Jeszcze dzień życia.pdf
(
394 KB
)
Pobierz
81399480 UNPDF
Ryszard Kapuściński
JESZCZE
DZIEŃ
ŻYCIA
SKAN OSIOL.COM
SPIS TREŚCI
·
Zamykamy miasto
·
Sceny frontowe
·
Depesze
·
ABC
1.
Jesteśmy ludźmi
40. Kiedy strach nadejdzie, sen rzadko się zjawia
53. Nie wszystko wszyscy możemy
71. Żeglarz opowiada o wiatrach, rolnik o wołach, żołnierz wylicza rany
154. Dopóki oddycham, mam nadzieję
187. Życie jest czuwaniem
303. Nie ma życia w wojnie
322. Człowiek człowiekowi wilkiem
326. W ogrodach Bellony rodzą się nasiona śmierci
336. Zawsze niepewne są wyniki bitew 338. Dwa razy zwycięża, kto
siebie zwycięża
w zwycięstwie
340. Umiesz zwyciężać, Hannibalu, nie umiesz zwycięstwa
wykorzystać!
344. Jedynym ocaleniem dla zwyciężonych - nie spodziewać się
ocalenia
345. Zwyciężeni zwyciężyliśmy
349. Kim był ten, kto pierwszy wydobył straszne miecze?
„VERTE", łacińskie przysłowia, sentencje i ulotne słowa zebrał, ułożył,
przetłumaczył i opracował Stefan Staszczyk przy udziale Karola Jawińskiego,
PZWS, Warszawa 1959
Zamykamy miasto
Trzy miesiące mieszkałem w Luandzie, w hotelu „Ti-voli". Z okna miałem widok na
zatokę i port. Przy nabrzeżach stało kilka statków handlowych europejskich linii
oceanicznych. Ich kapitanowie utrzymywali łączność radiową z Europą i mogli
wiedzieć o tym, co stanie się w Angoli, lepiej i więcej niż my, zamknięci w oblężonym
mieście. Kiedy po świecie rozchodziła się wiadomość, że zbliża się bitwa o Luandę,
statki odpływały w głąb morza i zatrzymywały się na granicy horyzontu. Razem z nimi
oddalała się ostatnia nadzieja na ratunek, ponieważ ucieczka drogą lądową była
niemożliwa, a powtarzała się pogłoska, że w każdej chwili nieprzyjaciel zbombarduje
i unieruchomi lotnisko. Potem okazywało się, że termin ataku na Luandę został
przesunięty i flota wracała do zatoki w nie kończącym się oczekiwaniu na ładunek
kawy i bawełny.
Ruch tych statków był dla mnie ważnym źródłem informacji. Kiedy pustoszała zatoka,
zaczynałem przygotowywać się na najgorsze. Nasłuchiwałem, czy nie zbliżają się
odgłosy kanonady artyleryjskiej. Zastanawiałem się, czy nie ma aby prawdy w tym,
co szeptali między sobą Portugalczycy, że w mieście ukrywa się dwa tysiące
żołnierzy Holdena Roberto, którzy czekają tylko na rozkaz rozpoczęcia rzezi. Ale
wśród tych niepokojów statki znowu wpływały do zatoki. Nie znanych mi marynarzy
witałem w myślach jak zbawców: na jakiś czas zapowiadała się cisza.
W sąsiednim pokoju mieszkało dwoje starych ludzi -don Silva, handlarz diamentów, i
jego żona - dona Esme-ralda, która umierała na raka. Dożywała ostatnich dni bez
pomocy i ratunku, ponieważ zamknięto już szpitale, a lekarze wyjechali. Jej ciało
ginęło w stercie poduszek, poskręcane z bólu. Bałem się tam wstępować. Kiedyś
wszedłem i spytałem, czy nie przeszkadza jej, że nocami stukam na maszynie. Jej
myśl wydostała się z bólu na moment, na tyle tylko, by powiedzieć:
-Nie, Ricardo, mnie już nic nie może przeszkodzić, żeby dojść do końca.
Don Silva godzinami chodził po korytarzu. Kłócił się z wszystkimi, wyzywał świat,
kark pęczniał mu od złej krwi. Krzyczał nawet na czarnych, choć już w tym czasie
wszyscy traktowali ich grzecznie, a jeden z naszych sąsiadów nabrał nawet takiego
zwyczaju, że zatrzymywał zupełnie nieznanych Afrykańczyków, podawał im rękę i
kłaniał się uniżenie. Tamci myśleli, że wojna pomieszała mu zmysły i odchodzili
pospiesznie. Don Silva czekał na przyjście Holdena Roberto i wypytywał mnie, czy
wiem coś na ten temat. Widok odpływających statków napełniał go największą
radością. Zacierał ręce, prostował się w krzyżu, pokazywał sztuczne zęby. Mimo
przygniatających upałów chodził zawsze w ciepłym ubraniu. W fałdy garnituru miał
powszywane różańce diamentów. Raz w przypływie zadowolenia, kiedy wydawało
się, że FNLA jest już u wejścia do hotelu, pokazał mi garść przezroczystych
kamyków, które wyglądały jak drobno potłuczone szkło. Były to diamenty. W hotelu
mówili, że Silva nosi na sobie pół miliona dolarów. Stary miał serce rozdarte. Chciał
uciec ze swoim bogactwem, a przykuwała go choroba dony Esmeraldy. Bał się, że
jeżeli nie wyjedzie natychmiast, ktoś doniesie i odbiorą mu jego skarby. Nigdy nie
wychodził na ulicę, chciał nawet wprawić dodatkowy zamek, ale
wszyscy fachowcy już wyjechali i w Luandzie nie było człowieka, który by potrafił to
zrobić.
Naprzeciw mnie mieszkała młoda para - Arturo i Maria. On był urzędnikiem
kolonialnym, a ona spokojną, milczącą blondyną o zamglonych, zmysłowych oczach.
Czekali na wyjazd, ale najpierw musieli wymienić pieniądze angolańskie na
portugalskie, a to trwało tygodniami, bo kolejki do banków były kilometrowe. Nasza
sprzątaczka, żwawa, ciepła staruszka - dona Cartagina, doniosła mi oburzonym
szeptem, że Arturo i Maria żyjąna wiarę. To znaczy, żyjąjak Murzyni, jak ci
bezbożnicy z MPLA. W jej skali wartości był to najniższy stopień degradacji i
pohańbienie białego człowieka. Dona Cartagina też czekała na przyjście Holdena
Roberto. Nie wiedziała, gdzie sąjego wojska, i pytała mnie skrycie o nowiny. Pytała
także, czy dobrze piszę o FNLA. Mówiłem, że tak, że entuzjastycznie. Z
wdzięczności sprzątała mi zawsze pokój na najwyższy połysk, a kiedy w mieście nie
było co pić, przynosiła mi - nie wiadomo skąd - butelkę wody.
Maria traktowała mnie jak człowieka, który przygotowuje się do samobójstwa,
ponieważ powiedziałem jej, że zostaję w Luandzie do dnia niepodległości Angoli, do
11 listopada. Jej zdaniem do tego czasu z miasta nie pozostanie kamień na
kamieniu. Wszyscy zginą i powstanie tu wielkie cmentarzysko, zamieszkane przez
sępy i hieny. Radziła mi, żebym szybko wyjeżdżał. Zrobiłem z nią zakład o butelkę
wina, że przetrwam i że spotkamy się w Lizbonie, w eleganckim hotelu „Altis" 15
listopada, o siedemnastej. Spóźniłem się na to spotkanie, ale w recepcji Maria
zostawiła mi kartkę, że czekała i że następnego dnia wyjeżdżają z Arturo do Brazylii.
Cały hotel „Tivoli" był zapchany po brzegi i przypominał nasze dworce tuż po wojnie,
wyładowane tłu-
mem, na przemian nerwowym i apatycznym, oraz stertami byle jak powiązanych
tłumoków. Wszędzie pachniało źle, kwaśno, budynek wypełniała lepka, dławiąca
duchota. Ludzie pocili się z gorąca i ze strachu. Panował nastrój apokalipsy,
wyczekiwania na moment zagłady. Ktoś przyniósł wiadomość, że w nocy
zbombardują miasto. Ktoś inny dowiedział się, że w swoich dzielnicach czarni ostrzą
noże i chcą je próbować na portugalskich gardłach. Lada moment miało wybuchnąć
powstanie. Jakie powstanie? - dopytywałem się, żeby napisać o tym do Warszawy.
Nikt nie wiedział dokładnie. Po prostu - powstanie, a co za powstanie, to się okaże,
jak wybuchnie.
Plotka wycieńczała wszystkich, targała nerwy, odbierała zdolność myślenia. Miasto
żyło w atmosferze histerii, dygotało z lęku. Ludzie nie wiedzieli, jak poradzić sobie z
rzeczywistością, która ich teraz otaczała. Jak ją objaśnić, jak oswoić. Mężczyźni
gromadzili się na korytarzach hotelu i odbywali narady sztabowe. Przyziemni
pragmatycy byli za tym, żeby hotel na noc barykadować. Ci, którzy mieli szersze
horyzonty i zdolność globalnego spojrzenia na świat, uważali, że trzeba wysłać
depeszę do ONZ z apelem o interwencję. Ale wszystko, jak to jest w latynoskim
zwyczaju, kończyło się na dysputach.
Wieczorami latał nad miastem samolot i zrzucał ulotki. Był to samolot pomalowany na
czarno, bez świateł i znaków. Ulotki mówiły, że wojska Holdena Roberto stoją pod
Luandą i że wejdą do stolicy choćby jutro. Żeby ułatwić to zadanie, wzywa się
ludność do wymordowania wszystkich Rosjan, Węgrów i Polaków, którzy dowodzą
oddziałami MPLA i są sprawcami całej wojny i wszystkich nieszczęść, jakie spadły na
umęczony na-
ród. Działo się to we wrześniu, kiedy w całej Angoli byłem jedynym człowiekiem z
Europy wschodniej. W mieście grasowali bojówkarze z PIDE, przychodzili do hotelu,
pytali, kto w nim mieszka. Byli bezkarni, w Lu-andzie nie istniała żadna władza, a oni
chcieli mścić się za wszystko, za rewolucję goździków, za utraconą Angolę, za
złamane kariery. Każde pukanie do drzwi mogło być dla mnie złym sygnałem.
Starałem się o tym nie myśleć, jest to jedyny sposób na takie sytuacje.
Bojówkarze zbierali się w nocnym barze „Adao", obok hotelu. Było tam zawsze
ciemno, kelnerzy chodzili z latarkami. Właściciel baru, gruby, zniszczony playboy, o
oczach przekrwionych, przesłoniętych spuchły-mi powiekami, wziął mnie raz do
swojego kantorku. Od podłogi do sufitu ściany były zabudowane półkami, na półkach
stało dwieście dwadzieścia sześć odmian whisky. Wyciągnął z szuflady biurka dwa
pistolety i położył je przed sobą.
Zabiję tym dziesięciu komunistów i dopiero będę spokojny, powiedział.
Patrzyłem na niego, uśmiechałem się i czekałem, co zrobi. Przez drzwi słychać było
muzykę, bojówkarze zabawiali się z pijanymi Mulatkami. Gruby schował pistolety i
zatrzasnął szufladę. Do dziś nie wiem, dlaczego zostawił mnie w spokoju. Może
należał do ludzi, jakich nieraz spotykałem, którym większą satysfakcję od zabijania
daje świadomość, że mogliby zabić, a tego nie robią.
Przez cały wrzesień kładłem się spać nie wiedząc, co stanie się tej nocy i
następnego dnia. Koło mnie kręciło się kilku typów, rozpoznawałem ich twarze.
Spotykaliśmy się ciągle, nie zamieniając słowa. Nie wiedziałem, co robić. Z początku
postanowiłem czuwać, nie chciałem, żeby mnie zaskoczyli w czasie snu. Ale w
połowie nocy napięcie słabło i zasypiałem w ubraniu, w butach,
na wielkim łóżku pięknie zasłanym przez donę Cartagi-
nę.
MPLA nie mogło mnie obronić: ci ludzie byli daleko, w dzielnicach afrykańskich, albo
jeszcze dalej - na froncie. Dzielnica europejska, w której mieszkałem, do nich jeszcze
nie należała. Dlatego lubiłem jeździć na front - tam było bezpieczniej, bardziej
swojsko. Jednakże wyjazdy takie trafiały się rzadko. Nikt, nawet ludzie ze sztabu, nie
umieli dokładnie określić, gdzie jest front. Nie było komunikacji ani łączności.
Samotne, małe oddziały niewprawnych, początkujących partyzantów, zagubione w
ogromnych, zdradliwych przestrzeniach, poruszały się to tu, to tam, bez planu i myśli.
T
ą
wojnę każdy prowadził na swoją rękę, każdy był zdany na siebie.
Codziennie, o dziewiątej wieczorem odzywała się Warszawa. W aparacie teleksu,
który stał w recepcji, zapalało się światło i maszyna wystukiwała sygnał:
814251 PAP PL DOBRY WIECZÓR PROSIMY NADAWAĆ
albo:
NARESZCIE UDAŁO NAM SIE POŁĄCZYĆ
albo:
CZY COS DZISIAJ DOSTANIEMY? PLS GA GA.
Odpowiadałem:
OK OK MOM SYP
i włączałem taśmę z tekstem depeszy.
Dla mnie godzina dziewiąta była najważniejszą chwilą dnia, była powtarzającym się
każdego wieczora przeżyciem. Pisałem codziennie, pisałem z pobudek najbardziej
egoistycznych, przełamywałem wewnętrzny bezwład i depresję, żeby zrobić choćby
najkrótszą depeszę i utrzymać łączność z Warszawą, bo to ratowało mnie przed
samotnością i poczuciem opuszczenia. Jeżeli miałem czas, warowałem przy teleksie
na długo przed dziewiątą. Zapalające się światło wzbudzało we mnie taki sam
entuzjazm, jaki w człowieku zagubionym na pustyni wywołuje odnalezione nagle
źródło. Starałem się na wszystkie sposoby przeciągać czas tych seansów.
Opisywałem szczegółowo wszystkie bitwy. Pytałem, jaka jest pogoda w kraju, i
skarżyłem się, że nie mam co jeść. Ale w końcu przychodził moment, kiedy
Warszawa odzywała się:
ODBIÓR DOBRY ŁĄCZYMY SIE JUTRO GODZ. 20 00 GMT DZKB BY BY
światło gasło i znowu zostawałem sam.
Luanda ginęła inaczej niż nasze miasta w latach wojny. Nie było nalotów, pacyfikacji,
burzenia dzielnicy za dzielnicą. Nie było cmentarzy na ulicach i placach. Nie
pamiętam ani jednego pożaru. Miasto umierało tak, jak ginie oaza, w której wyschły
Plik z chomika:
porzeczka2
Inne pliki z tego folderu:
Chrystus z karabinem na ramieniu.pdf
(446 KB)
Jeszcze dzień życia.pdf
(394 KB)
Kołyma, mgła i mgła (Imperium - 1993).pdf
(205 KB)
Lapidaria.pdf
(1138 KB)
O Islamie.pdf
(115 KB)
Inne foldery tego chomika:
Albert Camus
Aleksander Puszkin
Anthony Burgess
Antoni Czechow
Arturo Perez-Reverte
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin