Coulter Catherine - Na krawedzi.rtf

(752 KB) Pobierz

 

Catherine Coulter

 

 

Na krawędzi

 


Dedykuję Curry Eckelhoff

 

Mniejsza o wyjątkowe kompetencje –

– jesteś przede wszystkim wspaniałą przyjaciółką,

masz olbrzymie poczucie humoru,

potrafisz być szlachetna aż do bólu,

no i jesteś blondynką!

Wszystkim, którzy często bywają w Różowym Pałacu –

CC.


Prolog

 

Edgerton, Oregon

 

Ciszę bezksiężycowej nocy mącił jedynie łagodny pomruk dobrze uregulowanego silnika nowiutkiego porsche, ale Jilly dałaby głowę, że słyszy jeszcze czyjś proszący, zduszony szloch. Ani na chwilę nie mogła się od niego uwolnić.

W pobliżu nie było żywej duszy, samotnie prowadziła swój samochód szosą biegnącą wzdłuż brzegu oceanu. W szumiących falach morskich nie odbijał się księżyc – czarny przestwór morski wydawał się pusty. Wystarczył lekki nacisk palców na kierownicy, aby porsche zaczął zbaczać na lewo, w stronę wysokiego klifu, pod którym szumiała bezkresna otchłań wodna. W ostatniej chwili Jilly zwróciła wóz ku środkowi szosy.

Szloch Laury nasilał się coraz bardziej, jakby chciał rozsadzić jej mózg od środka. Nie mogła już tego wytrzymać.

– Zamilcz! – krzyknęła gniewnie, zupełnie innym tonem niż łkanie Laury, ciche, nieutulone w żalu, jak płacz zagubionego dziecka. Jilly miała wrażenie, że ten głos wydobywa się z niej, ze środka. Czuła, że tylko śmierć może jej przynieść ukojenie. Kurczowo ścisnęła kierownicę i wbiła wzrok w szosę przed sobą, modląc się, aby ten uporczywy głos nareszcie ucichł.

– Lauro, proszę cię, daj mi spokój! – wyszeptała. Jednak Laura nie dała jej spokoju, a wręcz przeciwnie – zamiast żalić się cienkim głosikiem wystraszonego dziecka, zaczęła teraz bluzgać stekiem obelg, tryskając jadowitą śliną. Jilly w bezsilnej złości zaczęła tłuc pięściami w kierownicę, chcąc zagłuszyć ten atak agresji. Kiedy i to nie pomogło – otworzyła okno na całą szerokość i wychyliła głowę, aż wiatr splątał jej włosy, a oczy zaczęły piec i łzawić.

– Przestań! Niech ona przestanie! – wykrzykiwała w ciemność nocy. I nagle głos zamilkł.

Jilly wciągnęła w płuca dużo powietrza i schowała głowę do wozu. Wystarczyło, że oddychała chłodnym powietrzem, które dostawało się do środka. Delektowała się jego smakiem i świadomością, że koszmar się skończył. Rozejrzała się więc wokół siebie, próbując ustalić, gdzie się znajduje. Miała wrażenie, jakby przesiedziała już za kierownicą wiele godzin, ale zegar na desce rozdzielczej wskazywał dopiero północ. A zatem od jej wyjazdu z domu upłynęło pół godziny.

Cóż z tego, kiedy nie mogła dłużej znieść szeptów i krzyków, które zdominowały jej życie? Dobrze, że choć w tej chwili zapanowała kompletna cisza.

Zaczęła odliczać kolejne sekundy wolne zarówno od przekleństw, jak od płaczliwego, dziecięcego głosiku. Jedna, dwie, trzy... – Na razie nie było słychać nic prócz jej własnego oddechu i rytmicznej pracy silnika. Odrzuciła głowę do tyłu, rozkoszując się upragnioną ciszą. Cztery, pięć, sześć – nadal nic się nie zmieniło.

Siedem, osiem... – zaraz, znów dał się słyszeć jakiś dźwięk. Przypominał szelest liści gdzieś w oddali, ale zdawał się coraz bardziej przybliżać. W końcu stało się jasne, że to nie szelest, ale szept. Oczywiście ten sam szept co przedtem. Laura znów błagała o darowanie życia i zapewniała, że wcale nie chciała iść z nim do łóżka, tylko tak jakoś wyszło... Jednak Jilly nie wierzyła tym słowom.

– Przestań, proszę, przestań! – próbowała zagłuszyć ledwo słyszalny szept. Wtedy Laura znów zmieniła ton i przeszła do krzyku. Wyzywała Jilly od egzaltowanych dziwek i żałosnych idiotek. Jilly, chcą uciec od tych wyzwisk, wcisnęła gaz do dechy. Licznik wskazywał sto dziesięć, potem sto trzydzieści, wreszcie sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Starała się trzymać środka szosy i zagłuszać krzyki Laury śpiewem. Im głośniej dźwięczał w jej uszach prześladujący ją krzyk, tym głośniej śpiewała i mocniej naciskała pedał gazu. Porsche pędził już z szybkością stu czterdziestu pięciu... nie, stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę!

– Idź precz! Idź do diabła! – jęczała Jilly, zaciskając palce na kierownicy i prawie dotykając jej czołem. Obroty silnika współbrzmiały z głosem Laury, dodając mu mocy. Tymczasem prędkościomierz przekroczył już sto sześćdziesiąt.

Jilly wchodziła właśnie w ostry zakręt, kiedy w głosie Laury zabrzmiała groźba, że wkrótce znów się spotkają. Wprost nie mogła się doczekać, żeby dostać Jilly w swoje ręce, a wtedy okaże się, która wygra!

Jilly krzyknęła, lecz nie wiadomo, czy ze strachu przed pogróżkami Laury, czy na widok urwistego brzegu, wznoszącego się jakieś dwanaście metrów nad czarnym rumowiskiem skalnym. Porsche, nadal nabierając szybkości, przewrócił barierę i runął prosto w przepaść.

Ciszę nocy zmącił jeszcze jeden krzyk, zanim przód porsche uderzył w lustro wody. Kiedy spokojna woda zamknęła się nad nim – znów zapanowała wszechogarniająca ciemność i cisza. Jak przed sekundą.


1

 

Szpital Marynarki Wojennej

Bethesda, Maryland

 

Gwałtownym ruchem usiadłem na łóżku, zgięty wpół przez przeszywający ból. Zdawało mi się, że ktoś krzyczy prosto w moje ucho, a ja nie mogę złapać tchu, jakby dusił mnie niewidzialny przeciwnik. Z wysiłkiem zdołałem nabrać tyle powietrza, aby wziąć głęboki oddech.

Potem poczułem, jak nade mną zamknęła się ściana lodowatej wody, niczym paszcza wieloryba, który połknął Jonasza. Miałem jednak świadomość, że się nie utopiłem, bo znałem to uczucie. Pamiętałem dobrze, co przeżyłem, kiedy w wieku siedmiu lat kąpałem się razem ze starszym bratem Kevinem i zaplątałem się w jakieś podwodne zielska, gdy tymczasem on flirtował z panienkami. To Jilly wyciągnęła mnie wtedy na powierzchnię i klepała po plecach, dopóki nie wytrząsnęła wody z moich płuc.

To, co mi się przyśniło, nie miało nic wspólnego z tamtymi wspomnieniami. Odczułem tylko uderzenie ściany wodnej, a potem nastąpiła cisza, bez bólu i strachu, jakby po prostu nic się nie działo.

Szybko zsunąłem nogi z łóżka i stąpnąłem na wytarte linoleum z takim impetem, że spazm bólu przeszył mi bark, żebra, obojczyk, prawe udo i wszystkie części ciała, które zdążyły się zagoić na tyle skutecznie, że zapomniałem o ich istnieniu. Teraz przypomniały nie tylko o tym, że je mam, ale i o tym, że znajduję się w szpitalnej sali, nie pod wodą. A więc był to tylko koszmarny sen!

Jednak, gdy tak stałem boso na podłodze, poczułem wstrząs tak silny, że o mało nie wgniótł mnie z powrotem w łóżko. Chwyciłem kurczowo zagłówek, wziąłem głęboki oddech i rozejrzałem się wokół siebie. Pod stopami miałem kremowe linoleum, które przez ostatnie dwa tygodnie zdążyłem znienawidzić równie mocno, jak ściany utrzymane w kolorach seledynowym i musztardowym. Chyba tylko jakiś umundurowany dupek mógł wybrać takie farby, ale mniejsza o to. Przecież nieboszczyk nie może niczego nienawidzić, więc jeśli mnie wnerwiały te sraczkowate kolor ki, to znak, że wciąż żyłem!

Powiedziano mi, że miałem szczęście, ponieważ wybuch nie uszkodził głowy, serca ani innych istotnych organów. W sumie odniosłem raczej niegroźne obrażenia – to i owo stłuczone, jakaś kość złamana, jakiś mięsień naderwany. Dzięki Bogu nienaruszone pozostały kręgosłup, nogi, a także lędźwie.

Stojąc przy rozbabranym łóżku, wdychałem z rozkoszą otaczające mnie powietrze, ale bałem się ponownie położyć, aby nie powrócił dręczący mnie sen. Czułem, że czai się gdzieś w pobliżu i czeka, aż zasnę, by znów chwycić mnie w objęcia. Przeciągnąłem się więc ostrożnie, choć każdy ruch powodował szarpiący ból. Jeszcze raz głęboko odetchnąłem i powoli podszedłem do okna.

Pokój, który zajmowałem, mieścił się w nowszym skrzydle szpitala, dobudowanym w 1980 roku do głównego budynku pochodzącego z lat trzydziestych. Miejscowi pracownicy narzekali, że w tak rozproszonej zabudowie muszą daleko chodzić, aby gdziekolwiek dojść. Ja jednak chciałbym mieć ich zmartwienia i móc przejść choćby kawałek tej odległości.

W pięciopiętrowym budynku parkingu należącego do szpitala jarzyły się pojedyncze światła. Szpital, podobnie jak sześć innych obiektów towarzyszących, łączyły z nim długie korytarze. Z miejsca, gdzie stałem, nie widziałem więcej niż dwanaście zaparkowanych tam samochodów. Teren był dość dobrze oświetlony gęsto rozstawionymi, nawet wśród drzew, latarniami. Z zawodową czujnością od razu wyciągnąłem wniosek, że przestępca nie miałby tu gdzie się zaczaić – za dużo punktów świetlnych!

Dla kontrastu w moim śnie panowały całkowite ciemności, nie rozjaśnione nawet najmniejszym promyczkiem. Jednak, mimo że w tym śnie znajdowałem się pod wodą – na jawie zaschło mi w gardle jak na pustyni w Tunezji. Dlatego człapałem do przyległej łazienki i ostrożnie nachyliłem się nad umywalką, aby napić się wody. Pociągnąłem duży łyk i wyprostowałem się, pozwalając, aby woda ściekała mi po brodzie i pryskała na piersi. Wtedy uświadomiłem sobie, że w moim śnie to nie ja miałem się utopić, choć przez cały czas tam się znajdowałem.

Rozejrzałem się w nadziei, że znajdę przy sobie kogoś współczującego, gotowego przyjaźnie poklepać mnie po ramieniu. Przez całe dwa tygodnie, jakie upłynęły od wybuchu bomby, który rzucił mną o piasek pustyni, ktoś stale tkwił przy mnie, przemawiając uspokajająco bądź szprycując niezliczonymi igłami. Od tych zastrzyków bolały mnie już oba ramiona, a w niektórych miejscach pośladków utraciłem czucie.

Napiłem się jeszcze wody i dopiero potem powoli uniosłem głowę – nauczyłem się już unikać gwałtownych ruchów. W lustrze nad umywalką zobaczyłem bladą i smętną gębę faceta, któremu brakowało trzech ćwierci do śmierci. Zawsze był ze mnie kawał chłopa, a teraz widziałem w lustrze kupkę powiązanych ze sobą kości. Roześmiałem się na ten widok, z ulgą konstatując, że przynajmniej nie straciłem zębów, kiedy podmuch rzucił mnie o pięć metrów dalej.

Gdyby mój kumpel z FBI, Dillon Savich, natknął się teraz na mnie w siłowni, pokiwałby tylko głową i spytał, gdzie trzymam trumnę. Wiedziałem, że trzeba najmarniej sześciu miesięcy, abym uzyskał choć nikłą szansę, że dotrzymam mu kroku.

Nabrałem w płuca dużo powietrza, napiłem się jeszcze trochę wody i zgasiłem światło w łazience. Teraz w lustrze widać było tylko cień, a to wyglądało znacznie lepiej. Wróciłem do pokoju, gdzie w ciemności rysował się toporny kształt łóżka i czerwone, świetlne cyfry na tarczy elektronicznego zegara, który dostałem w prezencie od znajomych, pięknie obwiązany czerwoną wstążeczką. Odczytałem godzinę – siedem po trzeciej – oczywiście nad ranem. Te siedem minut przypomniało mi słowa żony Savicha, też agentki FBI, noszącej przezwisko „Sherlock”. To ona, kiedy wiłem się z bólu, nim morfina zadziałała, uświadomiła mi, że każda minuta wskazywana przez ten zegar przybliża mnie do chwili, kiedy stąd wyjdę i wrócę do pracy, gdzie moje miejsce.

Podszedłem do łóżka i ostrożnie położyłem się na plecach. Lewą ręką naciągnąłem na siebie prześcieradło i koc. Próbowałem się odprężyć i rozluźnić mięśnie, ale nie chciałem zasypiać, tylko spokojnie i trzeźwo jeszcze raz przemyśleć tamten sen. Miałem w nim wrażenie, że znajdowałem się w wodzie, ale nie tonąłem – czułem tylko ciężar napierającej na mnie masy wody oraz jej smak, a potem już w ogóle nic.

Przyłożyłem do piersi lewą dłoń i wyczułem, że serce nie bije mi już tak gwałtownie jak poprzednio. Zrobiłem jeszcze kilka głębokich wdechów i nakazałem sobie, aby nie panikować i zacząć myśleć chłodno, jak uczono nas w Akademii Policyjnej.

Przez następne dwie minuty rozważałem, czy to w ogóle był sen, czy też może coś zupełnie innego. Przed oczami bowiem miałem twarz Jilly, równie wyraźną, jak tarcza zegara na mojej szafce nocnej.

Zakrawało to na czyste szaleństwo. Jakiś dziwny sen nie sen, w którym niby się topiłem, a niby nie, i nagle nie wiadomo skąd przyplątała się Jilly. Ostatni raz widziałem ją pod koniec lutego w domu mojego starszego brata Kevina w Chevy Chase, Maryland. Nie da się ukryć, że zachowywała się wtedy trochę dziwnie, ale nie przykładałem do tego większej wagi, bo miałem ważniejsze sprawy – choćby ten wyjazd do Tunezji.

Rozmawiałem potem z Kevinem o Jilly, ale on tylko potrząsnął głową i rzekł, że widocznie życie na zachodnim wybrzeżu tak na nią działa, a w ogóle to nie ma się czym przejmować. Kevin jest zawodowym wojskowym i ma czterech synów, a więc nie cierpi na nadmiar czasu, by rozpamiętywać dziwactwa swojego rodzeństwa. Zostało nas na świecie tylko czworo, bo nasi rodzice zginęli osiem lat temu w wypadku samochodowym, potrąceni przez pijanego kierowcę.

Pamiętam, że Jilly nawijała wtedy o różnych głupstwach – o swoim nowym porsche, kiecce, którą kupiła u Langdona w Portland, antypatycznej koleżance nazwiskiem Cal Tarcher i jej chamowatym bracie, a nawet o tym, jaki wspaniały w łóżku jest jej mąż Paul, z którym była już osiem lat. Wtedy żaden z tych tematów nie wydawał się mieć specjalnego znaczenia, ale teraz wyczuwałem w tym coś więcej niż zwykłe dziwactwo. Czyżby to Jilly topiła się w moim śnie?

Nie chciałem dopuścić, aby ta myśl zagnieździła się w mojej głowie, ale spleciona z tamtym snem, nie przestawała mnie dręczyć. Byłem wprawdzie zmęczony, ale nie aż tak jak wczoraj lub tym bardziej przedwczoraj. Najwyraźniej wracałem do zdrowia. Pewnie lekarze będą kiwać nade mną głowami, uśmiechać się do siebie porozumiewawczo i klepać mnie po zdrowym ramieniu. Przebąkiwali już coś na temat wypisania w przyszłym tygodniu. Postanowiłem skłonić ich, aby uczynili to wcześniej.

Nie chciałem ponownie zasypiać, bo wiedziałem, że znów dopadnie mnie ten sam koszmarny sen. Zacznie mnie dręczyć tym bardziej, że wydawał się czymś więcej niż zwykłym snem. Musiałem jakoś się z tym uporać. Równocześnie uświadomiłem sobie, że dałbym królestwo za szklankę piwa. Bez namysłu nacisnąłem dzwonek wzywający pielęgniarkę. Nie minęły cztery minuty według wskazań mojego zegara, a już w drzwi wsadziła głowę Midge Hardaway, pełniąca dziś nocny dyżur.

– Co się stało, Mac? Źle się czujesz? O tej porze powinieneś spać.

Midge mogła mieć około trzydziestki, była wysoka, z ostrym podbródkiem i krótko przyciętymi włosami koloru miodu. Należała do tych osób, na których w ciężkich chwilach zawsze można polegać. Ilekroć odzyskiwałem przytomność, czuwała przy mnie, uspokajając łagodnym głosem i kojącymi dotknięciami rąk. Spróbowałem więc wykrzywić gębę w rodzaj niewinnego chłopięcego uśmiechu, choć nie miałem wielkich szans, aby to zobaczyła – w pokoju było ciemno, a jedyne światło dochodziło z korytarza. Dołożyłem starań, aby przybrać odpowiedni ton głosu.

– Midge, zrób coś dla mnie. Tylko ty jedna możesz mi pomóc, nie mogę dłużej wytrzymać. Jesteś moją jedyną nadzieją!

Uśmiechnęła się współczująco, ale nie mogła powstrzymać się od śmiechu i nawet nie próbowała tego ukryć. Dopiero potem odchrząknęła i wygłosiła dłuższą przemowę.

– Posłuchaj, Mac, przez dwa tygodnie nie nadawałeś się do użytku, ale im lepiej się czujesz, tym większe możesz mieć z tym problemy. Rozumiem cię doskonale, ale pamiętaj, że jestem mężatką. Co by było, gdyby Doug się dowiedział? Wiesz, jaki on jest porywczy.

Zarzuciłem więc chłopięcy wdzięk i przeszedłem na żałośliwy ton.

– Myślisz, że Doug mógłby mieć coś przeciwko temu? A zresztą, gdyby nawet miał, przecież go tu nie ma i nie musiałby o niczym wiedzieć...

– No, Mac, gdybym nie była mężatką, może bym się i skusiła. Pochlebia mi, że zainteresował się mną taki przystojniak, zwłaszcza że władasz już obiema rękami, ale tak, jak sprawy stoją – no cóż, nie mogę.

– Midge, choć ten jeden raz zrób to dla mnie! Tylko raz i już nie będę więcej prosić, przynajmniej do jutra. Popatrz, jak mi ślinka cieknie!

Midge kręciła przecząco głową, trzymając się pod boki. Już dziewięć dni temu, kiedy nie dostawałem tak silnych środków przeciwbólowych, aby przytępiły moją ostrość widzenia, zwróciłem uwagę na jej kształtne biodra.

– Dobrze już, jeśli to sprzeczne z zasadami twoimi lub Douga! – westchnąłem. – Chociaż, Bóg mi świadkiem, nie rozumiem, czemu robisz z tego wielką aferę i co ma do tego Doug. Ręczę, że na moim miejscu prosiłby o to samo. W takim razie bądź tak dobra i zawołaj siostrę Luther. Może prędzej da się przekonać, bo chyba mnie lubi...

– Z byka spadłeś, Mac? Niemożliwe, żeby aż tak cię przypiliło! Przecież Ellen Luther ma sześćdziesiąt pięć lat, chybaby cię pogryzła!

– Zaraz, dlaczego miałaby mnie pogryźć? O czym ty właściwie mówisz?

– Mac, ja cię rozumiem, że po dwóch tygodniach postu jesteś napalony – tłumaczyła mi cierpliwie, jak dziecku. – Ale żeby od razu z siostrą Luther?

– Chyba źle mnie zrozumiałaś, Midge. Jasne, że nie mam ochoty na panią Luther, tylko na ciebie, ale wiem, że jesteś mężatką, więc mogę sobie o tym tylko pomarzyć, jak każdy inny facet na moim miejscu. Natomiast w tej chwili usycham z pragnienia, tak chce mi się piwa!

– Piwa? – Midge przez dłuższą chwilę gapiła się na mnie oczami wielkimi jak spodki, aż w końcu ryknęła śmiechem. Z tego śmiechu aż trzymała się za boki i musiała wejść głębiej do pokoju, żeby rechotem nie zbudzić innych pacjentów. – Więc chodziło ci raptem o piwo? I to tylko jedno?

Odpowiedziałem jej najbardziej niewinnym spojrzeniem, na jakie było mnie stać.

Nadal potrząsała głową i zanosiła się od śmiechu. W końcu rzuciła mi przez ramię:

– Może być Bud Light?

– Oddałbym duszę za Bud Light. Przyniosła mi puszkę tak oszronioną, że mało mi palce do niej nie przymarzły. W tej chwili jednak nie wyobrażałem sobie nic lepszego od tego napoju spływającego mi do gardła. Zastanawiałem się, która pielęgniarka mogła przechowywać coś takiego w dyżurce. Jednym haustem opróżniłem połowę puszki.

– Mam nadzieję, że cię nie zemdli od koktajlu z piwa i leków – skomentowała Midge, stojąc przy łóżku. – Powoli, nie spiesz się tak. Pamiętaj, że miało być tylko jedno. Żadnemu chłopu nie można wierzyć, jeśli chodzi o piwo!

– Tyle czasu nie piłem piwa, że już nie mogłem wytrzymać! – tłumaczyłem się, zlizując pianę z warg. – No, już mi lepiej.

Odetchnąłem z ulgą i pozostałą część puszki opróżniałem wolniej, mając świadomość, że więcej chyba nie dostanę. Oddaliło to ode mnie trochę wizję powrotu tamtego koszmarnego snu, który przedtem wisiał nade mną jak miecz Damoklesa. Puszkę z pozostałą zawartością na razie postawiłem sobie na brzuchu. Tymczasem Midge przysunęła się do mnie i zaczęła mierzyć tętno.

– Mój sąsiad, Kowalski, przychodzi do mnie podlewać kwiatki i odkurzać, kiedy wypadnie mi jakiś wyjazd albo trafię do szpitala, jak teraz... – Rozgadałem się na dobre. – To już starszy gość, z zawodu hydraulik, w tej chwili na emeryturze, ale nie masz pojęcia, jaki jeszcze bystry facet! A znowu jeden mój kumpel z FBI, James Quinlan, śpiewa swoim fiołkom afrykańskim, żeby dobrze rosły. Rzeczywiście, to chyba najzdrowsze zielska, jakie widziałem. Jego żona mówi, że ani się obejrzy, jak wlezą jej do łóżka... Kurczę blade, Midge, jak ja chciałbym już wrócić do domu!

– Wiem, wiem! – Uśmiechnęła się pobłażliwie, biorąc mnie pod brodę. – Już niedługo, Mac. Tętno masz dobre, a teraz zobaczę, jak z ciśnieniem.

Nie powiedziała mi, co odczytała, ale ponieważ nuciła przy tym pod nosem – chyba coś z oper Verdiego – wywnioskowałem, że wynik ją zadowalał.

– Teraz powinieneś trochę pospać, Mac – zarządziła. – Nie zemdliło cię po tym piwie?

Opróżniłem puszkę do dna, opanowałem czkawkę i uśmiechnąłem się szeroko.

– Ale skąd! Świetnie się czuję. Jestem twoim dłużnikiem, Midge.

– Nie bój się, już ja to sobie w odpowiednim czasie odbiorę. Może zawołać ci teraz panią Luther?

Tylko jęknąłem, więc roześmiała się i machając do mnie ręką opuściła pokój. Ledwo znikła z pola widzenia, jak na komendę przed oczami ponownie stanęła mi twarz Jilly.

– Nie uciekniesz przed tym, Mac – skarciłem sam siebie w ciszy uśpionego szpitala, gdzie nawet za oknem widać było tylko opustoszały parking. – Trzeba raz wreszcie powiedzieć to sobie otwarcie: czy ten sen nie był czasem proroczy? Czy to nie oznacza, że Jilly wpadła w jakieś kłopoty?

No nie, przecież to bzdura. W końcu gówno wiedziałem na ten temat! Bałem się jednak zasnąć i najchętniej wypiłbym jeszcze jedno piwo. Zamiast tego Midge wparowała do mnie około czwartej nad ranem i widząc, że nie śpię, niknęła i wcisnęła mi do dzioba pigułkę nasenną.

Miałem szansę pospać przez jakieś trzy godziny i nawet nic mi się nie śniło, kiedy pielęgniarz z aparaturą do pobierania krwi zbudził mnie, potrząsając za obolałe ramię. Wkłuł się w żyłę, nie przestając nawijać – mówił, zdaje się, coś o Indianach – a potem wyciągnął igłę, zakleił rankę plastrem z opatrunkiem i pogwizdując, potoczył swój wózek dalej. Miał na imię Ted, ale psychiatrzy nazywają takich osobników „sadystami sytuacyjnymi”.

Wytrzymałem do dziesiątej rano, ale w końcu musiałem się dowiedzieć, co się naprawdę dzieje. Zadzwoniłem do domu Jilly w Edgerton, w stanie Oregon. Po drugim sygnale telefon odebrał jej mąż Paul.

– Cześć, Paul, jak się miewa Jilly? – zapytałem bez wstępów, ale głos mi drżał. Nie otrzymałem odpowiedzi, więc ponagliłem: – Halo, Paul, słyszysz mnie?

Najpierw usłyszałem urywany oddech, a dopiero potem głos Paula:

– Słuchaj, Mac, ona jest w stanie śpiączki! Sytuacja stopniowo zaczynała się wyjaśniać, jakby ktoś powoli odpakowywał paczkę, której zawartość i tak już znałem. Wcale nie chciałem jej poznać, ale też nie było mnie to w stanie zaskoczyć.

– Ale wyżyje? – spytałem, przepowiadając w myśli słowa modlitwy.

Z mojej strony drutu słychać było, jak Paul bawi się kablem telefonicznym, nerwowo owijając go wokół ręki. Wreszcie przemówił matowym głosem:

– Nawet nie próbujemy zgadywać. Miała już robioną tomografię komputerową i rezonans magnetyczny, ale nie wykryto poważniejszych uszkodzeń mózgu, które mogłyby spowodować śpiączkę, najwyżej kilka drobnych krwiaczków, jakiś nieduży obrzęk... Lekarze sami nie wiedzą, co jej jest. Przypuszczają, że niedługo powinna się wybudzić, ale na razie możemy tylko czekać. Co za pech, najpierw ty musiałeś mieć wypadek, a teraz ona!

– A co właściwie się stało? – Zadałem to pytanie dla formy, bo przecież doskonale znałem odpowiedź.

– Wczoraj, zaraz po północy, jej samochód spadł z wysokiego brzegu do morza. Jechała nowym porsche, dostała go ode mnie na gwiazdkę. Nie wyszłaby z tego z życiem, gdyby akurat nie przejeżdżał tamtędy policjant patrolujący szosę. Widział, jak samochód zniosło na pobocze i na pełnym gazie wyrżnął dziobem w wodę. Miał wrażenie, że ona celowo tak jechała, nie wiadomo dlaczego! Dobrze, że w tym miejscu woda nie była głębsza niż jakieś pięć-sześć metrów, wóz miał zapalone światła, a okno obok kierowcy było otwarte. Dzięki temu gliniarz wydobył ją już za pierwszym razem, co graniczyło z cudem. Nikt nie chciał wierzyć, że udało mu się wyciągnąć ją żywą. Tak mi przykro, Mac, zadzwonię do ciebie, kiedy tylko cokolwiek się zmieni. A ty, jak się czujesz?

– Dziękuję, dużo lepiej – uspokoiłem go. – Będę z tobą w kontakcie.

Delikatnie odłożyłem słuchawkę na widełki. Przypuszczałem, że Paul był zanadto przygnębiony, aby się dziwić, dlaczego o tak wczesnej porze (siódma rano czasu Zachodniego Wybrzeża) zadzwoniłem specjalnie, aby dowiadywać się o Jilly. Byłem ciekaw, kiedy Paul sam na to wpadnie i zadzwoni, aby mnie zapytać. Chwilowo jednak nie miałem pomysłu, co mu odpowiedzieć.


...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin