Doncowa Daria - Śpij kochanie.rtf

(707 KB) Pobierz
Rozdzia³ 1

 

DARIA DONCOWA

 

 

 

 

ŚPIJ, KOCHANIE

 

 

(Przełożyła: Ewa Niepokólczycka)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Świat Książki

2005


Rozdział 1

 

 

Marzec w tym roku był ciepły. Już około dziesiątego zniknął śnieg, a po piętnastym z ziemi wysunęły nosy pierwsze źdźbła trawy, oszołomione mocnym słońcem. Moskwianie skwapliwie zrzucili futra, kożuchy i ciężkie buty na grubych podeszwach. Mieli ich serdecznie dość po całej zimie. W mieście zaroiło się od dziewcząt w lekkich kurteczkach i chłopców w rozpiętych płaszczach. Nie mogli się doczekać upragnionej wiosny. Ale ja z rodziną mieszkam za miastem, w Łożkinie, i choć od obwodnicy Kolcowej dzieli nas jedynie pięć kilometrów, wkoło mamy las. W naszej okolicy zaspy ledwo zaczynały tajać.

W piątek wieczorem, około piątej, szłam jak zwykle wzdłuż nasypu. To, że dom wybudowaliśmy w tym miejscu, nie jest bynajmniej przypadkowe. Chcieliśmy mieszkać jednocześnie i w mieście, i na wsi, toteż wybór padł na Łożkino. Stąd do Twerskiej jest piętnaście minut samochodem, pierwszorzędna szosa pozwala uniknąć korków, nawet jeśli jedzie się do stolicy w niedzielę wieczorem. Nasz jednopiętrowy dom otaczają świerki, warzywnika nie mamy, bo w całej rodzinie brak amatorów grzebania się w ziemi. Najbliżsi sąsiedzi nie pchają się na siłę z przyjaźnią. Przez kilkanaście lat zaprzyjaźniliśmy się jedynie z bankierem Sołomatinem i jego rodziną. A to też tylko dlatego, że ich kot, wielki czarny przystojniak, regularnie odwiedza nasze kotki - trójbarwną Kleopatrę i białą Fifinę. Kocięta, które w efekcie tych odwiedzin pojawiły się na świecie, Masza nazywa „domino”. Bo też istotnie przypominają kostki domina - czarne z białymi łatkami.

Przez pierwszy tydzień po przeprowadzce do Łożkina żyliśmy w stanie bliskim euforii, ale dość szybko zorientowaliśmy się, że miejsce to ma jednak dość poważny mankament. W odległości około dwóch kilometrów biegnie linia kolejowa i hałas ustawicznie kursujących pociągów początkowo doprowadzał nas do szału. Mój syn Arkady oświadczył nawet w pewnej chwili:

- Dość tego, sprzedajemy dom i budujemy gdzie indziej.

Jego żona Olga, którą zresztą w domu wolimy nazywać Kicią, powiedziała pojednawczo:

- Poczekajmy jeszcze trochę, zobaczycie, że przywykniemy.

- Jasne, a tymczasem Ańka i Wańka podrosną i pójdą się bawić na torach. - Małżonek nie zamierzał ustąpić.

Ale bliźnięta, moje wnuki, ledwo skończyły roczek. Na krok nie odstępowała ich niania Serafima Iwanowna, dlatego wizja dzieci bawiących się na torach wydawała się tak niewiarygodna, że Kicia nadal łagodnie upierała się przy swoim:

- Jeszcze jedna budowa? Nigdy w życiu!

Mnie też ogarniało przerażenie na myśl o ponownym użeraniu się z budowlańcami. Ale Arkady i Masza nie zamierzali ustąpić - pociągi przeszkadzają im spać, jeść, czytać, po prostu żyć. Przez dwa tygodnie kłóciliśmy się zażarcie, a potem na dworcu otwarto nowy wielki supermarket z działem zabawek i dyskietek komputerowych. Mania spuściła z tonu. Osamotniony Kiesza z rezygnacją machnął ręką. Po miesiącu zorientowaliśmy się, że w ogóle nie słyszymy żadnego hałasu, a nawet odkryliśmy wiele korzyści z sąsiedztwa stacji. Kieszka kupuje tam gazety, kasety wideo i niekiedy papierosy. Mania sieje spustoszenie w supermarkecie. Kicia uwielbia buszować wśród motków wełny w butiku „Twój relaks”. A ja znalazłam przyjemność w pieszych spacerach. Na co dzień wiodę obrzydliwie siedzący tryb życia, nawet do piekarni jeżdżę samochodem. Dwa kilometry w jedną stronę i dwa z powrotem rześkim krokiem pozwalają mi zachować figurę i prężne mięśnie.

Bezchmurne niebo cieszyło oczy, pachniało już wiosną i czymś podniecająco znajomym. Nogi poruszały się szybciej, plecy się prostowały - miałam takie uczucie, jakbym unosiła się w powietrzu.

Z przodu rozległ się gwizd lokomotywy. Niby nic szczególnego, bo pociągi pospieszne, zbliżając się do stacji, na ogół wydają z siebie krótkie buczenie, żeby ostrzec ewentualnych kierowców i gapiowatych pieszych. Ale ten wydawał z siebie jakieś pełne lęku zawodzenie. Spojrzałam na tory. Odwrócona plecami do nadjeżdżającego pociągu stała tam kobieta. Skład pędził wprost na nią. Maszynista, który nie miał szans, by zatrzymać pędzący pociąg towarowy, nie przestawał gwizdać. Ale kobieta nawet nie drgnęła.

Co sił w nogach rzuciłam się w dół nasypu. Boże, ona jest pewnie głucha albo nienormalna. Ale to nie powód, by umierać straszną, męczeńską śmiercią pod kołami pociągu. Śnieg sypał mi się za kołnierz kurtki, wpadał do krótkich botków i natychmiast zamieniał się w wodę. Czapkę gdzieś zgubiłam, zresztą szalik i rękawiczki też. W głowie tłukła mi się tylko jedna myśl: zdążyć za wszelką cenę. Lokomotywa stała się nagle przerażająco wielka, kątem oka dostrzegłam, że maszynista krzyczy, twarz ma wykrzywioną przerażeniem. Brudny żelazny potwór z ogłuszającym rykiem przemknął obok nas, bo w ostatniej dosłownie sekundzie z nieludzką wręcz siłą zdołałam pociągnąć kobietę za bezwolnie zwisającą rękę. Upadłyśmy na bok z dziwnym odgłosem, niczym worki napełnione zgniłymi kartoflami. Wagony towarowe przemknęły obok nas z hukiem, łomotem i syczeniem. Od strony stacji, ślizgając się na resztkach brudnego śniegu, biegli ludzie. Z przodu, machając chorągiewką, pędziła dróżniczka Lusia. Znam ją dobrze, zawsze oddaję dla jej córki rzeczy, z których wyrosła Masza.

- Dano Iwanowno! - krzyczała. - Chryste, żyje pani!

W otępieniu kiwałam głową. Niebo nadal było błękitne, miły wiaterek owiewał twarz, w oddali szczebiotały wesołe ptaszki. Przyroda w najmniejszym stopniu nie zareagowała na to, że właśnie ktoś mógł umrzeć. Wyobraziwszy sobie kałużę krwi i zmasakrowane zwłoki na szynach, wzdrygnęłam się i popatrzyłam na tę, którą uratowałam.

Leżała twarzą do ziemi, z rozrzuconymi na boki rękami. Spódniczka się podwinęła, odsłaniając długie zgrabne nogi obute w drogie buty z prawdziwej skóry. O tym, że kobieta nie jest biedna, świadczyła również ładna kurtka z norek i elegancki skórzany kapelusik, leżący nieopodal. A pachniała nie byle czym, tylko Dolce vita Diora.

- Co za szczęście - jęczała Lusia, troskliwie poprawiając odzież na nieszczęsnej - o, już i doktorzy lecą.

Zaraz za domem towarowym znajduje się filia pogotowia. Załoga karetki nawet nie próbowała uruchomić samochodu. Lekarz i dwóch sanitariuszy usłyszawszy, co się stało, chwycili nosze i ruszyli pędem w naszą stronę. Ich też znałam, mieszkają niedaleko nas, w długim ceglanym budynku zbudowanym dla pracowników miejscowych zakładów drobiarskich. Jurij Anatoljewicz jest terapeutą, zawsze chętny dorobić sobie co nieco, więc miejscowi wzywają go, gdy potrzebna jest drobna pomoc w rodzaju opatrzenia podrapanych dziecięcych kolan. Do innych przypadków mieszkańcy okolicznych willi mają własnych, drogich lekarzy, ale poczciwy Jurij rad i takiemu zarobkowi.

Ostrożnie odwrócono kobietę na plecy. Wokół tłoczyli się gapie: dwóch pracowników kolejowych, baba, okrągły rok sprzedająca przy szlabanie ziarna słonecznika, dwóch wszędobylskich wyrostków.

Na nasypie, gdzie biegła ścieżka w stronę stacji, stłoczyli się ci, którzy zdążali do pociągu podmiejskiego. Śmierć zawsze przyciąga gapiów, ale tym razem doznali rozczarowania, bo lekarz zdecydowanie oświadczył:

- Żyje, nie jest nawet ranna, tylko w szoku. Połóżcie ją na noszach i wieziemy do szpitala.

Raczej niesiemy, bo szpital jest tuż za przejazdem.

- Dario Iwanowno - Jurij dotknął mojego ramienia - ma pani krew na twarzy, proszę z nami.

Potarłam dłonią policzki. Rzeczywiście. Ruszyłam za medykami. Nogi miałam dziwnie ociężałe, a moje ciało ważyło chyba ze sto kilogramów.

W izbie przyjęć dostałam dreszczy. Młodziutka pielęgniarka ze współczuciem podała mi kieliszek brązowego płynu o mocnym zapachu.

- Proszę wypić, to panią uspokoi.

- Po prostu przemarzłam - mruknęłam, ściągając całkiem mokre buty. - Czy mogę stąd zadzwonić do domu?

Pozwolili mi skorzystać z telefonu.

- Będę za piętnaście minut! - zawołała Olga. - Tylko wysuszę włosy; przepraszam, ale jestem w łazience.

Pojawił się chirurg, zbadał mnie i uspokoił. Nic wielkiego, lekko skaleczona warga.

- Przypuszczam, że nadziała się pani na ramię tej kobitki, gdy ją pani wyciągała spod kół. Głupstwo, usta zawsze bardzo krwawią.

- Co z nią?

Ostrożnie badałam językiem zęby. No właśnie, kieł, już od dawna nie mój, metal i porcelana na sztyfcie, niepokojąco się ruszał. Na myśl, że czeka mnie wizyta u stomatologa, aż jęknęłam. Jeżeli już się czegoś boję, to jest to maszyna do borowania.

- Leży na sali. - Lekarz podszedł do umywalki.

Doprawdy ci lekarze mają dziwną manierę mycia rąk nie przed, lecz po zbadaniu chorego, zupełnie jakby się brzydzili.

- Zna ją pani?

Pokręciłam głową.

- Jest przytomna?

- Tak - odpowiedział - ale milczy i nie odpowiada na pytania. Jest w szoku. Wezwałem neurologa.

W tym momencie otworzyły się drzwi i zajrzała przez nie trójkątna buzia, ozdobiona dużymi okrągłymi okularami.

- To pani uratowała tę kobietę? - zapytała niska, podobna do wiewiórki lekarka. - Proszę ze mną. Ona nie chce powiedzieć, jak się nazywa. Mam nadzieję, że gdy panią zobaczy, stanie się bardziej rozmowna. Proszę ją zapytać o nazwisko, adres... Najlepiej wszystkie dane z dowodu.

- Może źle się czuje - powiedziałam nieśmiało.

- Skądże - prychnęła młodziutka neurolożka. - Pewnie się boi, że wezwiemy milicję i ją ukarzą. Kto to słyszał, żeby się tak zagapić na torach...

- A jak u niej ze słuchem? - ciągnęłam, gdy szłyśmy na trzecie piętro. - Nie mówi, pociągu nie słyszała, może jest głuchoniema?

- Też coś - parsknęła panienka, najwyraźniej świeżo po studiach. - Widzieliśmy takich, po prostu wstydu nie ma, dobrze chociaż, że nie pijana.

Gwałtownie otworzyła drzwi i wepchnęła mnie do środka. W małej salce stały trzy łóżka, ale była tylko jedna chora, właśnie uratowana przez mnie kobieta. Dopiero teraz dostrzegłam, że ma piękną, jak to się mówi, rasową twarz. Kształtny, arystokratyczny nos, zgrabny podbródek, ładnie wykrojone usta i wyraźnie zarysowane łuki brwi. Włosy też były piękne, gęste, czarne, albo pofalowane naturalnie, albo dama zostawiła u fryzjera majątek, by uzyskać taki efekt.

- Jak samopoczucie? - zapytałam cicho.

Kobieta nie poruszyła się, choć po ledwo dostrzegalnym drgnięciu powiek zrozumiałam, że świetnie mnie słyszy, ale widać nie chce żadnych rozmów.

- Ja nie jestem z milicji. Po prostu przechodziłam i zobaczyłam panią na torach.

Kobieta uparcie milczała. Trochę to dziwne. Wypadałoby przynajmniej podziękować, ale niedoszła ofiara najwyraźniej nie zamierzała okazywać wdzięczności.

- Jak się pani nazywa? - nie dawałam za wygraną.

Cisza.

- Rodzina się chyba niepokoi - zaczęłam z innej beczki.

Zero emocji. Z pewnością potrzebna jest jej pomoc lekarza, lecz nie tej podfruwajki-neurologa, tylko solidnego psychiatry. Zrozumiawszy, że nic nie wskóram, westchnęłam i skierowałam się do drzwi.

- Stój - usłyszałam za plecami.

Odwróciłam się odruchowo na ten niezbyt uprzejmy okrzyk. Zobaczyłam wlepione w siebie wielkie oczy, czarne niczym kałuże lśniącej smoły. Płonęła w nich wręcz fanatyczna nienawiść. Zapewne z takim właśnie uczuciem ludzie rzucają się pod czołgi wroga albo zasłaniają sobą lufę karabinu maszynowego.

- Po co mnie uratowałaś? - wycedziła nieznajoma. - Kto cię prosił?!

Nie potrafiłam na to odpowiedzieć.

- Wynoś się! - Jej głos przeszedł w krzyk, a oczy stały się jeszcze większe i wręcz płonęły.

Ruszyłam do drzwi.

- Wynocha! Przeklinam cię! Wepchnęła się ze swoim współczuciem, żebyś zdechła!

Wypadłam na korytarz - nikogo. Muszę to powiedzieć doktorowi, żeby mieli ją na oku. Ale lekarz badał płaczące dziecko z uniesioną, wyraźnie złamaną ręka.

- Dobrze, dobrze - zbył mnie. - Później zajrzę do tej psychopatki, a pani niech jedzie do domu, ktoś po panią przyszedł.

Wyszłam na dziedziniec i zobaczyłam czerwonego volkswagena. Olga wyjrzała przez okno.

- Na chwilę nie można spuścić cię z oka - rzekła gniewnie - bo od razu pakujesz się w jakąś kabałę. Wsiadaj!

Bez słowa podeszłam do samochodu. W głowie mi huczało. Kto mnie prosił, żebym się wtrącała? Zachciało mi się ratować wariatkę! A teraz boli mnie skaleczona warga, rusza się niedawno wstawiony ząb i czuję się kompletnie zdołowana. Ta baba to zupełna wariatka, która zupełnie nie rozumie, co się dzieje.

- Patrz, patrz - zawołała nagle Kicia, wyskakując z samochodu.

Pokazywała w górę. Uniosłam głowę. W oknie na trzecim piętrze stała uratowana przeze mnie psychopatka. Wiosenny wiatr rozwiewał długie czarne włosy, szpitalna koszula wzdęła się jak dzwon. Kobieta spojrzała w dół i przeżegnała się szybko.

- Stój, na pomoc, łapcie ją! - wrzasnęłam jak opętana.

Samobójczyni roześmiała się i zrobiła krok do przodu. Patrzyłam skamieniała, jak ciało, cudacznie zgięte, leci w dół.

Miałam wrażenie, że opada całą wieczność, niczym piórko, choć wszystko pewnie trwało ledwie parę sekund. Włosy falowały jak czarne języki ognia, poraził nas straszliwy, nieludzki krzyk. A potem rozległo się głuche plaśnięcie - tak spada czasem ze stołu kawałek surowego mięsa. Pasma włosów zasłoniły twarz, spod głowy pociekły błyszczące strużki. Rozrzucone ręce drgnęły jeszcze raz i drugi. W ciszę, jaka zapadła, wdarły się inne odgłosy. Najpierw, lekko westchnąwszy, zemdlała Olga, potem ja dostałam straszliwych torsji, tuż obok ciała denatki. Nogi się pode mną ugięły. „Byle tylko nie upaść na trupa” - zdążyłam pomyśleć i straciłam przytomność.


Rozdział 2

 

 

Ocknęłam się, bo ktoś podsunął mi pod nos jakiś cuchnący wacik.

- Zabierzcie to - jęknęłam, usiłując nie oddychać. - Mam uczulenie na amoniak.

Ręce się cofnęły. Poruszyłam głową. Z prawej strony na kozetce siedziała Kicia, z twarzą koloru kafelków pokrywających ścianę. Zresztą, ani lekarz, ani pielęgniarka, ani neurolożka wcale nie wyglądali lepiej. Uniosłam się na twardej leżance i oświadczyłam z mocą:

- To wasza wina. Zostawiliście ją samą, chociaż wiedzieliście, że to wariatka.

Lekarz milczeli. Na twarzy dziewczyny-neurologa pojawiły się czerwone plamy. „Bardzo dobrze - pomyślałam ze złością - może to choć trochę zachwieje jej zadziwiającą w tym wieku obojętnością. Mam nadzieję, że krewni zmarłej podadzą ich do sądu”.

Na dziedzińcu coś klapnęło i zaszurało. No tak, obok jest kostnica, teraz sanitariusze przenoszą zmarłą na wózek. Zaszumiała woda - to stróż zmywał krew. Zapewniwszy przybyłych milicjantów, że nazajutrz złożymy wyczerpujące zeznania, wsiadłyśmy z Kicią do radiowozu. Łożkino to nie Moskwa, zaledwie mała osada obok przetwórni drobiu, nie więcej jak pięćdziesiąt domów. Nasze osiedle willowe jest trochę oddalone od dzielnicy niskich czteropiętrowych bloków. Mieszkańców komfortowych domów z żaroodpornej czerwonej cegły wszyscy tu znają. To zaledwie dziesięć rodzin. Dlatego milicjant doskonale wiedział, że nigdzie im nie umkniemy. Zawieźli nas do domu, a młody sierżancik przyprowadził volkswagena Kici.

Weszłyśmy do salonu i padłyśmy na kanapy. Po chwili jednocześnie sięgnęłyśmy po koniak.

- Potworne - mruknęła Kicia, przełykając jednym haustem sto pięćdziesiąt gramów szlachetnego martella. - Ona się tak paskudnie śmiała, a potem krzyczała. Dlaczego to zrobiła, dlaczego?

Spojrzałam niepewnie na napełniony po brzegi pękaty kieliszek. Zazwyczaj wystarczy łyżeczka od herbaty, żeby zwalić mnie z nóg, a tu jest chyba cała szklanka. Pal licho, przechyliłam kieliszek i opróżniłam go jednym haustem. Co odpowiedzieć na takie pytanie? Czy wariatów można zrozumieć?

Następnego dnia o dwunastej siedziałam w gabinecie śledczego i skrupulatnie odpowiadałam na pytania. Nie, kobiety nie znam. Rzuciłam się na ratunek impulsywnie, kierował mną odruch. Wyglądała na chorą umysłowo. Sama wyskoczyła z okna.

Wreszcie kapitan zapytał:

- Nie powiedziała, jak się nazywa?

Zmęczyło mnie powtarzanie „nie”, więc tylko pokręciłam głową.

- W porządku. - Westchnął i podsunął mi kartki. - Proszę podpisać każdą stronę, tu, gdzie jest „za zgodność”.

Zrobiłam, co mi polecił, i zapytałam:

- Co teraz będzie?

- Co ma być? - burknął niechętnie. - Uznamy ją za NN.

- A jak będzie dalej?

- Nijak - warknął wyraźnie rozzłoszczony. - Umieścimy zdjęcie w komputerze. Jeśli ktoś zgłosi zaginięcie, to mu je pokażemy.

- I jak długo zwłoki poleżą w kostnicy? - Aż się wzdrygnęłam.

- Zgodnie z przepisami, miesiąc - odpowiedział spokojnie kapitan - a potem grzebie się je na koszt państwa.

- A jeśli pochodzi z innego miasta, jej krewni są już starzy albo wręcz przeciwnie, ma małe dziecko? - nie dawałam za wygraną.

Milicjant zerknął w papiery.

- Tak, anatomopatolog pisze, że kobieta rodziła i ma około trzydziestu lat.

- Widzi pan - gorączkowałam się - małe dziecko czeka na mamę. Bo jeśli nawet urodziła je jako szesnastolatka, to biedactwo ma dopiero czternaście lat.

- Czy mogę wiedzieć, czego pani ode mnie oczekuje?

- Niech pan zacznie śledztwo, spróbuje ustalić jej tożsamość...

- Łaskawa pani - nie wytrzymał - czy pani wie, ile ja mam spraw? Niby mała miejscowość, a ludzie jakby szału dostali. Rżną się nożami, biją patelniami. Przedwczoraj przed apteką wysadzili w powietrze samochód... Nie wiadomo, za co się łapać. A tu wszystko jest jasne: psychopatka, najpierw usiłowała rzucić się pod pociąg, potem wyskoczyła przez okno. Sama, nikt jej nie zmuszał!

- Przynajmniej ustalcie, jak się nazywa.

- Jest pani wolna - wycedził kamiennym głosem i dodał trochę łagodniej: - Niech pani wstąpi do szpitala, znaleziono tam pani komórkę.

Do szpitala było zaledwie parę kroków, więc już po chwili wchodziłam na znajomy dziedziniec. Nic tu nie przypominało o tragedii. Pielęgniarka w izbie przyjęć podała mi komórkę. Postukałam w klawisze - cisza. Albo wysiadła bateria, albo się zepsuła, przeleżawszy całą noc w śniegu.

Nie miałam ochoty wracać do domu. Chcąc się trochę rozerwać, ruszyłam w stronę supermarketu: pogadam ze sprzedawczyniami, kupię trochę niepotrzebnych rzeczy.

- Dario Iwanowno - usłyszałam wołanie dróżniczki Lusi - proszę poczekać, oddam pani torebkę.

- Jaką torebkę? - zdziwiłam się.

Nie cierpię torebek, potrzebne rzeczy noszę najczęściej w kieszeni, ale Lusia już podawała mi malutką kopertę na długim pasku.

- Kolejarze robili obchód i znaleźli ją dokładnie w miejscu zdarzenia, od razu pomyślałam, że to pani ją zgubiła, biegnąc do tej psychopatki. To drogie cacko, nie żadna tam masówka.

W milczeniu wzięłam od niej prostokącik. Nie, nigdy czegoś takiego nie miałam, to cudeńko należało na pewno do zmarłej. Odniosę na milicję. Może są w niej dokumenty.

- To straszne - trajkotała Lusia. - Co za potworność. Zeszłego lata zginął tu mężczyzna, był pijany. Wysiadł z pociągu, położył się tam, przy słupku i zasnął. Widocznie we śnie stoczył się z nasypu, akurat prosto pod koła pospiesznego. A trzy lata temu Kat’ka wpadła pod drezynę, ale przeżyła... choć, mówiąc szczerze, lepiej by było, gdyby zginęła. Ucięło jej nogi. Ani żyć, ani umrzeć.

Pociągnęła nosem. Słuchałam uprzejmie, czekając, aż wyschnie ten potok wspomnień. Na dobrą sprawę, powinnam od razu odejść, ale wtedy Lusia by się obraziła, a wcale tego nie chciałam. To dzielna, nieszczęśliwa kobieta, dźwigająca na swoich barkach męża alkoholika i dwoje dzieci w wieku szkolnym.

- A ja ją widziałam. - Lusia zmieniła temat.

- Kogo?

- No, tę wariatkę, co się zabiła.

- Gdzie?

- A tutaj, u nas, na dworcu. To było na początku marca, weszła do sklepu. Myślę, że była z sanatorium.

Popatrzyłam na prawo. Na wzgórzu, jakiś kilometr od stacji znajdował się Dom Pracy Twórczej dla pisarzy, który miejscowa ludność zwykła nazywać sanatorium. Byłam tam ze dwa razy u znajomych. Mieszka się wygodnie, duże pokoje, komfortowe łazienki, telewizor, telefon, lodówka... Ale jedzenie okropne, dlatego literaci są częstymi gośćmi miejscowych sklepików. Łatwo ich rozpoznać - panie niezależnie od wieku wbite w białe spodnie i obwieszone biżuterią: bursztyny, kolczyki z wielkimi jak młyńskie koła uralskimi kamieniami, srebrne bransolety i łańcuszki, a mężczyźni obowiązkowo w dżinsach i kamizelkach. Z daleka wyglądają na podstarzałych wyrostków. Jeśli zmarła naprawdę tam przebywała, to w biurze muszą mieć jej dane. Nie mówiąc już o tym, że na pewno jest tam pełno bab, które wiedzą o biedaczce wszystko.

Uradowana, zawróciłam z powrotem do śledczego. Ale przy jego biurku siedziała zapłakana baba.

- Proszę poczekać - powiedział do mnie bez entuzjazmu.

Usiadłam posłusznie na korytarzu i otworzyłam torebkę. Nie było w niej niczego: ani dowodu, ani kosmetyków, ani portmonetki, nawet chusteczki do nosa czy grzebienia. Jedynie mała, starannie złożona kartka papieru. Rozwinęłam ją odruchowo.

 

Kola, już dłużej nie mogę. Wiedz, że już więcej nie będę się kajać. Zrzuciłam okowy. Wiem, że to głupio błagać o współczucie, ale nie próbuj szukać Wieroczki. Tak, masz rację, moja córka żyje, ale ty nigdy, słyszysz, nigdy jej nie dostaniesz. Lepiej niech umrze śmiercią głodową, co zapewne nastąpi, kiedy mnie zabraknie, bo nie będzie komu jej karmić, jest zamknięta sama jedna. Ulituj się więc, zostaw ją, niech po prostu umrze, nim zrobisz z niej potwora, tak jak ze mnie. Ale jeśli mnie nie posłuchasz i zaczniesz poszukiwania, pamiętaj, wrócę z tamtego świata, żeby się na tobie zemścić. Nie mam nic do stracenia, i tak ręce aż po łokcie unurzałam we krwi niewinnych ofiar.

Żegnaj! Lonia, Kostia, Zora, wybaczcie mi, nie chciałam was zabić.

 

Ani podpisu, ani daty. Patrzyłam osłupiała na kartkę, zapisaną starannym, prawie dziecinnym pismem. Tak piszą prymuski, duma szkoły, mamina pociecha. Jedynie treść listu budziła dreszcz.

Drzwi do gabinetu uchyliły się, szlochająca babina, szurając rozczłapanymi botkami, skierowała się do wyjścia.

- No, co tam jeszcze? - warknął kapitan.

W milczeniu położyłam przed nim torebkę. Przeczytał list, następnie westchnął i zapytał:

- I co?

- Lusia, dróżniczka, znalazła ją i oddała.

- Brednie wariatki - burknął i wyjął marlboro.

Drogie papierosy jak na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin