Lowell Elizabeth - Donovanowie 03 - Perłowa Zatoka.doc

(1819 KB) Pobierz
Elizabeth

 

Elizabeth

Lowell

PERŁOWA ZATOKA

Z angielskiego przełożyła Bożena Krzyżanowska

                                          Część 3 cyklu: Donovanowie

 

 

Jak słoma na powierzchni unoszą się błędy; Jeśli chcesz znaleźć perły, poszukaj ich głębiej.                                                                                           Dryden

 

 

Prolog

Perła lśni, gdzie oko było.

W. Szekspir, Burza

Broome, Australia, listopad

Południowa część nieba wyglądała niezwykle groźnie - tam, gdzie powinien znajdować się horyzont, nieboskłon całkowicie zlewał się w morzem. Zapowiadało to zbliżającą się burzę. Upał spowijał ziemię niczym niewidoczny, palący cień słońca.

Strużka potu spływała po nagiej piersi mężczyzny, kiedy otwierał drzwi prowadzące do budynku, w którym sortowano perły. W środku wystukał na tabliczce numer kodu, a potem zamknął za sobą grube stalowe podwoje. Chociaż pod pretekstem wyrywkowej kontroli systemu bezpieczeństwa wyrzucił wszystkich pracujących tu ludzi, niemal natychmiast w całym pomieszczeniu zapanował morderczy upał. Budynek był pokryty blachą, dlatego w chwilę po wyłączeniu klimatyzacji przestawało się odczuwać skutki jej działania, mimo to natychmiast po wystukaniu kodu zatrzymał to urządzenie.

Nie lubił się pocić, lecz przy pracującej klimatyzacji nie usłyszałby, gdyby ktoś skradał się za jego plecami lub po cichu otwierał drzwi. W związku z tym nacisnął następny przełącznik i zadowolił się delikatnym podmuchem powietrza; wywołanym przez wiszące pod sufitem wentylatory. Nad jego głową metalowe śmigła niczym gigantyczne noże przecinały ciężkie powietrze. Mógł otworzyć okna chronione przez stalowe okiennice, by wpuścić do środka nieco światła i powietrza, lecz tego nie zrobił. Nie chciał, by podpatrzył go któryś z wścibskich pracowników.

Wszyscy byli niezmiernie ciekawi, gdzie ukrywa swoje wspaniałe perły.

Odruchowo wytarł w ręcznik spocone ręce, twarz i ramiona. Dopiero potem zbliżył się do stołów, na których sortowano perły. W promieniach jasnego światła leżały równe rządki i kuszące kupki prawdziwych skarbów morza. Aż się prosiły, by ich dotknąć, musnąć je, popieścić, rozkoszować się nimi.

Oddać im cześć.

Lecz nie spoconymi dłońmi. Perły są najdelikatniejsze spośród wszystkich klejnotów. Tłuszcze i kwasy znajdujące (się w ludzkim pocie niszczą cieniutkie, gładkie warstewki, którymi ostryga cierpliwie, acz bezmyślnie pokrywa miejsce skaleczenia. Jeśli nie zachowa się ostrożności, łatwo zniszczyć legendarny blask pereł i zmatowić delikatne, tańczące pod gładką jak jedwab powierzchnią nieuchwytne smużki światła. Wirujące jak marzenie. Istny cud. Zawsze nieuchwytne.

Choć człowiek niezmiennie starał się je pochwycić.  Już cztery tysiące lat przed naszą erą ludzie kolekcjonowali, przechowywali, czcili i podziwiali lśniące cudeńka wydobyte z morza. Narodzone z burzy, poczęte we mgle, dzieci księżycowego blasku, łzy bogów; wszystkie te określenia próbujące wyjaśnić pochodzenie owych skarbów, były równie tajemnicze jak same perły.

Zachwycali się nimi zarówno barbarzyńcy, jak i ludzie cywilizowani, dzikie plemiona i esteci - niewiele kultur zdołało oprzeć się czarowi pereł. Były to najwspanialsze spośród wszystkich klejnotów, gdyż nie wymagały szlifowania ani polerowania, wystarczyło im jedynie ludzkie uznanie. I chciwość. Wierzono, iż perły są uosobieniem zarówno cielesności, jak i wzniosłości, dlatego ozdabiano nimi ołtarze Wenus i relikwiarze świętych. Rozpuszczone w winie, leczyły ludzkie ciało. Grzebane wraz ze zmarłymi, sławiły bogactwo ludzi żyjących. Noszone przez królów, księży, imperatorów, sułtanów i czarnoksiężników, stanowiły dowód ich absolutnej władzy.

Każdy, kto posiadał perły, dysponował magiczną mocą

Okruchy magii leżały na tacach i kupkach, mieniąc się i kusząc nieograniczonymi możliwościami. Przepaść między współczesnym racjonalnym podejściem a szacunkiem, jakim darzyli te klejnoty morza ludzie z epoki kamienia, była tak niepokaźna jak warstewka masy perłowej.

Z pewnością wśród tak ogromnej ilości cudów możliwy jest następny...

Mężczyzna powoli przejrzał dziewiczobiałe, lśniącozłociste i pawioczarne, pochodzące z mórz południowych perły, które pracujący tu ludzie sortowali, dobierając pod względem rozmiaru, koloru i jakości. Jednak nie interesowała go żadna z leżących na stole pereł. To on jako pierwszy po każdych zbiorach je segregował, wybierając najlepsze, naprawdę tylko najlepsze efekty dwuletniej pracy. Obojętne, czy człowiek składa ofiarę bogom, czy mocom piekielnym, może im oddać tylko to, co najlepsze.

Kiedy podążał w stronę znajdujących się na drugim krańcu budynku stalowych drzwi, które sięgały od podłogi po sufit, towarzyszył mu pisk twardej gumy, sunącej po wyłożonej kafelkami podłodze. W ogóle nie zwracał na ten dźwięk uwagi. Podobnie idący człowiek nie słyszy swoich kroków.

Chociaż stalowe drzwi prowadziły donikąd, wyposażone były w następny zamek szyfrowy. Za grubą warstwą stali znajdował się skarb nie mający sobie równego na świecie. Mężczyzna otworzył szeroko drzwi. Głębokie szuflady w skarbcu ukrywały niezliczone tace pereł - bogactwo wydobyte z morza w ciągu kilku minionych lat. Każda szuflada zaopatrzona była w masywny stalowy uchwyt i bębnowy zamek często spotykany w prywatnych sejfach. Tropikalny klimat w błyskawicznym tempie potrafił zniszczyć wszelkie cuda elektroniki. W szufladach spoczywały tace pereł - na widok takiego bogactwa nawet świętego ogarnęłaby chciwość. Chociaż mężczyzna wiedział, że jest sam, nie zdołał się opanować i ponownie obejrzał się przez ramię. Tak samo jak poprzednio zobaczył jedynie długi cień własnych podejrzeń. Odwrócił się w stronę skarbca.

Teraz czekała go ciężka próba. Wszyscy wiedzieli, że od dawna nie potrafi o własnych siłach utrzymać się na nogach, w związku z tym może sięgnąć jedynie do poziomu głowy siedzącego człowieka. Nikt by nie uwierzył, że jest w stanie samodzielnie dotrzeć do najwyższych szuflad.

Gdyby ktoś próbował znaleźć jego tajny skład pereł, z pewnością szukałby nisko, nie zaglądając na górę.

Z ponurym uśmiechem na ustach ponownie wytarł ręce, po czym złapał najwyższy uchwyt, do jakiego zdołał sięgnąć. Nogi miał wprawdzie cienkie jak zapałki, lecz wielu ludzi mogłoby mu pozazdrościć wspaniale umięśnionych ramion. Piął się w górę po trzymetrowej ścianie szuflad, powoli zmieniając ręce i podciągając się na nich. W pewnym momencie spocone palce ześlizgnęły się z uchwytu. Nim zdołał ponownie czegoś się złapać, dziwny, wykonany ze stali nierdzewnej pierścień zdobiący palec prawej ręki zgrzytnął i zarysował stal. Drobne rysy zlały się z wieloma innymi niewyraźnymi dowodami świadczącymi o wielokrotnej wspinaczce na tę osobistą golgotę.

Ciężko dysząc, jedną ręką złapał uchwyt środkowej szuflady z najwyższego rzędu, a drugą wystukał kilka numerków. Gdzieś z tyłu, niemal przy ścianie, stuknęła zasuwa. Klik. Klik. A potem jeszcze raz: klik.

Szybko zsunął się w dół, zadowolony, że może odciążyć ramiona. Potem ujął w dłonie dwa przypadkowe uchwyty i pociągnął za oba jednocześnie,

Dolna część regału drgnęła. Powoli, z wdziękiem słonia gruba stalowa płaszczyzna obróciła się na ukrytych sworzniach. Najniższe szuflady nie były tak głębokie, jak mogłoby się wydawać. W znajdującej się za nimi wnęce tkwiło kilka wąskich, płytkich, zamykanych na zamki szuflad. Mężczyzna wetknął ostre stalowe kolce swego pierścienia w otwory widoczne na powierzchni szuflady z lewej strony, obrócił i delikatnie pociągnął.

Szuflada wysunęła się.

Po raz pierwszy wyraźnie się zawahał. Obejrzał się szybko przez ramię, by sprawdzić, czy wciąż jest sam, po czym wyciągnął z szuflady długie, płaskie pudełko na klejnoty. Z czcią godną kapłana przyjmującego komunię podniósł wieko.

Czarna Trójca zalśniła na tle aksamitu w kolorze zmierzchu.

Chociaż już wiele razy oglądał ten potrójny nie nanizany naszyjnik, poczuł ucisk w sercu i usłyszał własny przyspieszony oddech. Nie przewiercone, nie tknięte ludzką ręką perły wciąż wyglądały dokładnie tak samo jak w dniu, kiedy delikatnie wyjął je z chłodnych, śliskich macic, i nie przypominały żadnych innych skarbów świata.

Każda z nich była tworem genetycznie wyjątkowej odmiany ostryg hodowanych w Perłowej Zatoce. W taki oto sposób powstawały obdarzone niezwykłym blaskiem czarne perły, znacznie różniące się od powszechnie znanych odmian tahitańskich. Skarby wytwarzane w Perłowej Zatoce przez specjalne ostrygi w takim samym stopniu przypominały czarny opal jak perły.

Już choćby tylko dlatego stworzony z nich potrójny sznur posiadał ogromną wartość. Lecz Czarna Trójca miała wiele innych niepowtarzalnych cech, dzięki którym stanowiła niezwykłą rzadkość i była wyjątkowo cenna. Każdy sznur składał się z pereł tej samej wielkości. Najkrótszy tworzyły perły dwunastomilimetrowe. Drugi, dłuższy - czternastomilimetrowe. A najdłuższy, trzeci sznur - niezrównane, szesnastomilimetrowe. Wszystkie perły były okrągłe i pozbawione jakichkolwiek skaz. Idealny dobór koloru w każdym sznurze dodatkowo zwiększał wartość naszyjnika.

Jednak nie z powodu leżącego w szufladzie bogactwa człowiek ów tak mozolnie wspinał się po stalowej ścianie. Nie pociągała go również nadzwyczajna uroda Czarnej Trójcy. Niczym średniowieczny alchemik lub zlany krwią pokutnik miał nadzieję na coś o wiele bardziej transcendentalnego. Liczył na cud. Na to, że niezwykle cenny przedmiot całkowicie przeobrazi zwyczajne, bez wielkiej wartości życie.

Mężczyzna otwierał po kolei wszystkie szuflady, uważnie oglądał spoczywające w nich czarne perły, porównywał je z klejnotami wchodzącymi w skład naszyjnika, po czym przechodził do następnej szuflady, a potem do następnej i następnej, aż dotarł do końca.

Zmarszczywszy czoło, oderwał wzrok od Czarnej Trójcy i zajrzał do ostatniej szuflady, w której leżały niepowtarzalne tęczowe perły wyhodowane w Perłowej Zatoce. Chociaż bacznie im się przyglądał, nic, co pochodziło z ostatniego zbioru, nie pasowało lepiej i nie miało idealniejszego kształtu niż perły, które już wcześniej zostały wybrane do potrójnego naszyjnika.

Mężczyzną wstrząsnął dreszcz. Ogarnęła go panika ciemniejsza od najczarniejszej z pereł. Czarna Trójca był gotowa. Ale on nie.

Nie. Naszyjnik potrzebuje lepszych oczu, to wszystko. Do jasnej cholery, jej oczu. Niech ją diabli wezmą za mocne nogi i niezwykłe oczy.

Przez siedem lat potrzebował jej niemal w takim samym stopniu, w jakim jej nienawidził. Będzie musiał pokazać jej najnowszy zbiór, a potem bezradnie obserwować, jak obojętnie dotyka jego najświętszych paciorków.

Na zewnątrz rozpętała się burza. Szalała z gwałtownością bestii, w której gigantycznym łonie kotłuje się ciepła woda całego oceanu. Światła przygasły, zajaśniały, a potem ponownie przygasły. Było jeszcze za wcześnie na deszcze monsunowe, lecz na cmentarzu w Broome spoczywało wielu mężczyzn, którzy utonęli, poza sezonem szukając morskich skarbów.

W końcu bezpieczniki nie wytrzymały i w całym budynku zapanowała ciemność. Powoli przestały się kręcić wentylatory. System alarmowy zamontowany na drzwiach wejściowych nie miał przedłużonego czasu działania. Wyłączył się od razu, jednocześnie ze światłami. Elektroniczny zamek w drzwiach wejściowych zamarł. Jeśli nie odblokuje się go od wewnątrz, nikt nie zdoła wejść do budynku.

Po chwili na blaszanym dachu niczym rozbrykany kozioł zadudnił deszcz, zagłuszając potężny grzmot Tuż przed tym potwornym hałasem zamknięty w środku mężczyzna usłyszał jednak zgrzyt metalowego narzędzia. Wiedział, że ktoś majstruje dłutem przy zawiasach drzwi wejściowych. Był tego pewien, ponieważ sam postąpiłby tak samo.

Jakiś człowiek starał się pokonać barierę dzielącą go od Czarnej Trójcy.

Szybko, działając po omacku, mężczyzna odłożył na swoje miejsce pudełko z naszyjnikiem i zamknął w szufladach z mniej wartościowymi, lecz i tak bezcennymi tęczowymi perłami. Z powodu pośpiechu jedna z tac wypadła z szyn. Wspaniałe czarne tęcze roztrysnęły się we wszystkie strony. Nie miał czasu ich zbierać, gdyż musiałby czołgać się po podłodze jak wąż. Z potwornym przekleństwem na ustach schował z powrotem pustą tacę, wsunął stalowy regał na swoje miejsce i zamknął najwyższy rząd szuflad, do których nie miał prawa sięgnąć.

Resztę zostawił otwartą. Potem zaczął wysypywać na podłogę sortowni zawartość dolnych szuflad. Po uporaniu się ze środkowym rządkiem przeszedł do niższego. Rozrzucał perły we wszystkich kierunkach, traktując je jak kulki z łożysk.

Opróżniwszy szuflady, zostawił je otwarte. Wyglądały jak kwadratowe języki wystające z gładkiej ściany. Nie zamykał również samego skarbca. Chciał, by człowiek, który właśnie włamywał się do budynku, nabrał przekonania, iż skarby Perłowej Zatoki leżą bezbronne u jego stóp.

Kiedy skończył, wziął do ręki kawałek muszli ostrygi, wsunął się w najciemniejszy kąt, jaki udało mu się znaleźć,  obłamywał skorupę dopóty, dopóki nie uzyskał ostrego kawałka długości dłoni. Potem zrobił jedyną rzecz, na jaką  mógł sobie pozwolić człowiek poruszający się na wózku inwalidzkim. Czekał.

Niczym ziarnka piasku we wnętrzu ostrygi, niczym perły, które z tych ziaren powstają; Wciąż czekając, choć brak im cierpliwości. Wciąż wierząc, choć niemal niedowierzając.

 

1

Seattle, stan Waszyngton, listopad

Archer Donovan nie należał do ludzi, których łatwo zaskoczyć. Był to efekt uboczny wykonywanej poprzednio pracy, gdzie ci, którzy dawali się zaskoczyć, często płacili życiem. Niemniej niepowtarzalny tęczowy blask czarnej perły trzymanej przez Teddy'ego Yamagatę nie tylko zaskoczył Archera. Wręcz go zaszokował. Od siedmiu lat nie widział czarnej perły w tym kolorze.

Tamtą ściskał w garści martwy mężczyzna. No, niemal martwy. Archer zdołał na czas utorować sobie drogę przez wzburzony tłum, wydostać przyrodniego brata z potwornych opałów i dowieźć go do szpitala w innym, znacznie bezpieczniejszym miejscu.

To wszystko działo się dawno temu, daleko stąd, w innym kraju.

Dzięki Bogu.

Archer robił wszystko, co mógł, by zapomnieć o tej części swojej przeszłości. Choć od tego czasu upłynęło już kilka lat, wciąż mu się to nie udawało. Twarda rzeczywistość nauczyła go, że jakby jemu na przekór przeszłość bardzo lubiła pojawiać się bez ostrzeżenia i rzucać cień na teraźniejszość. Dowodem na to był klejnot błyszczący na dłoni najważniejszego hawajskiego kolekcjonera i handlarza pereł.

Teddy opuścił Hawaje. Przyleciał do Seattle z walizeczką pełną wyjątkowych okazów, które chciał pokazać Archerowi. Wspaniała czarna perła była jednym z nich.

- Ma niespotykany kolor - powiedział Archer bezbarwnym głosem.

Przez grube przyciemnione soczewki okularów Teddy próbował odgadnąć myśli człowieka, który czasami był jego konkurentem, niekiedy klientem, a zawsze niezawodnym rzeczoznawcą. Nawet jeśli Archer w jakiś szczególny sposób zainteresował się czarną perłą w kształcie łzy, w ogóle nie było tego po nim widać. Z taką samą miną oglądałby zapewne zdjęcie przedstawiające wnuki Teddy'ego.

-  Musisz być cholernie dobry przy stoliku pokerowym — zauważył Teddy.

-  Czyżbyśmy grali w pokera?

-  Masz minę, jakbyś właśnie to robił. Tak przynajmniej mi się wydaje. Pod tym zarostem nic nie widać.

Archer bezwiednie potarł dłonią policzek. Kilka miesięcy temu nagle przestał się golić. Wciąż nie był pewien, dlaczego to zrobił. Pewnego ranka po prostu wziął do ręki maszynkę do golenia, spojrzał na nią jak na narzędzie tortur z czasów hiszpańskiej inkwizycji, po czym wyrzucił do kosza. Może jakieś znaczenie miał fakt, że tego właśnie dnia minęło sześć lat od chwili, kiedy przestał pracować dla Wuja Sama. Tak czy inaczej krótki, czarny zarost nawiązywał do krótkich, czarnych włosów.

Chociaż pojawiło się już między nimi kilka srebrnych nitek. Zmarli się nie starzeją. Mogą to robić jedynie żywi.

-  Musi ci być bardzo gorąco, gdy odwiedzasz Tahiti - powiedział Teddy.

-  Tam zawsze jest gorąco.

-  Miałem na myśli twój zarost.

-  Odkąd go zapuściłem, nie byłem na Tahiti.

Teddy zrezygnował z drogi okrężnej i spróbował powiedzieć wprost, o co mu chodzi.

-  Co sądzisz o tej perle?

-  Pochodzi z mórz południowych, może mieć jakieś czternaście milimetrów, ma kształt łzy, nieskazitelną powierzchnię i ładny połysk.

-  Ładny? - huknął Teddy. Jego czarne oczy niemal całkowicie zniknęły wśród zmarszczek towarzyszących głośnemu wybuchowi śmiechu. - Jest wyjątkowy i dobrze o tym wiesz. Wygląda jak... jak...

-  Tęcza roztopiona pod czarnym lodem. Cienkie, czarne brwi Teddy'ego wystrzeliły w górę.

-  Widzę, że ci się podoba - skwitował. Archer wzruszył ramionami.

-  Podoba mi się mnóstwo pereł. To moja słabość.

-  Chciałbym, żebyś miał jakąś słabość. Ile ta perła jest warta?

-  Tyle, ile uda ci się za nią dostać. - Spokojne szarozielone oczy Archera powstrzymały natychmiastowy protest Teddy'ego. - Co naprawdę chcesz wiedzieć?

-  He ten cholerny drobiazg jest wart - mruknął zrozpaczony Teddy. - Jesteś najlepszym, najuczciwszym znawcą pereł, jakiego znam.

-  Skąd ją masz?

-  Od pewnego człowieka. Dostał to cudo od kobiety, która kupiła je u jakiegoś mężczyzny z Kowloon, a ten przypuszczalnie nabył ją od kogoś z Tahiti. Od sześciu miesięcy szukam tego człowieka. - Teddy zdecydowanie potrząsnął głową. - Nie znalazłem go. Jeśli kupisz tę perłę, podam ci nazwiska.

-  Jest ich więcej?

-  Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz.

-  Idę o zakład, że na to liczyłeś.

Archer spojrzał na wykonany ze stali nierdzewnej zegar, który jego ojciec przywiózł z Niemiec i umieścił we frontowym pokoju. Dalej znajdowały się mieszkania wchodzące w skład rezydencji Donovanów w centrum Seattle.

W Seattle była właśnie druga. Wczesne środowe popołudnie. Kończyła się jesień, a zaczynała zima.

Tam, skąd pochodziła tęczowa perła, był czwartkowy ranek. Przełom wiosny i lata.

Co się stało, Len? - zapytał Archer w głębi duszy. -Dlaczego po siedmiu latach nagle zacząłeś sprzedawać swoje  wyjątkowe skarby z Perłowej Zatoki ?

Spojrzał na lśniącą czarną perłę, lecz nie potrafiła mu udzielić żadnej odpowiedzi, z wyjątkiem jednej, którą już znał - że siedem lat temu jego przyrodni brat, Len McGarry, próbował połączyć obowiązki tajnego współpracownika służb specjalnych z innym zajęciem, pełnym tajemnic i niebezpieczeństw. Niewiele brakowało, by przypłacił to życiem A już na pewno stracił zdrowie.

Archer był jednym z trzech ludzi na świecie, którzy wiedzieli, że Len posiadł tajemnicę, w jaki sposób można w australijskich ciepłych wodach hodować wspaniałe czarne tęcze. Nie zgodził się jednak na sprzedaż choćby jednej z wielu tysięcy pereł, które w ciągu minionych siedmiu lat musiały wyprodukować ostrygi w Perłowej Zatoce. Mimo to Archer trzymał właśnie w ręce jeden z tych klejnotów - piękne czarne widmo przeszłości.

Gdzieś w głębi duszy Archer uparcie nie chciał uznać ponurej rzeczywistości i łudził się nadzieją, że perła Teddy'ego świadczy o cudzie. Może Len, pomimo kalectwa, zdołał w końcu odzyskać równowagę psychiczną. Może zrozumiał, że niezależnie od tego, ile zdoła zgromadzić wspaniałych pereł, nadal będzie tym samym człowiekiem.

Wraz z myślami o Lenie pojawiły się niemiłe wspomnienia związane z Hannah McGarry - niegdyś niewinną i zawsze niezwykle ponętną żoną Lena. To znaczy ponętną dla Archera. Aż za bardzo ponętną. W ciągu dziesięciu lat widział ją zaledwie dwa razy. Wyjątkowo dokładnie zapamiętał każdy moment.

Hannah, tak samo jak czarna perła, była jedyna w swoim rodzaju. I jak perła nie zdawała sobie sprawy ze swojej urody i wyjątkowej wartości.

Kiedy pojawił się z jej rannym, zakrwawionym mężem na rękach i powiedział, że ma dwie minuty na spakowanie rzeczy, nie zemdlała ani nie próbowała się kłócić. Po prostu chwyciła koce, lekarstwa i swoją torebkę. Nie zajęło jej to nawet dziewięćdziesięciu sekund. Nieco dłużej trwała ich ucieczka z piekła. Krew Archera kapała na układ sterowniczy pilotowanego przezeń małego samolociku, a na skutek wstrząsu mózgu, jakiego doznał, torując sobie drogę do Lena, wszystko widział podwójnie.

Hannah przez całą podróż nie odezwała się ani słowem. Siedziała na miejscu drugiego pilota i ścierała krew kapiącą Archerowi na oczy. Nie zwracała uwagi na strużkę płynącą z jej dolnej wargi, którą zagryzła, by powstrzymać krzyk strachu.

Archer machinalnie usunął Hannah McGarry z myśli. Nie należał do ludzi, którzy wzdychają do tego, czego nie mogą mieć. Hannah była mężatką. Dla Archera małżeństwo - rodzina - to jedna z niewielu rzeczy mających jeszcze we współczesnym świecie jakieś znaczenie. Może było to staroświeckie, wręcz głupie przekonanie, ale nie zamierzał go zmieniać. W dwudziestym pierwszym wieku na pewno znajdzie się miejsce dla wszystkich ludzi, nawet jeśli będą mieli bardzo staroświeckie poglądy.

—  A wiec sądzisz, że nie jest to tahitańska perła? - spytał Archer niemal od niechcenia.

—  Dlaczego tak mówisz?

—  Bo zadajesz to pytanie w Seattle, nie na Tahiti. Albo zabrnąłeś w ślepą uliczkę, albo już wiesz, gdzie wyhodowano tę perłę, i jedynie chcesz mnie sprawdzić.

Teddy westchnął.

—  Gdybym wiedział, skąd ona pochodzi i w jaki sposób zdobyć więcej, nie traciłbym czasu na rozmowę z tobą. Jestem tutaj, ponieważ zmęczyło mnie walenie głową w mur. Jeśli chodzi o Tahiti, żaden z dostawców ani hodowców, z którymi rozmawiałem, nigdy wcześniej nie widział takiej perły ani niczego, co by ją przypominało. Tymczasem jest to klejnot, którego nie sposób zapomnieć.

Był niepowtarzalny, fascynujący i za każdym razem wyglądał inaczej. Zupełnie jak Hannah McGarry. Ta myśl zaświtała Archerowi i zniknęła z taką samą prędkością, z jaką kolory prześlizgiwały się pod powierzchnią zdumiewającej perły Teddy' ego.

-         Co chcesz wiedzieć? - spytał Archer, zaskakując ich obu.

-         Ile  mi za nią dasz?

- Nie tyle, ile chcesz. Nie znajdziesz drugiej w takim kolorze, nie da się więc wykorzystać jej do produkcji tradycyjnej biżuterii. Może któraś z moich sióstr - prawdopodobnie Faith — mogłaby zrobić z niej jakąś ciekawą broszkę lub wisiorek, lecz wówczas o prawdziwej wartości klejnotu będzie decydował pomysł i artyzm wykonania, a nie twoje cudo. Zapłaciłbym Faith, nie tobie.

Teddy nawet nie próbował się z nim sprzeczać. Co prawda to człowiek hodował perły, nie powstawały one jedynie w sposób mechaniczny - wciąż wytwarzały je ostrygi. Ze względu na naturalne, organiczne pochodzenie pereł znalezienie kilku takich samych okazów graniczyło niemal z cudem. Próba skompletowania naszyjnika przypominała paradę tysiąca rudzielców, z których należało wybrać dziewiętnastu. Po uporaniu się z problemem zewnętrznego podobieństwa okazywało się, że wyselekcjonowane egzemplarze nadal bardzo się od siebie różnią.

-  Można zrobić z niej pierścionek - zaproponował Teddy po chwili.

-  To prawda, lecz ilu ludzi zechce wydać tysiące dolarów na cacko, którego główny element może ulec zniszczeniu przy pierwszym lekkomyślnym ruchu kobiecej ręki? Albo męskiej.

Hawajczyk mruknął niezadowolony,

-  Twoja perła jest spora - ciągnął Archer - lecz nie na tyle duża, by zainteresować nią największych kolekcjonerów lub muzea. Od dawna mają czarne perły dwukrotnie większe od tej. Na dodatek okrągłe.

-  Nie zapominaj o jej połysku - zaprotestował Teddy. -Czy widziałeś kiedykolwiek perłę, która mieniłaby się choćby połową tych kolorów? To cudeńko wygląda jak czarny opal!

Archer widział klejnot, przy którym perła Teddy'ego bladła, lecz przyznał tylko:

-  Rzeczywiście ma śliczny blask. Dla kogoś, kto kolekcjonuje rzadkie okazy...

-  Na przykład ciebie - wtrącił Teddy.

- ...może być warta mniej więcej trzy tysiące amerykańskich dolarów.

-  Trzy? Chyba dwadzieścia!

-  Możesz poszukać takiego wariata. Ja nie dam więcej niż pięć.

- Kiepski żart. Jest warta przynajmniej piętnaście i dobrze o tym wiesz.

Archer zerknął na swój zegarek. Za kilka godzin będzie musiał pomóc swojej siostrze Faith zamknąć należący do niej maleńki sklepik przy Pioneer Sąuare. Chociaż patrząc z zewnątrz, nikt by się tego nie domyślił, w sklepie siostry Archera znajdowały się kamienie szlachetne i niepowtarzalne klejnoty warte miliony dolarów. Zwykle Faith i jej biżuterię eskortował do rodzinnego skarbca jeden z ochroniarzy pracujących dla Donovan International. Dzisiaj miał to zrobić Archer. Do niedawna o bezpieczeństwo Faith dbał jej chłopak, Tony, lecz ostatnio — ku ogromnej uldze wszystkich Donovanów - siostra Archera przejrzała na oczy i zerwała ze swoim beznadziejnym narzeczonym.

- Co jeszcze chcesz mi pokazać? — spytał Archer. Teddy spojrzał na wysokiego Amerykanina i w jego zielonych oczach dostrzegł niezłomność. Z westchnieniem włożył perłę z powrotem do małego, wyściełanego aksamitem pudełka.

-  Nadal mam nadzieję, że dostanę darmowy lunch. Archer uśmiechnął się.

-  Na tym właśnie polega twój urok, Teddy. Na tym i na twojej względnej uczciwości.

-  Względnej?! - krzyknął. - Dlaczego względnej?

-  Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, wówczas byłbyś wobec mnie całkiem szczery.

Niewysoki, przysadzisty mężczyzna zmarszczył czoło. Często mu się zdarzało, że nie nadążał za zawiłym sposobem myślenia swego rozmówcy.

-  Jesteś głodny? — spytał Archer. Teddy poklepał się szeroką dłonią po sporym, lecz dobrze umięśnionym brzuchu.

-  Zawsze.

-  Przynieś swoją walizeczkę do kuchni. Przygotuję ci jakąś kanapkę. Gdy będziesz jadł, przejrzę resztę towaru.

-  Dzięki.

-  Nie ma za co. Należność za lunch odliczę sobie od ceny tego, co kupię. O ile w ogóle coś kupię.

Śmiejąc się, Teddy ruszył za Archerem. Przeszli przez salon i dotarli do pr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin