Koontz Dean R - Maska(SCAN-dal_1050).rtf

(381 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl


ROZDZIAŁ 5

 

Kuchnia Grace pachniała kawą i ciepłym ciastem z bakaliami. Deszcz zmył szyby, odsłaniając widok na ogród różany, położony na tyłach domu.

- Nigdy nie wierzyłam w jasnowidzenie czy przeczucia.

- Ja też nie - odparła Grace. - Ale teraz zaczynam mieć wątpliwości. Miałam dwa koszmarne sny dotyczące ciebie, a teraz słyszę, że odebrałaś dwa „sygnały”, tak jakbyś działa­ła według jakiegoś scenariusza.

Siedziały przy stoliku obok okna. Carol miała na sobie je­den ze szlafroków Grace i parę kapci, a jej własne ubranie kończyło się suszyć.

- Tylko jeden „sygnał’ - odparła Carol. - Piorun. To by­ło naprawdę wstrząsające przeżycie, zgoda. Ale dzisiaj nie zagrażało mi żadne niebezpieczeństwo. To ta biedna dziewczynka miała koszmarny dzień.

Grace potrząsnęła głową.

- Nie. To też był sygnał dla ciebie. Mówiłaś mi przecież, że chcąc wyminąć dziecko, zjechałaś na sąsiedni pas prosto pod cadillaca, który o mały włos nie zderzył się z twoim małym volkswagenem. Z pewnością nie wyszłabyś z tego bez szwanku.

Marszcząc brwi, Carol powiedziała:

- Tak, nie pomyślałam o tym.

- Byłaś tak przejęta wypadkiem, że nie pomyślałaś o sobie.

Carol ugryzła kawałek ciasta z bakaliami i popiła kawą.

- Nie tylko ty miewasz koszmary.

Streściła własny sen: odcięte głowy, pustka i ciemność za jej plecami, migający srebrzysty przedmiot.

Grace ujęła kubek z kawą w dłonie i skuliła się nad sto­łem. W jej niebieskich oczach odbijała się troska.

- Co za paskudny sen. Jak go interpretujesz?

- O, nie sadzę, żeby był proroczy.

- A dlaczegóż by nie? Moje takie były.

- Tak, ale to nie znaczy, że obie musimy być wróżkami. Poza tym mój sen nie miał sensu. Był po prostu zbyt okrutny, aby traktować go poważnie. Takie rzeczy nie zdarzają się w rzeczywistości.

- Może być proroczy, jeśli nie będziemy interpretować go dosłownie. To symboliczne ostrzeżenie.

- Przed czym?

- Nie wiem, ale uważam, że musisz być nadzwyczaj ostrożna. Boże, zaczynam mówić jak cygańska wróżka. Jed­nak jestem zdania, że nie powinnaś tego ostrzeżenia lekce­ważyć. Zwłaszcza po tym, co się wydarzyło.

 

Później, po lunchu, kiedy nalała trochę pieniącego płynu do zlewu pełnego brudnych naczyń, Grace powiedziała:

- A jak się mają sprawy w agencji adopcyjnej? Czy są szanse, że szybko dadzą wam dziecko?

Carol zawahała się.

Grace spojrzała na nią.

- Coś nie tak?

Biorąc z wieszaka ścierkę, Carol odparła:

- Nie. Z pewnością nie. O’Brian mówi, że zostaniemy za­akceptowani. Mówi, że to pewne.

- Ale ty się wciąż martwisz.

- Trochę - przyznała Carol.

- Czemu?

- Nie jestem pewna. Po prostu... mam takie przeczucie...

- Jakie przeczucie?

- Że to się nie uda.

- Dlaczego nie?

- Nie mogę pozbyć się myśli, że ktoś próbuje nas po­wstrzymać przed adopcją.

- Kto?

Carol wzruszyła ramionami.

- O’Brian? - spytała Grace.

- Nie, nie. On jest po naszej stronie.

- Ktoś z komisji rekomendacyjnej?

- Nie wiem. Właściwie nie mam żadnych dowodów na to, że ktoś ma złe zamiary względem Paula i mnie.

- Tak długo nosiłaś się z chęcią adopcji, że odczuwasz niepokój, kiedy wreszcie zdecydowałaś się na nią. Szukasz problemów tam, gdzie ich nie ma.

- Może.

- Te dwa wypadki wpływają na twoje samopoczucie.

- Może.

- To zrozumiałe. Ja też jestem pod wrażeniem. Ale adop­cją nie musisz się martwić.

- Mam nadzieję - odrzekła Carol. Przypomniała sobie jednak zagubione formularze, i to dało jej do myślenia.

 

Zanim Paul wrócił z agencji adopcyjnej, deszcz przestał padać, chociaż wiatr był nadal zimny i wilgotny.

Wziął z garażu drabinę i wspiął się na najmniej pochylo­ną część dachu. Mokre gonty skrzypiały pod stopami, ale ostrożnie poruszał się po stromiźnie, kierując się w stronę an­teny telewizyjnej zamocowanej obok ceglanego komina.

Nogi miał jak z waty. Cierpiał na rodzaj lęku wysokości - lęku, który go do końca nie obezwładnił, bo zmuszał się, by go zwalczyć i przezwyciężyć, tak jak teraz.

Kiedy dotarł do komina, oparł się o niego ręką i spojrzał na dachy sąsiednich domów. Ciemne, burzowe wrześniowe chmury opuszczały się coraz niżej, i Paul miał uczucie, że wystarczy podnieść ramię, szturchnąć pięścią w te nadęte brzu­szyska, a wydadzą głośny, metaliczny odgłos.

Przywarł plecami do komina i obejrzał antenę telewizyj­ną. Płyta mocująca trzymała się na czterech śrubach prze­chodzących przez gonty. Żadnej nie brakowało i żadna się nie obluzowała. Antena była mocno przytwierdzona do pły­ty i najprawdopodobniej to nie ona powodowała hałas, któ­ry wstrząsał domem.

 

Po zmyciu naczyń Grace i Carol weszły do gabinetu. Po­kój cuchnął kocim moczem i kałem. Arystofanes zrobił sobie wychodek na siedzeniu wielkiego fotela.

Grace była oszołomiona.

- Nie mogę w to uwierzyć. Ari zawsze korzysta z kuwety. Nigdy czegoś takiego nie robił.

- Zawsze był nieznośnym kotem, prawda? Grymaśnym.

- Owszem, ale nie do tego stopnia. Fotel trzeba pokryć na nowo. Znajdę tę głupią bestię, wsadzę mu nos w te brudy i dam porządną burę. Nie chcę, żeby mu to weszło w krew, na litość boską.

Szukały wszędzie, ale bez rezultatu. Widać kocur wy­mknął się z domu przez kuchnię.

Wracając z Grace do gabinetu, Carol zagadnęła:

- Wspomniałaś wcześniej, że Ari podarł ci parę rzeczy.

Grace skrzywiła się.

- Tak. Przykro mi o tym mówić, ale podarł na strzępy dwie z tych cudownych haftowanych poduszeczek, które dla mnie zrobiłaś. Byłam zrozpaczona. Tyle włożyłaś w nie pra­cy, a on po prostu...

- Nie martw się - powiedziała Carol. - Zrobię ci nowe. Uwielbiam to. Haftowanie mnie odpręża. Pytałam tylko dla­tego, że jego zachowanie może świadczyć o chorobie.

Grace zmarszczyła brwi.

- Wygląda zdrowo. Sierść ma lśniącą i jest równie żywot­ny jak zawsze.

- Pod wieloma względami zwierzęta są jak ludzie. Kiedy ktoś nagle zaczyna się dziwnie zachowywać, może to świad­czyć o jakiejś dolegliwości fizycznej - od guza mózgu po­cząwszy, na chorobach układu pokarmowego skończywszy.

- Chyba muszę z nim pójść do weterynarza.

- Skorzystajmy z tego, że chwilowo nie pada i poszukaj­my go na dworze - zaproponowała Carol.

- Szkoda zachodu. Kiedy kot nie chce, by go znaleźć, to się go nie znajdzie. A poza tym wróci przed kolacją. Rano pójdę z nim do weterynarza. - Grace spojrzała na bałagan, skrzywiła się i potrząsnęła głową. - To do niego niepodobne - rzekła zmartwiona.

 

Na otwartych drzwiach widniał numer 316.

Carol weszła niepewnie do biało-niebieskiego pokoju szpitalnego i zatrzymała się tuż za progiem.

Dziewczynka siedziała na łóżku stojącym najbliżej okna. Odwróciła głowę, gdy zdała sobie sprawę, że nie jest już sa­ma, a kiedy spojrzała na Carol, niebieskoszare oczy nie zdradzały, że ją rozpoznaje.

- Czy mogę wejść? - spytała Carol.

- Oczywiście.

Podeszła do łóżka.

- Jak się czujesz?

- W porządku.

- Mając te wszystkie otarcia, skaleczenia i siniaki trudno jest czuć się dobrze.

- O, aż tak strasznie nie oberwałam. Jestem tylko trochę podrapana. Od tego się nie umiera. I wszyscy są dla mnie ta­cy mili.

- A jak twoja głowa?

- Bolała mnie, kiedy tu przyszłam, ale już przestała.

- A widzenie podwójne?

- Nic takiego nie mam - odparła dziewczynka. Kosmyk złotych włosów wysunął się zza jej ucha i opadł na policzek; zatknęła go na miejsce. - Pani jest lekarzem?

- Tak. Nazywam się Carol Tracy.

- Może pani do mnie mówić Jane. Tak jest napisane na mojej karcie. Jane Doe. Dobre jak każde inne. Może być nawet o wiele ładniejsze niż moje prawdziwe imię. Może na­prawdę nazywam się Zelda albo Myrtle, albo jeszcze śmiesz­niej. - Pięknie się uśmiechnęła. - Pani jest kolejnym leka­rzem, który przyszedł mnie zobaczyć. Tak naprawdę, ilu ich mam?

- Ja nie jestem twoim lekarzem - odparła Carol. - Znala­złam się tu ponieważ... cóż... to pod mój samochód wpadłaś.

- Och. Hej, hej. Strasznie mi przykro. Mam nadzieję, że uszkodzenia nie są poważne.

Zaskoczona reakcją dziewczynki i szczerym wyrazem tro­ski na jej twarzy, Carol roześmiała się.

- Na litość boską, kochanie, nie martw się o mój samo­chód. Twoje zdrowie jest ważne, nie volkswagen. I to ja po­winnam cię przepraszać. Czuję się okropnie.

- Nie powinna pani - odrzekła dziewczynka. - Mam jeszcze wszystkie żebra i żadna z kości nie jest złamana, a doktor Hannaport mówi, że chłopcy nadal będą się mną interesować. - Uśmiechnęła się z zażenowaniem.

- Z pewnością ma rację co do chłopców - powiedziała Carol. - Jesteś bardzo ładna.

Grymas zakłopotania przeszedł w nieśmiały uśmiech i dziewczynka spuściła wzrok na kołdrę, rumieniąc się.

- Miałam nadzieję, że zastanę tu twoich bliskich.

Mała starała się zachować wesoły wyraz twarzy, ale kie­dy podniosła wzrok, w jej oczach widać było strach i zwątpie­nie.

- Myślę, że jeszcze nie zgłosili mojego zaginięcia. Ale to tylko kwestia czasu.

- Czy w ogóle pamiętasz coś ze swojej przeszłości?

- Jeszcze nie. Ale przypomnę sobie. - Wyprostowała koł­nierzyk koszuli nocnej i wygładziła kołdrę. - Doktor Hannaport twierdzi, że wszystko prawdopodobnie wróci do normy, jeśli nie będę przypominała sobie na siłę. Mówi, że na szczęście nie mam całkowitej amnezji. Takiej, kiedy człowiek nawet zapomina, jak się czyta i pisze. Ze mną wcale nie jest tak źle! Do diabła, nie. Na szczęście nie muszę się od nowa uczyć czytać, pisać, dodawać, odejmować, mnożyć, dzielić. Ale nudy! - Skończyła wygładzanie kołdry i znów podniosła wzrok. - W każdym razie najprawdopodobniej odzyskam pamięć za dzień czy dwa.

- Jestem pewna, że tak - powiedziała Carol, chociaż wca­le nie była o tym przekonana. - Może czegoś ci potrzeba?

- Nie. Mam wszystko. Nawet małe tubki pasty do zębów.

- A jakieś książki, czasopisma?

Dziewczynka westchnęła.

- Wynudziłam się dzisiaj jak mops. Sądzi pani, że mają tu jakieś czasopisma?

- Chyba tak. Co lubisz czytać?

- Wszystko. Z tego, co pamiętam, uwielbiam czytać. Ale nie mogę sobie przypomnieć żadnych tytułów książek czy czasopism. Śmieszna ta amnezja, prawda?

- Zabawna - przytaknęła Carol. - Poczekaj chwilę. Za­raz wracam.

W dyżurce pielęgniarek na końcu korytarza wyjaśniła, kim jest, i załatwiła wypożyczenie małego telewizora dla Jane Doe.

Oddziałowa - krępa, siwowłosa kobieta, która nosiła okulary zawieszone na łańcuszku - odezwała się:

- Taka słodka dziewczynka. Wszystkich oczarowała. Nie skarży się na nic, nie powie złego słowa. Niewielu nastolat­ków okazuje takie opanowanie.

Carol zjechała windą na parter i w kiosku z gazetami ku­piła „Hershey Bar”, „Almond Joy” i sześć czasopism odpo­wiednich dla młodej dziewczyny. Zanim wróciła do pokoju 316, siostra dyżurna skończyła instalowanie telewizora.

- Nie powinna pani tego wszystkiego robić - powiedzia­ła Jane. - Kiedy przyjadą moi rodzice, dopilnuję, żeby zwró­cili pani pieniądze.

- Nie przyjmę ani grosza - odparła Carol.

- Ale...

- Żadnych ale.

- Nie trzeba mnie rozpieszczać. Czuję się dobrze. Na­prawdę. Jeśli pani...

- Ja cię nie rozpieszczam, kochanie. Uważam czasopi­sma i telewizję za formę terapii. Właściwie dzięki nim mo­żesz przełamać amnezję.

- Co pani ma na myśli?

- Cóż, jeśli oglądając telewizję, zobaczysz jakiś program, który widziałaś już wcześniej, i przypomnisz go sobie, może to wywołać reakcję łańcuchową w twoich wspomnieniach.

- Tak pani uważa?

- To lepsze niż siedzieć i gapić się na ściany czy przez okno. Tutaj nic nie uruchomi twojej pamięci, bo nie wiąże się z przeszłością. Ale jest szansa, że telewizja dokona tej sztuki.

Dziewczyna włączyła telewizor pilotem. Nadawano po­pularną komedię.

- Znasz to? - spytała Carol.

Potrząsnęła głową.

- Nie.

Łzy błysnęły w kącikach jej oczu.

- Hej, nie załamuj się - prosiła Carol. - Byłoby zdumie­wające, gdyby uzdrowienie nastąpiło natychmiast. To musi trochę potrwać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin