką niewysoką kobietę, lecz z imponującym wdziękiem.

        Znów pomyślał o nieznajomej nimfie, której sposób chodzenia podziwiał dziś po południu. Jej zniknięcie trochę go zaintrygowało, toteż nawet się zastanawiał nad jego przyczynami. Starsza Francuzka, prawdopodobnie właścicielka, była wściekła. Edward wręcz zbaraniał, słysząc monolog godny pijanego marynarza, chociaż nie zrozumiał wszystkich wyrafinowanych przekleństw. Nie ulegało wątpliwości, że smukła nieznajoma nie ma tam po co wracać.

        Przeszedł przez kontrolę celną i wsiadł do pociągu. Wsadził torbę z ubraniami do szafki przy wejściu, po czym odnalazł swoje miejsce. Wykupił bilet także na sąsiednie, aby uniknąć konwersacji, i położył na fotelu teczkę. Wolał podróż Eurostarem niż promem lub lot samolotem, ponieważ od początku interesował się budową tunelu pod kanałem La Manche i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin