Polska, czyli pływanie w kisielu (Ziemkiewicz rp.pl).doc

(47 KB) Pobierz

Polska, czyli pływanie w kisielu

 

Dlaczego Polacy tak masowo wyjeżdżają ze swojego kraju? I dlaczego tak wielu młodych Polaków marzy, żeby nie tylko wyjechać do Anglii albo Ameryki, ale żeby w ogóle stać się Anglikiem lub Amerykaninem, naprawiając ten niezrozumiały błąd natury, który sprawił, że zamiast w jakimś kraju cywilizowanym, urodził się człowiek właśnie w Polsce?

 

Standardowe odpowiedzi to oczywiście brak pracy, lepsze perspektywy materialne etc. Nie wydają mi się one właściwe. Często rozmawiam z ludźmi, którzy wyjechali, zbierają się do wyjazdu, a także z tymi, którzy wrócili - bo są i tacy, przeważnie z grona wyrzuconych na paszportach "w jedną stronę" z Peerelu - by po latach pobytu na Zachodzie lepiej lub gorzej próbować się zaadaptować do życia w ojczyźnie. I wydaje mi się, że kwestie materialne naprawdę nie są tutaj najważniejsze.

 

Moi rozmówcy formułują to różnie, ale większość z tego, co od nich słyszałem, daje się sprowadzić do jednego: w Polsce po prostu wszystko jest problemem. Wszystko to, co na Zachodzie jest proste i oczywiste, tu wymaga czasu, wysiłku i nerwów.

 

Muszę powiedzieć, że zgadza się to z moim własnym doświadczeniem, choć na Zachodzie bywałem zawsze krótko, w konkretnych sprawach. Ale to wystarcza, żeby zauważyć różnicę.

 

Najłatwiej zauważyć ją na poziomie spraw najprostszych, życiowych. Coś się w domu zepsuje. Tam - dzwonisz, płacisz, serwis przyjeżdża natychmiast i jeszcze przeprasza, że się guzdrał, naprawia, znika, nie pozostawiając po sobie ruiny.

 

W Polsce, jak wie każdy, nawet drobna awaria staje się kataklizmem. Fachowca nie ma, umawia się w najbardziej niedogodnym terminie, bo i tak robi łaskę, nie przychodzi, jak w końcu przyjdzie, to przy okazji naprawy zaświni i zdemoluje pół domu, a potem i tak okazuje się, że coś sknocił i trzeba go trzy razy łapać, żeby poprawił. Zmarnowany czas, niepotrzebne nerwy. Kiedy usłyszałem o kłopotach ministra Wassermanna z "fachowcem" od jacuzzi, to wbrew rechotowi mediów całym sercem od razu byłem po jego stronie - tak jest, rodzimego "fachowca" powinno się w ciemno skazać na ciupę, nawet razem z matką staruszką, choć lepsze byłyby tortury.

 

Podobnie, jak sądzę, reaguje każdy, komu przyszło niebacznie do głowy podnieść standard swojego życia, dajmy na to właśnie mieszkaniowy. Jeśli ktoś taki nie będzie cały czas stał robotnikom nad głową, to wszystko zrobią na opak i byle jak. A jeśli będzie stał, to zemszczą się za utrudnianie im życia, zostawiając jakąś trudno zauważalną a dokuczliwą niedoróbkę. Na byle mebel odrobinę lepszy od paździerzowo-laminatowego badziewia trzeba czekać miesiącami, bo w Polsce tzw. sklep meblowy to jedynie wystawa oraz jegomość wypisujący na wybrany towar zamówienie do producenta. Jak już dojedzie, to na pewno nie taki, jaki był zamówiony - albo w innym kolorze, albo z innym wypełnieniem, albo w ogóle inny.

 

Reklamacja to następne miesiące, i to tylko wtedy, jeśli się odpowiednio często wydzwania, popędza, awanturuje. Zasłony, szyte przez kolejny miesiąc, też okażą się albo nie w takim kolorze, albo w nieodpowiednim rozmiarze, choć firma sama wcześniej wszystko mierzyła.

 

Przedstawiciel innej firmy, dajmy na to robiącej wystrój kuchni, choć żąda ogromnych pieniędzy, i tak nigdy nie zjawia się w umówionym czasie, nie odpowiada na telefony ani e-maile, a dopadnięty wreszcie, z rozbrajającą szczerością mówi, że i tak ma dość zamówień, więc nie będzie się wysilał. Zmarnowany czas, niepotrzebne nerwy.

 

Rzecz bowiem bynajmniej nie dotyczy tylko pracowników fizycznych. Ogólne lekceważenie dla klienta i jego czasu, dla własnych obowiązków, bylejakość, niedoróbka, to taka sama norma wśród wysiadujących po warszawskich biurowcach krawaciarzy, jak i wśród zapitych roboli.

 

Nie chcę dłużyć tego wątku - pisać o sprzedawcach, niemających pojęcia o tym, czym handlują, o przepychankach z reklamacjami, o problemach ze sprzedażą wysyłkową, która na świecie jest czymś normalnym, a u nas hazardem, ani o setkach podobnych spraw. Ale koniecznie trzeba osobno wspomnieć o urzędach. Polski urząd to przecież jakaś makabra, wydębienie zeń jakiegokolwiek kwitu, przeważnie potrzebnego tylko dla innego urzędu, to pasmo upokorzeń, strata wielu godzin i dojmujące poczucie wszechobecnego lekceważenia dla człowieka, jego czasu i spraw.

 

Przyjaciel, który zdecydował się osiąść w Kanadzie - kraju w końcu odległym od wolnorynkowej ortodoksji - o mało nie zgubił ze zdumienia szczęki, kiedy poszedł zarejestrować firmę. Urzędnik sam wypełnił wszystkie papiery, poinformował o możliwych wariantach rozliczeń, o ewentualnych dalszych formalnościach i wręczył swoją wizytówkę, informując, że będzie się tym wszystkim zajmował na bieżąco według otrzymanych wskazówek. Ten sam znajomy wcześniej w Polsce trzy razy nie mógł sobie z prowadzeniem własnej firmy poradzić i w rodzinie zaczął uchodzić za nieudacznika. W Kanadzie prosperuje.

 

Można by ciągnąć anegdotyczne przypadki w nieskończoność. Cokolwiek chce się w Polsce zrobić - zawsze oznacza to zmarnowany czas, wysiłek i nerwy. Rzeczy, które obywatelowi Zachodu przychodzą bez żadnego trudu, tu zawsze trzeba wymóc, wywalczyć, wymęczyć na innych i na sobie. Podczas gdy oni mogą robić ze swoim życiem coś ciekawego, my, Polacy, tracimy większość sił na samo życie.

 

Mówiąc obrazowo, żyć w Polsce to tak, jakby być zanurzonym w przezroczystym kisielu. Każdy ruch, dla innych po prostu normalny ruch, u nas wymaga wysiłku i większość energii, którą w innym kraju mógłby zużyć na osiągnięcie czegoś, musi Polak zmarnować na samo chodzenie. A nawet jeśli wielokrotnie większym kosztem coś osiągnie, to już na pewno nie będzie miał siły się tym cieszyć.

 

Bo myślę, że właśnie to codzienne użeranie się z każdym głupstwem nadaje Polsce charakterystyczną cechę, która czyni ją szczególnie niemiłym miejscem do życia - wszechobecną agresję i powszechną, bezinteresowną chęć zaszkodzenia innym, choćby tylko słowem. Proszę podczas wyjazdu przeprowadzić prosty eksperyment: na ulicy czy w autobusie zacząć się komuś przyglądać. Kiedy on to zauważy, ponad wszelką wątpliwość odpowie uśmiechem - can I help You? Polak w identycznej sytuacji wykrzywia gębę w agresywny grymas - czego, k...?!.

 

Mieszkańcy żadnego chyba innego kraju nie są tak rozlubowani w mówieniu źle o bliźnich, w podchwytywaniu każdej, najbardziej nawet absurdalnej plotki. Proste polactwo integruje się towarzysko, wspólnie miotając niewybredne obelgi na głowę znanych z telewizji przedstawicieli tzw. elit, gdy jednocześnie wśród owych tzw. elit panuje analogiczny zwyczaj wzajemnego utwierdzania się w poczuciu wspólnoty wymienianiem negatywnych uwag o moherach, zet-chaenie czy Kaczorach. Ta powszechna agresja, nakładając się na ogólną trudność życia, uderza w nas rykoszetem, potęgując psychiczny koszt przedzierania się przez trudności związane z załatwianiem podstawowych spraw i czyniąc codzienne życie jeszcze bardziej nieznośnym.

 

Wbrew jednak temu, co wmawiają nam rozmaici specjaliści od badania "charakterów narodowych", Polak bez trudu zmienia nawyki, gdy znajdzie pracę i mieszkanie na Zachodzie.

 

Oczywiście, trafiają się nieudacznicy, którzy zasilają szeregi miejscowych kloszardów, a w skrajnych wypadkach zionących nienawiścią do kapitalizmu pisarzy. Ale większość rodaków w takiej na przykład Anglii adaptuje się całkiem gładko, zaczyna przychodzić do pracy punktualnie i na trzeźwo, przykładać do swoich obowiązków, uśmiechać i schludnie ubierać. Tym szybciej, im bardziej populacja emigrantów rozcieńczona jest wśród tubylców.

 

Trudno nie zadać pytania: dlaczego Polak, by zacząć się zachowywać inaczej, musi wyjechać z Polski? Dlaczego nie można zbudować Zachodu tu, na miejscu, bez wyjeżdżania?

 

Dlatego, że zachowując się tutaj tak, jak tam, czułby się Polak frajerem i faktycznie by nim był. Przeciętny człowiek zawsze dostosowuje się do otoczenia - jeśli nieuczciwość, cwaniactwo i nieliczenie się z innymi stanowią normę, to trzeba tej normy przestrzegać. Skąd jednak uczynienie normą takich a nie innych zachowań? Znowu - nie z żadnego charakteru narodowego, tylko po prostu z panującego systemu. Z takich, a nie innych przepisów i zarządzeń, sprawiających, że pewne społeczne postawy są opłacalne, a inne nie.

 

Przeciętny człowiek, bez względu na narodowość, jest zasadniczo istotą racjonalną. W społeczeństwie, w którym opłaca się być pracowitym i przedsiębiorczym, będzie się starał wykazać tymi cechami. W kraju, w którym na każdego, kto wykaże się pracowitością i przedsiębiorczością, czyha czterdzieści kilka kontroli plus podatkowe "policji widne, tajne i dwupłciowe", a każdego lenia i nieudacznika politycy obsypują dotacjami i subwencjami, gnąc się przed nim w przedwyborczych landsadach, zachowuje się dokładnie odwrotnie. To oczywista, podstawowa zasada postkomunistycznego " surwiwalu".

 

Nieznośny opór, jaki stawia nam życie codzienne, to niejedyny, ale najbardziej odczuwalny skutek powszechnego (spójrzmy na wyniki badań opinii publicznej) żądania, żeby państwo polskie było społecznie wrażliwe i chroniło przed wilczymi prawami kapitalizmu. Polak oczywiście wolałby, aby ekspedientka była uprzejma, firma świadcząca mu usługę kompetentna i rzetelna, kontrahent solidny - jak na Zachodzie. Ale jednocześnie sam nie życzy sobie wylecieć z pracy za nieuprzejmość, niekompetencję, nierzetelność i niesolidność.Partię, która mu nie obieca ochrony, skreśli więc w przedbiegach.

 

W wydanym niedawno wywiadzie Barbary Toruńczyk z Jerzym Giedroyciem Redaktor opowiada z irytacją o kunktatorstwie sanacyjnych polityków, którzy bali się decyzji niepopularnych, choćby konieczność ich podjęcia i błogosławione skutki były po stokroć oczywiste. Dziś brzmi to absurdalnie, bo przecież sanacja w zasadzie nie musiała się obawiać niezadowolenia wyborców. A jeśli mimo wszystko tak postępowała, to cóż powiedzieć o naszych politykach, którzy nigdzie narodu nie prowadzą, tylko dają się mu przed sobą gnać w stronę podyktowaną li tylko owczym pędem?

 

Po doświadczeniach ostatnich kilkunastu lat nie ma wśród nich odważnego, który gotów byłby naruszyć podstawy, powiedzmy z to z sarmacka, nierządu, w jakim pozostaje kraj, i socjalnej złotej wolności. Każda próba poprawy, choćby tak skromna i czołobitna wobec bożka społecznej sprawiedliwości jak plan Hausnera, grzęźnie więc w ogólnej niemożności. Ta z kolei powszechnie doświadczana niemożność pozbawia nadziei i sprawia, że pracowity i przedsiębiorczy Polak poprawy swego losu poszukuje - racjonalnie - poza Polską.

 

Powtarza sobie przy tym, nie bez słuszności, że w Polsce nie da się żyć, nie da się uczciwie bogacić, nie da się zrobić kariery, że nie da się w ogóle. I że to wina aferzystów, złych polityków, księdza proboszcza, Unii, Ameryki, Bóg jeden wie, kogo jeszcze.

 

Ale prawda jest taka, że Polskę krajem nieznośnym do życia uczynili zbiorowym wysiłkiem sami Polacy. I podświadomie chyba zdają sobie z tego sprawę, skoro instynktownie szukają szczęścia tam, gdzie ich nie ma. ¦

Rafał A. Ziemkiewicz

Zgłoś jeśli naruszono regulamin