Graham Heather - Portret zabójcy.doc

(1549 KB) Pobierz

 

 

 

 

Portret zabójcy

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

Noc. Spojrzała na mroczny pokój, nagle świadoma, gdzie jest. Gdzie i z kim. Umysł ożył, próbując rozpaczliwie odtworzyć wypadki z ostatnich kilku godzin. Nadaremnie, bo w głowie, oprócz pustki, tylko jeden fakt. Dała się podejść, ona, zawsze taka czujna, przezorna, zważająca na każdy krok.

Ciemność i cisza, słychać tylko głęboki, miarowy oddech. Mężczyzna śpi.

Nie ma czasu na zastanawianie się. Nieważne, co zrobiła, jaką granicę pozwoliła sobie przekroczyć. Nie ma czasu na żadne analizy, na choćby jedną myśl.

Uciekać.

Jak najostrożniej przekręciła się na bok. Zsunęła się z łóżka i ubrała, prawie bezszelestnie.

- Wychodzisz?

Odwróciła  się,  dobrze widoczna w srebrzystej


smudze księżycowego światła. Mężczyzna już nie spał. Leżał na boku, oparty na łokciu i patrzył.

-             Ach! Cóż to była za noc! - rzuciła wesoło, przysiadając na brzegu łóżka. Pochyliła się, musnęła wargami czoło mężczyzny. - Nic dziwnego, że teraz mam ochotę na lody. I na kawę. Tak, koniecznie muszę napić się kawy.

-             Lody znajdziesz w zamrażalniku. Z kawą nie będzie problemu.

-             Ale ja mam ochotę na coś specjalnego! „U Denny'ego" pojawił się podobno jakiś nowy rodzaj lodów, słyszałam, że są przepyszne. Na pewno jeszcze nie zamknęli, zresztą, jak nie tam, można zajrzeć gdzie indziej. A poza tym, szczerze mówiąc, wolałabym już zniknąć. Czuję się tu trochę niezręcznie.

Wstała i wsunąwszy stopy w pantofle, sięgnęła po torbę.

Dlaczego ta torba zrobiła się raptem taka lekka...

-              Bardzo mi przykro. Nigdzie nie pójdziesz.
Głos miał spokojny, ruchy też, kiedy podnosił się

z łóżka.

-              Ale ja naprawdę marzę o lodach...

Na jego twarzy ani cienia gniewu, raczej coś podobnego do smutku.

-              Nie kłam. Ja wiem, po co naprawdę tu przyszłaś.
Dlatego już stąd nie odejdziesz.

Leciuteńko dotknęła palcami chłodnej skóry torby.

-              Nie ma broni - powiedział tym samym spokoj­
nym, równym głosem.

Zrobił drugi krok, drugi krok w jej  kierunku.


 


A w dużej brązowej torbie nie ma broni. Ten fakt napełnił ją przerażeniem.

-              Co masz zamiar ze mną zrobić?

-              Ja? Ja nie chcę cię skrzywdzić, dobrze o tym wiesz.

On nie chce jej skrzywdzić... Sukinsyn. On chce zabić.

Chwyciła za torbę, która, choć pusta, mogła po­służyć jako broń. Zamachnęła się, walnęła go w głowę, prawie jednocześnie robiąc jeden szybki krok do przodu. Teraz kolanem, z całej siły, w najczulsze miejsce.

Słyszała, jak dziwnie sapnął. I zgiął się wpół.

Wybiegła z sypialni, do dużego pokoju od frontu. Wyjście, gdzie tu jest wyjście... Nie widać drzwi, jest za to jakiś człowiek, mężczyzna, tarasujący drogę. Mężczyzna, w dodatku znajomy, dlatego zamarła. Na ułamek sekundy. Wystarczyło, aby wyciągnąć oczy­wisty wniosek, który wszystko uporządkował.

-              Ty karaluchu.

-              Niech będzie i karaluch, za to na kasę teraz nie narzekam.

Instynkt kazał jej działać. Uciekaj, walcz. Walcz o siebie.

Nogi zaniosły ją wprost do drzwi, palce błyska­wicznie poradziły sobie z zamkiem. Żadnego wycia, czyli nie ma alarmu. Jasne, przecież alarm mógłby sprowadzić...

Policję.

Chryste! Ona już wpada w histerię. A liczą się


 


sekundy. Z głębi domu dobiegają krzyki. Szybko, do garażu... Nie, do garażu nie. Dopadną jej, zanim zdąży uruchomić silnik. Trzeba zbiec tym długim podjazdem do drogi, z nadzieją, że komuś zachciało się wyjechać z domu jeszcze przed świtem.

Nie wiedziała, że potrafi biec tak szybko, wsłucha­na we własny dziwnie chrapliwy oddech. Nie zwal­niając kroku, sięgnęła do torby. Eureka! Jest komórka! Szybko, szybko. 911. Odezwij się, odezwij...

Cisza. Komórkę jej zostawili, ale wyjęli baterie.

Dotarła do drogi. Stopy miarowo uderzały o asfalt. Nie miała pojęcia, że na wsi nocą jest tak ciemno. Dorastała w mieście, tam wszędzie są światła, a tutaj...

Tutaj też. Rozbłysły nagle w ciemności, coraz większe, coraz bardziej oślepiające. Jakiś samochód nadjeżdża drogą, właśnie teraz, kiedy ona tak rozpacz­liwie potrzebuje pomocy. Zatrzymała się, ciężko dy­sząc, słaniając się na nogach. Oszołomiona faktem, że cud jednak się zdarzył.

Samochód stanął.

Rzuciła się do drzwi, za którymi majaczyła postać kierowcy.

-              Chwała Bogu! Proszę, jedźmy stąd, jak naj...
Chłód stalowej lufy, tuż pod żebrem. I szept. Ten

ktoś nie był nawet zadyszany.

-              Gra skończona.

Przez szybę samochodu widziała twarz kierowcy, pogodną, prawie uśmiechniętą. Tę samą znajomą twarz.

Jej serce prawie przestało bić. Boże, wybacz mi


 


grzechy moje, i ten jeden, najcięższy. Pychę. Bo ja koniecznie sama chciałam dojść prawdy. Chciałam być sławna.

Sławna... Śmiechu warte.

Zdumiewające, że ktoś, zawsze bardzo pewny siebie, może być aż tak przerażony.

-              Jedziemy.

-              Zastrzel mnie. Teraz.

-              Nie. A ty zrobisz, co ci każę, bo wiesz... Dopóki oddychasz, nie trać nadziei. Wszystko może się jesz­cze zmienić, obrócić przeciwko mnie. Dlatego wsiadaj do samochodu, z przodu, koło kierowcy. Powolutku, żadnych głupstw. Zrozumiano?

Miał rację. Ona się nie podda, dopóki będzie się w niej tlić najmniejsza iskierka życia. Jej umysł, dziwnie teraz jasny, stawiał sobie jedno pytanie za drugim. Co on planuje? Co zamierza zrobić, żeby nikt mu potem nie mógł niczego udowodnić?

Kiedy podjeżdżali pod dom, drzwi garażu jakby same się otwarły. Wóz stanął. On wysiadł pierwszy, otworzył drzwi i prawie wyciągnął ją z samochodu.

Ten jego grymas to miał być chyba uśmiech.

-              Jeszcze jedna przejażdżka. Ostatnia. Bardzo mi
przykro.

Drzwi jej samochodu otwarte. Wsiadła bez oporu, z lufą pistoletu wciśniętą pod łopatkę. Wsiadła, bo co innego miała zrobić. A jeśli naprawdę wydarzy się cud?

Kazał jej usiąść za kierownicą, słyszała, jak ktoś, nie odzywając się ani słowem, wsuwa się na tylne siedzenie. On usiadł obok niej i kazał ruszać.


Nadzieja...

Przekręciła kluczyk w stacyjce. Jeden ruch, jeden krok bliżej śmierci.

Nadziei nie wolno tracić, a teraz trzeba mówić. Koniecznie coś powiedzieć, by nie domyślili się, jak wielki jest jej strach.

-              Jesteś sukinsynem, ostatnim sukinsynem. To nie
ma nic wspólnego z religią. Mamisz tych nieszczęs­
nych, zagubionych ludzi, obiecujesz im zbawienie,
a tak naprawdę po prostu ich wykorzystujesz.

-              No, proszę, jaka bystra dziewczynka. Za bystra.
Zobaczyła pojedyncze drzewa, ale lasu już nie.

Spojrzała w lusterko wsteczne, szukając twarzy męż­czyzny siedzącego na tylnym siedzeniu. Tak, to on. Ten, który ją zdradził. Jakaż ona była głupia i ślepa! Jak wszyscy...

Znów zaczęła mówić, podniesionym, pełnym pew­ności siebie głosem.

-              Macie jeszcze szansę, obaj. Jeśli zgłosicie się sami...

-              Nie - przerwał mężczyzna siedzący obok. - My nie możemy cię wypuścić.

Powiedział to jakby z przykrością, jakby naprawdę nie chciał uczynić jej krzywdy. Niestety, to nie on pociągał za sznurki.

-              Jeśli coś mi się stanie, Dilessio nigdy nie da wam spokoju.

-              Dilessio do niczego nie dojdzie - warknął męż­czyzna na tylnym siedzeniu. - Niczego nie udowodni.

-              Najpierw będą musieli cię odnaleźć - wyjaśnił


 


mężczyzna siedzący obok. Znów łagodnie, prawie ze smutkiem. Tak jakby i on się bał. A jej przecież nie wszystko udało się wyjaśnić.

Za późno.

Bystra dziewczynka. No tak.

Samochód sunął przez ciemność, ku swemu miejs­cu przeznaczenia. Znów zaczęła się modlić. Prosić Boga, żeby przyjął ją do siebie, wybaczył wszystkie grzechy, jakie popełniła...

Można zrobić już tylko jedno. Zjechać z drogi, uderzyć w coś, zabić ich wszystkich.

Zdążyła przekręcić kierownicę zaledwie o centy­metr. Silne palce zamknęły się na jej dłoniach, omal ich nie miażdżąc.

-              Stajemy!

Ręce bolą, ale umysł nie chce przyjąć tego do wiadomości. Jeszcze szuka rozpaczliwie jakiejś pod­powiedzi, jakiejś wskazówki...

Ułamek sekundy. Uderzenie tak mocne, że może przynieść jedynie śmierć.

Światła blakną, ból rozpływa się, słabnie. Jeszcze tylko ten głos, cichy i łagodny.

-              Ja nie chciałem cię skrzywdzić. Przykro mi,
naprawdę bardzo przykro.

Boże, wybacz mi...

W głowie już tylko słowa modlitwy.

A potem nicość...


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Piąć lat później

Wszystko, co się zdarzyło, było po części i jej winą, Ashley wcale nie miała zamiaru zaprzeczać. Jej winą, ale tylko w drobnym ułamku - przecież on ją za­skoczył i trochę przestraszył. A z tym niełatwo się pogodzić, ten fakt absolutnie nie pasował do wizerun­ku jej osoby, na jaki Ashley Montague konsekwentnie pracowała.

Poza tym nie było jeszcze szóstej! Nick, owszem, ma kilku znajomków, którzy pukają do drzwi o bladym świcie, wiedząc, że Nick jest już na nogach i na pewno im otworzy. Jednak Ashley o tak wczesnej porze dnia po prostu miała w zwyczaju spać.

Kiedy odezwała się komórka, była pewna, że to Karen albo Jan. Któraś z koleżanek chciała się upew­nić, czy Ashley już wstała. Chwyciła więc komórkę,


choć trzymała już kawę, klucze, torebkę i torbę. Okazało się, że to żadna z dziewcząt, tylko Len Green, młody oficer z policji hrabstwa Miami-Dade, osoba z Ashley bardzo zaprzyjaźniona i czuwająca nad każdym jej krokiem. Wiedział, że Ashley wyjeżdża, musiał więc koniecznie zadzwonić, by sprawdzić, czy już wstała. Ashley, niby wielce oburzona, poinfor­mowała go, że zawsze wstaje o właściwej porze. Len poza tym miał do przekazania krótką wiadomość. Kto wie, czy nie wpadną na siebie, bo on i jego kumple ze straży pożarnej z Broward też wybierają się do Orlando. Ashley wyraziła wielką radość, rozłączyła się i przystąpiła do otwierania drzwi.

Ten mężczyzna wcale nie zapukał, nawet nie zaskrobał w drzwi. Cóż więc dziwnego, że w po­śpiechu otworzyła drzwi dość gwałtownie i nagle napotkała nieoczekiwaną przeszkodę. Wpadła na nie­go z całym impetem. Najpierw zauważyła, że jej torba podróżna ląduje u jego stóp, a jedna z puszek z drogo­cennymi ciasteczkami - niestety otwarta - frunie sobie w dal. W dodatku kubek z kawą zadrżał niebezpiecz­nie i gorący, czarny płyn skwapliwie wydostał się na wolność.

-             Cholera!

-             Cholera!

Jego dżinsowa koszula z krótkimi rękawami była rozpięta, więc kawa spłynęła po nagim ciele. Facet zaklął, normalna w końcu reakcja, kiedy człowiek zostanie oparzony. Ashley również zaklęła i odzys­kawszy równowagę, szybciutko cofnęła się o krok,


 


zastanawiając się w duchu, czy nie powinna teraz wrzasnąć. Nie, chyba nie, facet nie wyglądał groźnie. Rozrośnięty, opalony bubek, jakich pełno włóczy się po plaży.

-             A kogo tu, do diabła, przygnało - wymamrotała raczej nieskładnie.

-             Właśnie. Do diabła - zgodził się skwapliwie, wycierając dłonią czame staiżki spływające po gołym brzuchu. - Szukam Nicka.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin