Mój Bildungsroman.doc

(128 KB) Pobierz
Mój Bildungsroman*

Mój Bildungsroman*     
(Rozmowa o Innym Świecie)

WŁODZIMIERZ BOLECKI: O genezie i recepcji Innego Świata mówiłeś obszernie w Rozmowach w Dragonei. Interpretacje, analizy i polemiki z Innym Światem znajdują się już w wielu publikacjach*. Chciałbym więc teraz – na użytek czytelników serii Lekcja Literatury – porozmawiać o twojej książce z odmiennej perspektywy, z perspektywy końca XX wieku. Często podkreślasz – za krytykiem włoskim Paolem Milano*, który pierwszy użył tego określenia – że Inny Świat jest twoim Bildungsroman, że jest to książka o inicjacji dwudziestoletniego człowieka w totalitaryzm XX wieku. Czy mógłbyś to raz jeszcze skomentować?

GUSTAW HERLING-GRUDZIŃSKI: Inny Świat jest moim zasadniczym argumentem na rzecz tezy, którą od dawna głoszę, że wiek XX był wiekiem przeklętym – wiekiem ideologii totalitarnych. Wielu ludzi się z tym nie zgadza. Zwłaszcza ci, którzy totalitaryzm uważają za lokalną włosko-niemiecko-rosyjską "wysepkę" na morzu powszechnej szczęśliwości. Ta wysepka miałaby się na krótko wynurzyć z morza postępu po pierwszej wojnie światowej i szybko zniknąć po drugiej wojnie. Nie zgadzam się z taką interpretacją. Uważam, że obraz wieku XX jest zupełnie inny. Już na przełomie XIX i XX wieku zaczęły się nad Europą gromadzić chmury, które spowodowały straszną burzę totalitaryzmu na całym świecie. W Europie wszystko zaczęło się od rewolucji rosyjskiej w 1917 roku i błyskawicznie nastąpił przerzut idei totalitarnych na Włochy i Niemcy. Moim zdaniem, skutki rewolucji rosyjskiej – pod względem liczby ofiar i czasu trwania – były dla ludzkości znacznie bardziej katastrofalne niż nazizm w Niemczech czy włoski faszyzm.

Co to znaczy, że Inny Świat jest moim Bildungsroman? To znaczy, że jako dwudziestoletni chłopiec znalazłem się w samym środku totalitarnego wieku i że w łagrze sowieckim uczyłem się, na czym polega w praktyce ta "nowa moralność", którą postanowili wprowadzić w życie ideolodzy totalitaryzmu. Uczyłem się więc na własnej skórze, jakie są zasady, podstępy i zasadzki zastawione przez totalitaryzm na człowieka – i jakie wynikają z niego zagrożenia dla naszego człowieczeństwa.

Wyszedłem z łagru sowieckiego na tyle cały, że mogłem odnaleźć się w wolnym świecie i napisać tę książkę, ale wyszedłem tylko dlatego, że sprzyjały mi okoliczności wielkiej polityki. Gdyby nie tak zwany pakt Sikorski-Majski z 1941 roku, w którym Stalin zobowiązał się zwolnić z łagrów polskich obywateli, to w Jercewie, łagrze pod Archangielskiem, po prostu musiałbym umrzeć. Przed uwolnieniem znajdowałem się najdosłowniej w przededniu śmierci. Leżałem w baraku zwanym Trupiarnią, byłem "dochodiagą", czyli człowiekiem, który dochodzi już do kresu swego życia. W wieku dwudziestu lat nieczęsto zdarza się spojrzeć nie tylko śmierci w oczy, ale zajrzeć w jądro ciemności całego stulecia. Ja z taką świadomością wyszedłem z obozu, cały czas o wszystkim pamiętałem i od pierwszej chwili, gdy się znalazłem w wojsku generała Andersa, chciałem o tym napisać książkę.

Zacząłem ją pisać w Anglii w 1949 roku i ukończyłem w roku następnym. To doświadczenie, które w niej przedstawiłem, ciąży nade mną do dzisiaj. Chciałbym, żeby ludzie młodzi, którzy mają tyle lat, ile ja miałem, gdy zetknąłem się w łagrze z "innym światem" komunizmu, zrozumieli to, o czym Hannah Arendt* pisze w książce Korzenie totalitaryzmu – nie jesteśmy zabezpieczeni przed powtórzeniem się totalitarnych potworności. Arendt posuwa się nawet do przypuszczenia, że rozwój środków technicznych umożliwia powtórkę totalitaryzmu, bo ułatwia wykonanie jego zbrodniczych idei. Za "moich czasów" realizacja takich planów ze względów "technologicznych" była dosyć trudna. Niemcy wykazali się tu niezwykłymi "zdolnościami", tworząc komory do gazowania ludzi, ale podobnymi "zdolnościami" wykazał się też system sowiecki. Na przykład przeprowadzenie w Sowietach planu deportacji milionów ludzi było potwornie trudnym zadaniem organizacyjnym. Podobnie stworzenie setek łagrów, które choć były bardzo prymitywne, wymagało jednak najpierw zbudowania baraków, otoczenia ich drutem kolczastym, a potem stałego dowożenia więźniów. Podłoże ekonomiczne planu sowieckiego sprowadzało się do maksymalnego wykorzystania łagierników do pracy, która ich ostatecznie miała wyniszczyć. Sowieci przekonali się bardzo szybko, że niewolnik źle pracuje, że jest mało wydajny, więc tę słabą wydajność zastępowali ilością więźniów skazywanych na pobyt w obozach koncentracyjnych.

Gdy wkrótce po klęsce wrześniowej znalazłem się w łagrze, byłem jeszcze chłopcem. Teraz, gdy mam już ponad osiemdziesiąt lat, jestem świadkiem wygasania totalitaryzmu i narodzin wiary w nowe możliwości rozwoju, jak choćby jednoczenie się Europy. Nie jestem czarnowidzem, ale zachowałem świadomość, że mimo tych pozytywnych zmian ciągle wisi nam nad głową niebezpieczeństwo. Kto dziś mówi – jak amerykański publicysta Fukuyama* – że historia się skończyła, jest, mówiąc delikatnie, człowiekiem naiwnym. Wystarczy przypomnieć, że wkrótce po opublikowaniu przepowiedni tego "proroka" wybuchła wojna na Bałkanach, która była klasycznym pokazem totalitaryzmu w wydaniu postkomunistycznym. Totalitaryści wszystkich odcieni uzurpują sobie prawo do robienia z jednostkami i narodami tego, czego chcą. Czystki etniczne Miloszevicia są typowym przykładem totalitaryzmu, który wcześniej praktykowali Rosjanie i Niemcy. To jest klasyczna "czkawka" totalitarna. Podobnie jest w innych częściach świata, na przykład w Afryce. Dlatego chciałbym, żeby młodzi ludzie, wierząc w postęp ludzkości, mieli świadomość, że nadal żyjemy w świecie niebezpiecznym. Doskonale to określił Bertrand Russell w swoim pięknym szkicu zatytułowanym Portret Conrada: musimy pamiętać, że chodzimy po cienkiej warstwie lodu, który w każdej chwili może się załamać. Conrad w swojej twórczości o tym pamiętał.

W.B.: Należysz do pierwszego pokolenia Polaków urodzonych w niepodległej II Rzeczypospolitej. Twoje pokolenie przed rokiem 1939 wierzyło, że czas zaborów, likwidowania państw i ich niepodległości przez wielkie mocarstwa skończył się bezpowrotnie wraz z I wojną światową. Równocześnie wierzyliście w postęp, w demokrację, w konieczność stałego poprawiania instytucji państwowych, po to by ludzie żyli godniej, by systemy społeczne służyły ludziom, dawały im poczucie bezpieczeństwa i sprawiedliwości. Rozczytywałeś się w książkach Ignazia Silonego, w utopiach Stefana Żeromskiego. Z tego przecież wzięło się twoje licealne, przelotne zainteresowanie ideami komunistycznymi. I z wiarą w te idee zostajesz nagle wrzucony w centrum systemu sowieckiego. Czy czułeś się w jakikolwiek sposób do tego przygotowany?

G.H-G.: Nie, nie byłem przygotowany. To było wpadnięcie w przepaść. Co prawda kilka lat przed wojną miałem nieokreślone uczucie, że idziemy w niewłaściwym kierunku. Nawet się dziwiłem, że ludzie ode mnie starsi jakby tego nie zauważali. Nie miałem tych wątpliwości do piętnastego, szesnastego roku życia, ale potem było ich coraz więcej. Jako młody człowiek wierzyłem, że Polska się rozwija, krzepnie, rośnie – patrzyłem w przyszłość z optymizmem. Dwudziestolecie międzywojenne było oczywiście pełne czarnych plam, posunięć haniebnych, których nie należy przemilczać: należy mówić o Brześciu, o Berezie, o Zaolziu, o mocarstwowym traktowaniu mniejszości narodowych i tak dalej. Ale należy też pamiętać o drugiej stronie Dwudziestolecia – to było cudowne odzyskanie niepodległości po latach niewoli, które nam uderzyło do głowy. Jedni w patriotycznej euforii poświęcali się pracy dla państwa – tego zjawiska już dziś nie ma. Inni natomiast, zwłaszcza gdy znajdowali się na tak zwanych stanowiskach państwowych, robili czasem rzeczy nieprzyzwoite. Ale mimo mojego antysanacyjnego nastawienia, pod słynnym przemówieniem ministra Becka* w sejmie w maju 1939 roku podpisałbym się oburącz. Wracając jednak do twojego pytania – dla mnie zetknięcie się z ustrojem sowieckim było szokiem.

W.B.: W którym momencie poczułeś, że "wpadasz w przepaść"? We Lwowie w 1939 roku? W 1940 roku, gdy NKWD aresztowało cię w Grodnie? Później? Wcześniej?

G.H-G.: Już we Lwowie – jesienią 1939 roku. Wtedy zrozumiałem, jaka jest istota ustroju sowieckiego. Mimo że byłem bardzo młody, już wtedy zorientowałem się, że przedstawiciele władzy sowieckiej zrobili ze Lwowa poligon, na którym wypróbowywali wytrzymałość inteligencji polskiej. I doszli do trafnych wniosków, że można ją ujarzmić i zniewolić. Co natychmiast zaczęli robić po wkroczeniu do Polski w 1944 roku. I – jak wiemy – udało im się to ostatecznie w latach pięćdziesiątych.

W.B.: Czy gdy byłeś we Lwowie w 1939 r., wiedziałeś już o istnieniu łagrów w ZSRR?

G.H-G.: Tak, już wiedziałem. Wiedziałem też o procesach moskiewskich, bo jeszcze przed wojną czytałem o nich w gazetach. Tuż przed wojną wyszły w Polsce dwie książki, które dawały "przedsmak" tego, czym jest łagier sowiecki. Autorem pierwszej był rozczarowany komunista Panait Istrati, a drugiej Sołoniewicz*. Kto chciał, mógł te książki przeczytać, choć wielu uważało je za propagandę, a nawet za kłamstwo. Doszło do tego, że nie wierzono nawet artykułom o głodzie na Ukrainie w latach 1932/1933, pisanym przez świetnego znawcę spraw sowieckich Ryszarda Wragę*. Uważano go po prostu za fantastę.

W.B.: W połowie 1940 roku znalazłeś się w łagrze. Czym wtedy był dla ciebie łagier?

G.H-G.: Łagier był narzędziem zabijania przez władze sowieckie niewygodnych dla nich ludzi. Był narzędziem ludobójstwa przeprowadzanego z różnych powodów – klasowych, politycznych, ideologicznych i tak dalej. Szałamow na przykład poszedł pierwszy raz do łagru za głoszenie prawdy o tak zwanym testamencie Lenina*, za co dostał trzy lata. Ale już kilka lat później mówienie o tym testamencie stało się w oczach Stalina tak straszną zbrodnią, że za to "przestępstwo" skazywano na rozstrzelanie. Więc gdy znalazłem się w 1940 roku w łagrze, uderzyło mnie, że jego istotą jest zamykanie w nim ludzi przeznaczonych na wyginięcie, na śmierć. W niemieckich obozach zagłady prawie natychmiast prowadzono więźniów do komór i zagazowywano ich. W łagrach sowieckich droga do śmierci trwała długo, niekiedy kilka, kilkanaście lat. Sowietom chodziło o maksymalne wykorzystanie siły roboczej. Więźniowie łagrów mieli umrzeć, ale wcześniej mieli za darmo, jako niewolnicy, pracować dla państwa. Na tym polegała różnica. Kiedy dziś mówię, że komunizm i nazizm były "bliźniakami totalitarnymi", to mi odpowiadają: "Jak to? Przecież w ZSRR nie było komór gazowych!" To jest oczywiście prawda, że ich nie było, ale Szałamow, który w łagrze na Kołymie przeżył siedemnaście lat, nazwał sowieckie łagry "białymi krematoriami". To jest dokładnie to, o czym mówię.

W.B.: Bolszewicy, tworząc system komunistyczny, rozgłaszali, że tworzą "nowe społeczeństwo" i "nowego człowieka". Jednak od pierwszych "godzin" tworzenia tego nowego ustroju organizowano monstrualny system niewolniczy na nie znaną wcześniej skalę. Pierwsze obozy pracy przymusowej bolszewicy założyli już na początku 1918 roku.

G.H-G.: Oczywiście. Te wszystkie gadania o ustroju "równości" i "sprawiedliwości" i tak dalej były wyłącznie propagandą. Natychmiast po wybuchu rewolucji powstała "nowa klasa wyzyskiwaczy" – jak nazwał ją Milovan Dżilas – która w ustroju sowieckim zastąpiła dawną arystokrację. Oczywiście, istniał wówczas w ludziach pęd do tworzenia nowego świata, wiara, że stworzy go socjalizm. Znakomicie opisał te marzenia ludzi rosyjski pisarz Andriej Płatonow. Ale bardzo szybko okazało się, że marzenia zamieniły się w najstraszniejsze rozczarowanie. Nie należy przy tym zapominać, że ustrój carski wywoływał u ludzi niechęć i bunt. Więc krytyka ustroju carskiego prowadziła wielu ludzi w sposób naturalny do wiary w rewolucję jako jedyny sposób naprawy świata. Ale okazało się, że zamiast naprawy czy budowy lepszego świata bolszewicy urządzili w Rosji krwawą łaźnię. Lekarstwo okazało się gorsze od choroby.

W.B.: Historycy rosyjscy, Heller i Niekricz, zatytułowali swoją książkę Utopia u władzy*.

G.H-G.: Doskonały tytuł! Wiara w utopię była od końca XIX wieku źródłem i motorem rewolucji.

W.B.: Ale ta wiara nie zakładała zwycięstwa bolszewizmu.

G.H-G.: Oczywiście że nie. Zakładała jedynie, że ustrój carski jest spróchniały i trzeba go czymś zastąpić. Wiara w obalenie starego świata była wspólna dla bardzo różnych partii. Największą partię rewolucyjną w Rosji tworzyli tak zwani "eserzy", czyli socjaliści-rewolucjoniści, a nie bolszewicy. Bolszewicy na skutek splotu najdziwniejszych przypadków po prostu przechwycili władzę, a gdy ją utrwalili, to zaczęli mordować swoich przeciwników politycznych jako konkurentów do władzy – w pierwszym rzędzie właśnie eserów. To jest charakterystyczna cecha wszystkich partii totalitarnych. A co zrobił Hitler po zdobyciu władzy? Zlikwidował przywódców SA, których uważał za niebezpieczną konkurencję.

W.B.: Będąc w łagrze, odkryłeś, że jest to instytucja, w której odwrócono znaki wartości. Zobaczyłeś świat na opak, świat sprzeczny z tym, w którym cię wychowano. Jak przebiegała ta konfrontacja?

G.H-G.: Były dwa etapy w tej "edukacji". Pierwszy to przerażenie, drugi to powolne przyzwyczajanie się do tego, w co mnie wrzucono. Tak działają ustroje totalitarne. Najpierw walą mocno pałką w głowę, a potem tych, co przeżyją, przyzwyczajają dzień po dniu do swoich okrucieństw. Genialnie to opisał Szałamow. Spotykało się ludzi, którzy tym światem nasiąkali i wygadywali brednie w rodzaju "gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą". Przyjaźniłem się w Jercewie z inżynierem Białkowskim, który był wcześniej wiceministrem w którymś z rządów sowieckich i który do końca, do momentu, gdy zapadł na obłęd głodowy, twierdził, że łagry to "historyczna konieczność". Opisałem go w Innym Świecie.

W.B.: Żeby opisać inny świat, trzeba było jednak mentalnie tkwić poza nim, nie dać się wciągnąć w jego obłędną logikę.

G.H-G.: To było najważniejsze. Obserwowałem postawę rezygnacji u Rosjan, którzy dawali mi do zrozumienia swoim zachowaniem, że nic na to wszystko nie poradzimy, że tak już musi być, że taki jest po prostu ten potworny świat. Ale oczywiście nie wszyscy tak myśleli, bo na przykład Szałamow był w łagrach nieugięty, także Sołżenicyn. Inna była sytuacja Polaków, którzy ex definitione byli zbuntowani nie tyle przeciw komunizmowi, ile najzwyczajniej przeciw tym, którzy nas wsadzili do łagrów, najechali na nasz kraj i w przymierzu z Hitlerem zlikwidowali niepodległość Polski. W tym sensie nasza sytuacja w łagrze była łatwiejsza niż sytuacja Rosjan. Byliśmy po prostu zbuntowani już "w punkcie wyjścia". Ale przypuszczam, że gdyby to potrwało dłużej, Polacy przyzwyczailiby się do łagru tak samo jak wszyscy inni.

W.B.: Łagier był dla ciebie doświadczeniem nieważności różnic narodowych wobec wspólnego cierpienia.

G.H-G.: Dla mnie tak, ale nie dla wszystkich moich rodaków.

W.B.: Zobaczyłeś "międzynarodówkę ofiar"?

G.H-G.: Miałem poczucie solidarności ze wszystkimi, których więziono w łagrach, nawet z tymi, którzy kiedyś byli komunistami i próbowali mi delikatnie dać do zrozumienia, że trzeba przeczekać ten etap komunizmu, a następny będzie lepszy. Miałem poczucie, że doświadczam cierpienia wspólnego losu ludzkiego. To było poczucie wspólnoty ze wszystkimi udręczonymi, niezależnie od powodów, z jakich znaleźli się w obozie. I miałem też inne odczucie, które mógłbym nazwać "egzystencjalnym" w metafizycznym sensie. Po prostu czułem, że wszędzie wokół mnie panoszy się potworne zło, którego w takiej skali i w takim stężeniu nigdy nie widziałem. Nie zdawałem sobie sprawy, że może istnieć. To było odczucie zła zorganizowanego i spotworniałego. I to jest zasadniczą treścią mojej książki.

W.B.: Czy wówczas miałeś poczucie, że to jest zło "demoniczne", czy zło banalne – tak jak je później opisała Hannah Arendt?

G.H-G.: Banalność zła odkryłem znacznie później. W Jercewie miałem poczucie, że jest to zło demoniczne, przed którym nie można się obronić. Zasadniczą postawą więźnia łagru sowieckiego było czekanie na nieuchronną śmierć z wyczerpania, z przemęczenia – jeśli nie przyszła wcześniej z rąk strażników. Ale typowa śmierć w łagrach była skutkiem zabijania pracą. Była to eksploatacja do końca. Chciałoby się powiedzieć "jak w systemie niewolniczym" – bo to określenie samo się nasuwa – ale paradoks polegał na tym, że o niewolnika trzeba dbać, żeby dobrze pracował. Nas natomiast niszczono pracą i głodem. Więźniów w łagrach nie chciano zachować przy życiu, chciano ich zabić warunkami obozowymi.

W.B.: Zakończenie Innego Świata jest integralnie wpisane w twoją filozofię człowieka, w konstrukcję i w sensy całej książki. Dla czytelników powinno być najzupełniej naturalne w sensie moralnym i logicznym. Tymczasem w recepcji Innego Świata pojawiały się głosy, że to zakończenie świadczy o twojej niezrozumiałej surowości, oschłości i obojętności na los więźnia, przyjaciela, który w Rzymie opowiada ci o swoim donosie na czterech innych więźniów i prosi cię o słowo "rozumiem". A ty milczysz. Ponieważ spory z zakończeniem pojawiają się co pewien czas, chciałbym, żebyś skomentował je wprost.

G.H-G.: Jeśli czytelnicy nie rozumieją tego zakończenia, to znaczy, że ani nie rozumieją tego, o czym opowiada Inny Świat, ani nie rozumieją sensu mojej opowieści o innym świecie. Smutne to, a nawet zdumiewające.

W.B.: Jak reagujesz na wypowiedzi takich czytelników?

G.H-G.: Z ogromnym zdziwieniem, tym bardziej że są to głosy czytelników, wydawałoby się, inteligentnych. Tymczasem ich krytyka zakończenia Innego Świata jest jakąś potworną, niezrozumiałą dla mnie banalizacją. Przecież w tym zakończeniu pokazuję różnicę między niewolą a wolnością, o czym zresztą wcześniej piszę wprost. Jaśniej chyba tego powiedzieć już nie można. Reguły wolności są po prostu inne niż reguły niewoli, a ja w zakończeniu Innego Świata opowiadam, że odmawiam przyjęcia reguł niewoli, gdy już jestem na wolności. Wykładając rzecz wprost: gdybym w łagrze dowiedział się, co zrobił ten więzień, i gdyby w łagrze poprosił mnie o słowo "rozumiem", to być może wypowiedziałbym to słowo. Nie dlatego, żebym go zrozumiał i zaakceptował, lecz dlatego, że w tamtym miejscu, w tym innym świecie, po prostu "przełknąłbym" jego prośbę. Natomiast na wolności, gdzie żyłem już normalnymi ludzkimi uczuciami, miłością, przyjaźnią, gdzie świat opierał się na normalnych wartościach, na rozróżnianiu zła i dobra, kłamstwa i prawdy, nie mogłem wypowiedzieć słowa, o które mnie prosił. Po prostu nie byłem w stanie tego zrobić. Ale nie z niechęci, bo przecież lubiłem tego człowieka, a w więzieniu w Grodnie przyjaźniłem się z nim nawet bardzo serdecznie. Nie mogłem tego zrobić, ponieważ wydawało mi się to zdradą zasad świata, do którego powróciłem. Nie mogłem więc stosować się do zasad "innego świata", skoro żyłem już w świecie wolnym. Moja postawa w zakończeniu tej książki jest po prostu obroną sensu świata wolnego.

Gdy po raz pierwszy doszły do mnie głosy krytykujące zakończenie książki, zacząłem zadawać sobie pytanie, czy gdyby ofiary donosu mojego przyjaciela, ci czterej mężczyźni, których rozstrzelano, nie byli Niemcami, to czy reakcja byłaby taka sama? Gdyby na przykład byli Żydami, Hiszpanami, Rosjanami czy Polakami? Czy wtedy reakcja nie byłaby inna – czy nie twierdzono by wówczas, że moje milczenie jest zrozumiałe, bo ten facet, który doniósł na Żydów, Hiszpanów, Rosjan czy naszych rodaków, jest draniem? Obserwowałem po wojnie takie stwardnienie serca: "Co to ma za znaczenie – mówiono – że on zadenuncjował czterech Niemców. Ostatecznie przez nich znalazł się w łagrze, bo przecież Niemcy rozpętali wojnę". Moja własna siostra mówiła mi coś takiego: "Dlaczego mu nie wybaczyłeś?" Oczywiście, nie dodawała, "że przecież on zadenuncjował Niemców, którzy nas mordowali i tępili", bo taka argumentacja była nie do wymówienia, ale ja wtedy, zaraz po wojnie, czułem ten podtekst, że tu nie chodzi o ludzi, tylko o "czterech Szwabów". Ale dzisiaj takich zarzutów po prostu już nie rozumiem. Wydawało mi się, że pięćdziesiąt lat po wojnie w Polsce zasadniczo zmienił się stosunek do Niemców.

W.B.: Oczywiście, że się zmienił, ale może chodzi o coś innego? Może zmienił się też stosunek do donosu? Dla ciebie, w Innym Świecie, donos jest najpotworniejszą zbrodnią, którą człowiek popełnia przeciw innemu człowiekowi. A dziś mówi się: "A co tam donos, po prostu chwilowa słabość charakteru".

G.H-G.: Masz całkowitą rację, niestety. Dla nas wszystkich, łagierników, donos był zbrodnią potworną. Ale to, co mówisz, potwierdza moją tezę, że świat totalitarny został co prawda pokonany, ale bardzo głęboko wniknął w ludzi i pozostawił w nich swoje ślady. Dlatego pisałem w Dzienniku, że doświadczenie sowietyzmu, doświadczenie zła, trzeba wyciskać z siebie dzień po dniu. Pięćdziesiąt lat sowietyzmu to straszny ciężar, choć czasem niewidoczny. Moja nadzieja w tym, że młodzi ludzie, którzy kształtują się w wolnym świecie, nie będą mieli tego garbu, że będą innymi ludźmi. Słowem, że ich system wartości będzie normalny, że potrafią ocenić, czym jest donos, i nie będą go relatywizować, bo w tym jest największe niebezpieczeństwo. Sowietyzm i wszystkie ustroje totalitarne wsączają w ludzi relatywizację podstawowych wartości, dzięki którym rozpoznajemy się jako ludzie. Oczywiście, mój przyjaciel, który swoim donosem skazał na śmierć czterech niewinnych ludzi, nie zrobił tego bez powodu. To był kontrakt z władzami obozu, które w zamian za to obiecały mu, że uratuje swoje życie. To nie jest żadna okoliczność usprawiedliwiająca jego czyn, co najwyżej tłumacząca, ale nie zdejmująca z tego czynu piętna zbrodni. Potwornym wymysłem bolszewików była tak zwana "moralność rewolucyjna", którą tłumaczono najdziksze zbrodnie i łajdactwa, bo jakoby sprzyjały rewolucji lub były popełniane w jej imieniu. Czyli całkowity brak moralności nazwano "moralnością rewolucyjną" i kazano ludziom w nią wierzyć. To był potwornie niebezpieczny zabieg, będący do dziś jednym z najbardziej zatrutych źródeł totalitaryzmu.

W.B.: To jest centralna kwestia nie tylko Innego Świata, ale także świata nam współczesnego. Bo jeśli u schyłku XX wieku wykształceni ludzie nie są w stanie zrozumieć tego, co wprost napisałeś pięćdziesiąt lat wcześniej, to co można powiedzieć o wieku, który się kończy?

G.H-G.: O to mi chodziło, taka była moja myśl, dlatego napisałem ten epilog. On jest w całości prawdą, a moi powojenni, tak zwani życzliwi krytycy dziwili się, dlaczego go napisałem. Mówili mi, że mogłem to przecież przemilczeć. Na pewno by mnie zrozumieli, gdybym napisał, że "po wyznaniu, jakie usłyszałem od mego przyjaciela, uścisnąłem go ze zrozumieniem i poszliśmy na wódkę"... Wierz mi, że musiałem wiele czasu stracić, by wielu ludziom wytłumaczyć, także mojej siostrze, jaka jest idea tego epilogu.

W.B.: Zaraz po wojnie taką lekturę można było jednak uznać za zrozumiałą.

G.H-G.: I wtedy to rozumiałem. Nie usprawiedliwiałem, ale dobrze rozumiałem. Ale dzisiaj nie rozumiem, tym bardziej że nie czepiają się mnie moi rówieśnicy, którzy pamiętają potworności wojny, ale ludzie urodzeni po wojnie, poruszający lekką ręką kwestie, które – w sensie moralnym – były dla nas kwestią życia i śmierci. I równie lekką nogą wkraczają w następne stulecie.

W.B.: To znaczy?

G.H-G.: To znaczy, że powinni wiedzieć, jaki jest ciężar XX wieku. Bo jeśli u schyłku tego stulecia są ludzie, którzy nie rozumieją sensu epilogu Innego Świata, to znaczy, że nie rozumieją tego, co się w tym wieku wydarzyło. I to potwierdza moją obawę, że to, co się stało w tym totalitarnym, ideologicznym stuleciu, jeszcze może się powtórzyć. Powtarzam – podtytuł książki Hannah Arendt*, "o banalności zła", jest genialny. To jest najmocniejsze ostrzeżenie.

W.B.: W Dzienniku pisanym nocą pisałeś też o banalności dobra...

G.H-G.: Użyłem tego określenia w związku z książką dziennikarza włoskiego pod takim tytułem, w której jest opowiedziana niezwykła, zaskakująca historia. Jest to opowieść o włoskim faszyście, członku partii faszystowskiej, który w Budapeszcie uratował trzy tysiące Żydów. Po prostu uważał za nonsens mordowanie Żydów przez nazistów. Po wojnie wrócił do swej rodzinnej Padwy i nie mógł zrozumieć, dlaczego jego czyn uważany jest za coś niezwykłego. Dla niego to był najbardziej naturalny, oczywisty obowiązek. Więc za autorem tej książki chciałem powiedzieć, że istnieje też banalność dobra. Ale do tego trzeba mieć jakąś naturalną dyspozycję.

W.B.: Inny Świat bardzo długo torował sobie drogę do czytelników.

G.H-G.: Rzeczywiście. Oprócz pierwszego wydania angielskiego, które było ogromnym sukcesem, w Europie wydawcy nie kwapili się do publikacji Innego Świata. Najdłużej zwlekali Francuzi i dlatego w 1985 roku Bernard Pivot powiedział w swojej audycji telewizyjnej, że niedopuszczanie tej książki do druku przez trzydzieści pięć lat jest hańbą Francji. Podobnie było we Włoszech. Ale dlaczego tak się działo? Dlatego, że wydawnictwami na Zachodzie rządzili wówczas tak zwani "sympatycy" komunizmu i Związku Sowieckiego. Nie negowali faktów, które opisałem, tylko nie pochwalali mówienia o nich. To była potworna hipokryzja. Mniejsza o konkretnych wydawców. To, co się działo, obciąża w pierwszym rzędzie inteligencję zachodnią, której społeczna rola polegać ma na mówieniu prawdy i sądzeniu rzeczywistości zgodnie z nią. A ta inteligencja zachowała się w tej sprawie w sposób karygodny. Albo udawała, że o niczym nie wie, albo wiedziała i uciekała od tego tematu, albo wiedziała i twierdziła, że wszystko jest w porządku. Nie chcę podawać nazwisk, ale wiem o luminarzach naszej literatury i filozofii, którzy w latach pięćdziesiątych po przeczytaniu Innego Świata twierdzili, że jest to dzieło nieprzeciętnej wyobraźni literackiej. Nie można nawet pomyśleć, żeby w Polsce ktoś o opowiadaniach Borowskiego na temat obozu Auschwitz powiedział, że są dziełem wyobraźni literackiej! A o łagrach sowieckich można było tak mówić. To są dziś rzeczy nie do uwierzenia.

W.B.: Istnieje w prawie międzynarodowym pojęcie "kłamstwa oświęcimskiego". Każdy, kto neguje istnienie obozów zagłady, komór gazowych, ludobójstwa popełnianego w Auschwitz, holokaustu i tak dalej, podlega oskarżeniu z urzędu o popełnienie przestępstwa. Równocześnie od końca wojny powszechnie tolerowane jest – nazwijmy to tak – "kłamstwo kołymskie". Można publicznie twierdzić, że w ZSRR nigdy nie było obozów koncentracyjnych, i żaden wymiar sprawiedliwości tym się nie zainteresuje.

G.H-G.: Niestety, to nie wywołuje żadnej reakcji. Albo weź przykład wybitnego podobno filozofa, z którym przyjaźnił się Miłosz, a który potrafił napisać, że tym głupim Polakom romantyzm trzeba wybić z głów kolbami sowieckich karabinów. Gdyby to dotyczyło nazistów, nikt nie mógłby bez obrzydzenia wymawiać jego nazwiska, ale ponieważ karabiny miały być sowieckie, to Tadeusz Juliusz Kroński* może uchodzić za wybitnego intelektualistę. Ja nie kwestionuję jego twórczości filozoficznej, chętnie wierzę, że była wybitna, ale tym bardziej jest to dla mnie przerażające, bo tacy ludzie odegrali ogromną rolę w rozpowszechnianiu kłamstwa o gułagu, albo raczej w powstrzymywaniu głoszenia o nim prawdy. Dlatego Ignazio Silone, wybitny pisarz włoski, miał prawo powiedzieć na zjeździe Pen Clubu w Bazylei, w 1947 roku, że inteligencja nie odegrała roli, jaką powinna odegrać. Żyła przez lata w potwornym zakłamaniu. Toteż fakt, że Inny Świat jest tłumaczony na coraz to nowe języki i nadal wznawiany, dowodzi, że ta książka żyje, że jest potrzebna, że ludzie chcą znać prawdę o naszym potwornym stuleciu.

W.B.: Musiałeś jednak długo czekać na takie uznanie.

G.H-G.: Nawet bardzo długo i dobrze wiem, dlaczego. Kiedy Inny Świat ukazał się po angielsku, jeden z recenzentów po wyliczeniu pochwał pod moim adresem napisał zdanie, które mnie bardzo dużo nauczyło: "Kto wie, czy możemy w pełni wierzyć autorowi tej książki, ponieważ jest Polakiem, a Polacy bardzo nie lubią Rosjan". Wtedy zrozumiałem, że jeżeli o łagrach rosyjskich nie napisze podobnej książki Rosjanin, my, Polacy, z naszą wiedzą o obozach koncentracyjnych w Rosji nigdy nie przebijemy się do świadomości czytelników zachodnich. I to się sprawdziło, ponieważ moja książka zaczęła być uznawana dopiero po ukazaniu się wspaniałego dzieła Sołżenicyna Archipelag GUŁag. A przecież mój Inny Świat wyszedł trzydzieści lat przed książką Sołżenicyna! Historyczną zasługą Sołżenicyna jest to, że jego Archipelag GUŁag zmusił czytelników na Zachodzie do uznania prawdy o rzeczywistej naturze sowieckiego komunizmu.

W.B.: Ale chyba nie była to lekcja zbyt głęboka, skoro odrzucono rozmowę z tobą, która miała być przedmową do Opowiadań kołymskich Szałamowa?*

G.H-G.: Słusznie. To bardzo charakterystyczny epizod w dziejach wiedzy o "innym świecie" u schyłku naszego stulecia. Tym, z czym włoski wydawca Einaudi nie mógł pogodzić się w moich wypowiedziach o Szałamowie, było pojęcie "bliźniąt totalitarnych", czyli zestawienie komunizmu z nazizmem. Mówiąc inaczej – co prawda u schyłku wieku XX wiedza o sowieckich obozach koncentracyjnych została już przyjęta do wiadomości, ale istnieje absolutny opór wobec porównywania zbrodni komunistycznych z bestialstwami hitlerowców. Wydawnictwo, o którym mówię, kiedyś było bardzo lewicowe, dość powiedzieć, że zmarły niedawno jego właściciel nosił się z zamiarem opublikowania w luksusowym wydaniu pism Żdanowa. Do tego wydania nie doszło, niemniej to coś mówi o mentalności włoskich intelektualistów. Odnoszę wrażenie, że są wśród nich ludzie, którzy nadal nie rozumieją, czym był komunizm, i nie wyciągnęli żadnych wniosków z faktu, że został on odrzucony w Europie Wschodniej – nawet w samej Rosji.

W.B.: A co sądzisz o publikacji tzw. Czarnej księgi komunizmu*, w której historycy analizują zbrodnie systemu komunistycznego – także takie, o których ty pisałeś pół wieku temu w Innym Świecie?

G.H-G.: Uważam publikację tej księgi za niezwykle ważne wydarzenie i sądzę, że może ona odegrać rolę podobną do Archipelagu GUŁag Sołżenicyna. Ważne jest to, że ci historycy systematycznie, na podstawie dokumentów, opisali zbrodnie komunizmu. Po wydaniu tej Księgi nie będzie już możliwe to, co było dla nas, emigrantów ze wschodniej Europy, zmorą, a mianowicie – niemożliwe będzie negowanie naszego doświadczenia w ZSRR i zbrodniczości tego ustroju. Ta Księga jest dla mnie bardzo ważna, ponieważ pokazuje, że mam rację mówiąc o "bliźniakach totalitarnych", o dwóch ustrojach, które w XX wieku odpowiadają za zorganizowanie największego ludobójstwa w dziejach ludzkości. Taki był ten wiek – ideologiczny wiek totalitarny. Chodzi o to, żeby ci, którzy wkraczają w następne stulecie, nie zapomnieli, jaki naprawdę był wiek, który się teraz kończy.

W.B.: W opisywaniu komunizmu dwa tytuły odegrały w Polsce wielką rolę i weszły do potoczn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin