097. McSparren Carolyn - Karuzela.doc

(1147 KB) Pobierz

 

 

 

 

CAROLYN McSPARREN

 

KARUZELA


Prolog

Nick Kendall otworzył oczy, ale zobaczył tylko gęste jak smoła ciemności. Przez głowę przemknęła mu myśl, że może stracił wzrok. Dopiero po dłuższej chwili oprzytomniał.

To hotel w Seattle, zasłony w oknach nie przepuszczają ani odrobiny światła, a jednostajny szum pochodzi z klimatyzacji.

Był zlany zimnym potem. Usiadł na łóżku i przeciągnął palcami po wilgotnych włosach. Miał koszmarny sen, ale nie ten co zwykle, o biletach na diabelski młyn. Teraz przyśniła mu się praca - przyjął zlecenie na naprawę konika morskiego. Niby nic strasznego, zwykła, codzienna robota, a jednak w tym śnie było coś przerażającego.

Spróbował sobie przypomnieć, co właściwie go tak przestraszyło, lecz nie potrafił. Wyciągnął się z powrotem na łóżku, zamknął oczy i przywołał w wyobraźni figurę konika morskiego. Wydawało mu się, że przesuwa ręką po drewnianym korpusie, czuje chropowatą, spękaną farbę na łuskach, poluzowane łączenia, a jego palce wpadają w szpary, z których wykruszył się klej.

Zacisnął mocniej powieki i przed oczami stanęło mu czarno - białe zdjęcie, które ilustrowało tamten artykuł w gazecie. Nigdy, ani przedtem, ani potem, nie zdarzyło się już, by ktokolwiek napisał o starodawnej karuzeli, która dawno temu stała na plaży, zanim ją zniszczył, a raczej zasypał piaskiem huragan. Takie rzeczy zdarzają się w New Jersey. Teraz nie robi się już karuzeli z końmi w trzech rzędach. Rumaki w zewnętrznym szeregu kroczą w nich dostojnie, te ze środka unoszą w górę przednie kopyta, a wewnętrzny szereg trwa zawieszony w powietrzu w nie kończącym się skoku. Oprócz koni w karuzeli na plaży były dwa powozy, lecz nikt tam nie widział żadnych innych zwierząt.

Nie było strusi, lwów, prosiaków. Nie było także konika morskiego.

Nick wciągnął powietrze i znowu usiadł. Odrzucił na bok koc i po omacku doczołgał się do krzesła. Wieczorem, zanim padł na łóżko jak kłoda, cisnął tam swoje zakurzone dżinsy. Poszukał przełącznika lampki stojącej na małym biureczku. Trzecia rano. Cholera.

Wciągnął dżinsy i bluzę, wsunął stopy w zakurzone jak cała reszta ubrania mokasyny i pochwyciwszy klucze od wynajętego samochodu, wyszedł z pokoju. W drodze do magazynu nie spotkał żywego ducha.

Musi to sprawdzić, i to teraz, nie może dłużej czekać. Nikt nie wykopał tego konika morskiego z plaży w New Jersey. Może i jest autentyczny, ale na pewno pochodzi z innej karuzeli.

Usiłował znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie, lecz w głębi duszy podejrzewał coś, o czym nawet bał się pomyśleć. Gdyby jego podejrzenie okazało się prawdą, dobra opinia, na którą tak mozolnie pracował, ległaby w gruzach.

Ktoś na pewno został oszukany, ale kto? Helmut Eberhardt, sprzedawca figurki konika? Może Pete Marley, który kupił ją, nie sprawdzając, skąd pochodzi? No cóż, ze świadectwem pochodzenia kosztowałaby ponad pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Bez dokumentów taki konik morski, autentyczny czy nie, wart jest o połowę mniej.

Nick poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku.

Zaparkował naprzeciw wejścia do magazynu, wyjął z kieszeni pęk kluczy, otworzył drzwi i zatrzasnął je za sobą. Szczęknęły jak drzwi do celi.

Konik morski, oświetlony reflektorem, stał na środku pomieszczenia. Od spodu w jego korpus wbijał się metalowy pręt wychodzący z solidnej, drewnianej podstawy. Głowę miał przechyloną, jakby zwracał się w stronę oceanu i przez rozchylone nozdrza łowił zapach wody. Niecierpliwie gryzł wędzidło, a uniesione przednie kopyta zdawały się bić powietrze w bezsilnej walce o uwolnienie.

Nick powiódł wzrokiem wzdłuż grzbietu konika, patrząc, jak piękne krzywizny końskiego ciała przechodzą w kształt rybiego ogona. Oto stał przed nim morski stwór, gotów w każdej chwili porwać jakąś syrenę i rzucić się z nią w odmęty oceanu.

Głowa i kark zwierzęcia były w naturalnym kolorze drewna, bo Nick zdążył już zeskrobać odpryskującą, starą farbę. Teraz stał obok i z zamkniętymi oczami przesunął rękę po ich chropowatej powierzchni. Przypominał sobie wyżłobienia źrenic, spiczaste uszy, ciężkie płaty policzków. Powiódł dłonią wzdłuż grzbietu, aż dotarł do rozdzielonego na dwie części ogona.

Zgadza się. Zna tę figurę. Powinien był od razu ją poznać. To nie żaden antyk, tylko jego własne dzieło.

Tego konika morskiego wyrzeźbił dwadzieścia lat temu. Powinien nadal stać w jego pracowni, w Rounders - pięć tysięcy kilometrów stąd.


Rozdział 1

Taylor Hunt skrzywiła się na widok ozdobnej tabliczki, która wisiała nad schodami.

DZIECI BEZ OPIEKI BĘDĄ SPRZEDAWANE ELFOM.

Doprawdy urocze, pomyślała sarkastycznie i odetchnąwszy głęboko, nacisnęła klamkę drzwi po prawej stronie. Od razu oślepiło ją słońce i nieomal wpadła na wielkiego, drewnianego królika.

- Stój spokojnie - sapnął zza królika jakiś głos i Taylor zobaczyła delikatną dłoń podtrzymującą wysoką na metr osiemdziesiąt figurę. - Przepraszam, ale ile razy wbijam w niego dłuto, on odskakuje i ucieka mi jak żywy.

Drobne kobiece ręce objęły królika w połowie i odciągnęły do tyłu. Między jego uszami ukazała się trójkątna twarz, może i podobna do elfa, ale na pewno nie do dziecka. Zmarszczki w kącikach jasnoniebieskich oczu kobiety świadczyły o tym, że przekroczyła już pięćdziesiątkę.

- Chyba się zabiję przez te róże. Zupełnie mi się nie udają.

Kobieta wyszła teraz zza królika. Była niższa i chyba lżejsza od drewnianej rzeźby. Miała na sobie dżinsy i pokrytą białym pyłem bluzę z wielkim napisem: „Jutro będzie lepiej".

- W czym mogę pomóc, moja droga? - zapytała.

- Chciałam się dowiedzieć, czy zastałam pana Kendalla. Kobieta niewyraźnym ruchem wskazała na lewo.

- Jest gdzieś tam. Doprowadza do ładu konia, którego Rico nie ma czasu skończyć.

- Aha... - mruknęła Taylor, nie mając zielonego pojęcia, na czym może polegać „doprowadzanie do ładu konia" ani kim jest Rico. Przez chwilę skupiła wszystkie siły, by opanować ogarniającą ją panikę. Nie ma wiele czasu, żeby wykonać zadanie. Być może załatwi figę z makiem i będzie musiała odegrać potem małą komedię. W każdym razie za nic w świecie nie wróci do Mela Bormana z pustymi rękami, żeby stać przed nim jak sierota i wbijać wzrok w podłogę.

Chybabym się zabiła, gdybym miała robić to co ona, pomyślała Taylor.

- Proszę klapnąć sobie gdzieś z boku. W Rounders Unlimited nie trzymamy nikogo na baczność - powiedziała kobieta i wróciła do swoich zajęć.

Firma zajmowała całe piętro budynku, który był tak stary, że mógłby znajdować się w rejestrze zabytków miasta Memphis. Dzielnica rozpadających się składów towarowych i fabryk nad Missisipi już od paru lat przyciągała deweloperów szukających terenów pod inwestycje, którzy wręcz dyszeli żądzą, by zamienić sypiące się mury magazynów w ekskluzywne pracownie i apartamenty, ale tutaj ten proces jeszcze nie dotarł. Być może nawet entuzjazm deweloperów znał swoje granice i rzut oka na starą, opuszczoną fabrykę wystarczył, by skierowali się ku łatwiejszym celom.

Lepka od brudu podłoga i ściany z nadkruszonych, nie otynkowanych cegieł sugerowały, że na utrzymanie tego pomieszczenia właściciele poświęcają minimum czasu i środków.

Taylor przeciskała się między blatami, na których leżały w nieładzie końskie korpusy bez głów, zady i pojedyncze kopyta. Głowa żyrafy, osadzona na długiej, jeszcze nie pomalowanej szyi, spoglądała na nią szklanymi oczami. Jeden z blatów zgodnie dzieliły z sobą prosię i karykaturalna, dwa razy większa od niego ropucha. Taylor poczuła szczypanie w nosie spowodowane zapachem trocin i świeżo heblowanego drewna. W powietrzu unosił się pył, drobniutki jak muł z Missisipi, prawie niewidoczny, ale wciskający się wszędzie: we włosy, pod ubranie, do ust i uszu. Mimo wysiłku nie zdołała powstrzymać kichnięcia.

Minęła przeszkloną ścianę o szybach matowych od brudu, za którą, jak się zorientowała, znajdował się oddzielny, pusty w tej chwili pokój. Zobaczyła ciężkie, metalowe drzwi, a za nimi następne pomieszczenie. Przystanęła w progu. Było tam jeszcze więcej drewnianych zwierząt, ale żadnego człowieka.

- Panie Kendall! - zawołała.

- O co chodzi? - dobiegł gdzieś z głębi męski głos. Zaszurały kroki i Nick Kendall wynurzył się z półmroku, wycierając ręce o nogawki spodni. Był wysoki - na pewno ponad metr osiemdziesiąt - szeroki w barach i szczupły w pasie.

Fiu, fiu... Uważaj na niego, pomyślała Taylor.

Przychodząc tu, wyobrażała sobie, że człowiek, który prowadzi kursy dla amatorów rzeźbienia zwierzątek w drewnie, powinien wyglądać jak święty Mikołaj, tymczasem ten facet mógłby pracować w dokach i rozładowywać jedną ręką półtonowe skrzynie.

Gdy tylko się uśmiechnął, zrozumiała, że jest niebezpieczny. Znała ten szelmowski wdzięk. Lata małżeństwa z Paulem nauczyły ją, co to znaczy. Nauczyły i uodporniły. Nie da się już na to złapać. Fala ciepła idąca od splotu słonecznego w górę ostrzegła ją jednak, że znany jej bakcyl może wywołać czasami przelotne rumieńce.

Poprawiła torbę na ramieniu i wyciągnęła rękę, przywołując na twarz chłodny, profesjonalny uśmiech.

- Nazywam się Taylor Hunt. Chciałabym zapisać się do pana na zajęcia.

Nick Kendall zmarszczył czoło, jeszcze raz otarł rękę o dżinsy i uścisnął podaną dłoń.

- Aha... - zawahał się. - Może porozmawiamy u mnie w biurze? - powiedział i poprowadził ją do przeszklonego pomieszczenia.

Pokój był mały i mieściło się w nim tylko sfatygowane biurko, komputer i dobrze już podniszczona szafka na segregatory. Po obu stronach biurka stały krzesła, każde z innego kompletu.

Gdy usiedli, Taylor pomyślała, że nawet teraz widać, iż Nick Kendall jest imponującej postury.

- Mel Borman nie uprzedził mnie, że jest pani kobietą. Myślałem, że Taylor to męskie imię - powiedział, spoglądając na nią pytająco i odchylając się z krzesłem do tyłu.

Przez chwilę czuła się jak muł oglądany na targu w celu oszacowania ewentualnych pożytków, jakie przyniesie w gospodarstwie. Wytrzymała jednak spojrzenie swego rozmówcy, mając jednak nadzieję, że jej wypieki nie są zanadto widoczne.

- Do rzeczy, pani Hunt. Od kiedy jest pani detektywem? Upiorne pytanie, którego nie sposób uniknąć.

- Współpracuję z panem Bormanem od prawie dwóch lat. Z merytorycznego punktu widzenia zdanie to, choć nie dawało bezpośredniej odpowiedzi, było całkowicie poprawne.

Nick Kendall nie zna zapewne tak dobrze prawa stanu Tennessee, by wiedzieć, że zanim złoży się egzamin wymagany do uzyskania statusu prywatnego detektywa, trzeba najpierw odbyć roczną praktykę. A jeżeli tego nie wie, na pewno nie dowie się tego od niej. Nie ma zamiaru chwalić się, że większość czasu u Bormana upłynęła jej na odbieraniu telefonów, noszeniu dokumentów do sądu i prowadzeniu archiwum, a cała jej błyskotliwość mogła zatriumfować głównie podczas obracania w żart nudnych zaczepek starego portiera.

- Była pani w policji? Coś zagniotło ją nieprzyjemnie w żołądku.

- Nie.

- To chyba niebezpieczne dla kobiety być detektywem?

- Więcej ryzykuję, przyjeżdżając tu samochodem, niż wykonując swoją pracę. W dzisiejszych czasach detektyw spędza czas głównie przed ekranem komputera albo siedzi gdzieś na tarasie obskurnego motelu i pije zimną kawę.

Nie było to w stu procentach prawdziwe, ale stanowiło przybliżony obraz pracy w Agencji.

- Jak trafiła pani do zawodu?

- Mój wuj jest prokuratorem i to on poznał mnie z Melem Bormanem, „osobą uczciwą i kompetentną". - Taylor uśmiechnęła się, czując, że znalazła wreszcie właściwy ton. - Szukałam pracy po śmierci męża, a Mel potrzebował detektywa i tak się to zaczęło.

W rzeczywistości nie zaczęło się tak łatwo, bo całe tygodnie zeszły jej na namawianiu Mela, by w ogóle zechciał ją przyjąć na bezpłatną praktykę, a gdy wreszcie się zgodził, własna rodzina urządziła jej prawdziwe piekło. Tymi szczegółami nie zamierzała jednak dzielić się z Kendallem. Nie oszukiwała - po prostu pomijała pewne rzeczy. Ten człowiek na pewno nie ucierpi z powodu jej braku doświadczenia i nie pożałuje, że wynajął agencję Bormana.

Krzesło, na którym siedziała, było wyjątkowo niewygodne. Czuła, że za chwilę zacznie ją boleć kręgosłup.

- Czy mam rozumieć, że to pani pierwsze tajne zadanie?

- Kendall nie dawał za wygraną.

- Oczywiście, że nie - odrzekła pospiesznie. Nie była to jej pierwsza misja, zbierała już informacje w

rozmaitych spelunkach, tyle że dotychczas Mel chodził z nią i siadywał przy barze dwa stołki dalej, na wypadek gdyby jakiś gagatek próbował wsadzić rękę pod jej spódnicę.

- Nigdy jeszcze nie korzystałem z usług agencji detektywistycznej.

To dobry znak, pomyślała. Być może ten człowiek jest jeszcze bardziej przerażony ode mnie.

- Tak jak większość ludzi - odpowiedziała. - Detektyw bywa potrzebny dopiero wtedy, kiedy dziecko ucieka z domu albo trzeba zdobyć dowody przeciwko niewiernej żonie.

- Nigdy nie byłem żonaty. Uważaj, pomyślała. Jeśli czterdziestoletni mężczyzna nie ma żony, to znaczy, że albo jest homoseksualistą, albo ma jakiś feler. Na homoseksualistę Kendall nie wyglądał, pozostawało więc to drugie. Alkoholik? Narkoman?

Wyprostowała się na krześle. Czym tu się przejmować? Czy Mel nie nauczył jej swojej podstawowej dewizy: „Nie angażuj semocjonalnie w stosunku do klienta"? Do tej pory nie miała Z tym żadnych problemów, ale też żaden klient nie wzbudził w niej choćby cienia zainteresowania. Żaden też nie miał takiego szelmowskiego uśmiechu.

- Nie jestem przekonany, czy kobieta da sobie z tym radę

- wydusił w końcu z pewnym wahaniem. Taylor nieomal zgrzytnęła zębami. A więc to dlatego nie jest żonaty.

- Mam takie same umiejętności jak pan Borman - oznajmiła ujmująco grzecznym tonem. - O ile wiem, przedmiotem naszego dochodzenia będzie koń z karuzeli, a nie kartel narkotykowy.

- Nie chciałem pani urazić ani powiedzieć, że brak pani kompetencji - odrzekł, unosząc brwi. Oparł się łokciami na biurku i pochylił nieco do przodu. - Skradziono dziesięć sygnowanych egzemplarzy moich rzeźb, a może więcej. Nie wiem, bo nie prowadzę katalogu wszystkich prac. Każda z nich, jeżeli wystawić ją na sprzedaż jako moje dzieło, jest warta od dziesięciu do piętnastu tysięcy dolarów. Jeżeli jednak ktoś dorobiłby do niej świadectwo pochodzenia, mógłby ją sprzedać jako antyk nawet za pięćdziesiąt tysięcy. Kilka lat temu autentyk, który wyszedł spod ręki rzeźbiarza o nazwisku Illions, poszedł na aukcji za sto dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Może to nie kokaina, ale karma dla kur też nie. W grę wchodzą duże pieniądze, może być gorąco.

To poważniejsza sprawa, niż się nam z Melem wydawało, pomyślała Taylor.

- Wszystko to mogłoby być dosyć proste, gdyby udało się prześledzić losy pewnego... konika morskiego. - Nick Kendall spojrzał na nią badawczo, jakby chciał sprawdzić, czy jest w stanie połapać się w nazwach i szczegółach obcych dla laika, który po raz pierwszy przekroczył próg jego pracowni. - Konika, którego kupił niejaki Pete Marley - kontynuował. - Niestety, zanim zdążyłem się skontaktować z Helmutem Eberhardtem, właścicielem sklepu z antykami w Oxfordzie, od którego Marley kupił figurę, Eberhardta zamordowano.

Przez moment nie wierzyła własnym uszom. Gdy zdała sobie sprawę, że Kendall powiedział dokładnie to, co usłyszała, zrobiło jej się zimno. Jeśli okaże się, że zlecenie zawiera choćby poszlaki wskazujące na morderstwo, Mel Borman zabroni jej brać tę sprawę. Dziesiątki razy kładł jej do głowy, że prywatny detektyw nie zajmuje się morderstwami, chyba że obrona zwróci się do niego o sprawdzenie dowodów, gdy podejrzany jest już aresztowany i postawiony w stan oskarżenia.

- Zamordowano go? Ale jak?

- Zginął w pożarze. Policja oxfordzka nazwała to zwyczajnie wypadkiem.

Ulżyło jej. W końcu Mel nie jest aż tak przewrażliwiony, żeby wycofać się z powodu zwykłego wypadku. Najlepiej byłoby to wszystko przemilczeć, ale wiedziała, że to się nie uda. Mel zawsze jest w stanie wyczuć, kiedy próbowała skłamać lub coś przeinaczyć.

- Panie Kendall, zawód prywatnego detektywa w znacznej mierze polega na wykonywaniu rutynowych czynności. Wraca się wiele razy w to samo miejsce, wypytuje się ludzi wciąż o to samo tak długo, aż uda się wychwycić jakąś niezgodność. Tacy detektywi jak Marlowe czy Sam Spade istnieją tylko w powieściach kryminalnych. Gdyby ta praca była aż tak niebezpieczna, jak pan myśli, zajmowałabym się czym innym, podobnie zresztą jak Mel Borman. Od ścigania morderców jest policja - oświadczyła i, przestraszona własnymi słowami, zmieniła temat. - Na razie mamy inny, całkiem prozaiczny problem do omówienia.

- To znaczy?

- Mel powiedział, że powinnam podawać się za pana uczennicę, ale uprzedzam, że nigdy nie trafiłam młotkiem w gwóźdź, a dłuta w życiu nie trzymałam w ręku. Gdybym miała tu sobie połamać paznokcie, to jeszcze pół biedy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin