Lynn Elizabeth A. - Kroniki Tornoru 1.Wieża Czat.rtf

(1586 KB) Pobierz
23

Przełożył

Dariusz Kopociński


Tytuł oryg. Watchtower

Copyright O  1979 by Elizabeth Ą. Lyrin

Ali Rights Reserved

Copyright © 2003 for Polish translation by

Dariusz Kopociński

ISBN 83-88431-75-7

Projekt graficzny serii Tomasz Wencek

Projekt i opracowanie graficzne okładki

Jacek Najdora

Redaktor serii Wojtek Sedeńko

Korekta Bożena Mołdoch Skład Tadeusz Meszko

Wydanie I

Agencja Solaris

Małgorzata Piasecka

ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn

tel/fax. (0-89) 541-31-17

e-raail: agencja@solaris.net.pl

www.solaris.net.pl


Kraina Arun jest wytworem fantazji. Między przedsta­wionymi tu ludźmi, zwyczajami i wydarzeniami a świa­tem rzeczywistym zachodzi podobieństwo czysto przypad­kowe, choć jest jeden wyjątek. Opisana tu sztuka cziri pod pewnymi względami przypomina aikido, wschodnią sztukę walki wręcz, stworzoną przez mistrza Moriheiego Ueshibę. Jest to zabieg celowy. Pisarze powinni pisać o tym, na czym się znają. Wdzięczna za otrzymaną wie­dzę, autorka uprzejmie dziękuje swoim nauczycielom.


 




 


Rozdział 1

Ogień trawił zdobytą twierdzę Tornor.

Ryke miał okopconą twarz i skórę zdartą na nad­garstkach za sprawą łańcucha. Łupało go w skroniach. Gdy tak leżał na wewnętrznym dziedzińcu, nie odróżniał już wspomnień od majaków. Nad zewnętrznym murem, gdzie minerzy Kola Istora wysadzili fragment umocnień, dostrzegał kłęby dymu. Wyczuwało się silny swąd spaleni­zny. Z tyłu, w głównej sali zamku, syczały płomienie.

Śmierć poniósł Athor, pan twierdzy. Padając na zie­mię, Ryke widział jego brodę, czerwoną od krwi z licznych ran. Półprzytomny z wysiłku, oczekiwał, że lada chwi­la mury zamczyska zatrzęsą się i rozsypią z hałasem... Nic podobnego się nie wydarzyło. Ściany stały na swoim miejscu, choć polegli wszyscy strażnicy dowodzeni przez Ryke'a. Zamarznięci na bezdusznym śniegu, spoczywali pod bramą, której bronili do ostatka. Ryke wyobrażał sobie, jak wiosną zjawiają się kobiety z wioski, żeby od­kopać z roztopów ciała swych mężów i synów.

Kręciło mu się w głowie. Potoczył się po kamieniu, rozmyślając, ilu jego towarzyszy przeżyło i co Kol Istor zamierza z nimi zrobić... No i z nim. Pogodził się z tym, że zginie razem z żołnierzami. Wciąż przypuszczał, że nie ujdzie stąd z życiem. Nie pragnął śmierci, lecz trud­no było rozbudzić w sobie chęć do życia, skoro odszedł Athor, została naruszona równowaga sił i uległ zburze­niu dotychczasowy porządek rzeczy. Zastanawiał się, czy Kol Istor zaciągnął go na dziedziniec i zakuł w kaj­dany, bo chciał wymierzyć mu przykładną karę. Pod policzkiem czuł szorstki kamień. Zadrżał. Gdzieś z wnę­trza warowni zbudowanej na planie wielkiego prostoką­ta dobiegło gdakanie i głosy kobiet goniących za kurami. Zima przyszła niedawno, przed dwoma


tygodniami, więc nie przywykł jeszcze do chłodów. Tej nocy naresz­cie przestał padać śnieg. Nie, pomyślał w otępieniu. To było dwa dni temu...

Mimo dreszczy niekiedy przysypiał. Po przebudzeniu spróbował odtoczyć się na bok. Ktoś kopnął go w żebra.

Podniósł wzrok. Doskonale widoczny na tle niebie­skiego zimowego nieba, stał nad nim Kol Istor: czarne włosy, czarna broda, okrągła, ogorzała twarz człowie­ka z południa.

-              Właśnie ugaszono pożar - oznajmił lekkim tonem, jakby gawędził z przyjacielem, a nie zakutym w łańcu­chy i poniżonym wrogiem. - Te barany wolały podpa­lić kuchnię, niż się poddać. - Przykucnął. Nosił kolczu­gę i długi miecz. Jego żelazny hełm wyglądał na stary rondel. Śmierdział popiołem. - Ciepło ci?

-              Lepiej się nie zbliżaj! - ostrzegł ktoś stojący za nim.

-              Milcz! - Rosły, barczysty mężczyzna przewiercał Ryke'a swymi ciemnymi oczami, jakby pojmany dowódca straży był kozą przeznaczoną na ubój. - Dzielnie walczysz - powiedział. - Nie odniosłeś ciężkich ran, prawda? Nic oprócz porządnego guza. Padłeś ogłuszony i to cię oca­liło. Żadnej złamanej kości. Jesteś młody. Powiodło ci się lepiej niż twojemu panu.

Ryke usiadł powoli. Chętnie rzuciłby się na łotra, lecz tak osłabł, że nie zdołałby nawet zakołysać ciężkimi żelaznymi kajdanami.

-              Athor nie żyje.

Kol Istor zachichotał.

-              Nie miałem na myśli starca, tylko młodego księ­cia.

-              Errela? - Ryke zamrugał oczami. Dokuczliwy dym gryzł go w oczy. Od dwóch dni nie spał, głowa mu ciążyła. Zgarnął trochę śniegu i przetarł twarz, usiłu­jąc zebrać myśli. Errel, jedyny syn i dziedzic Athora, brał udział w łowach, kiedy przed pięcioma dniami pod zamkiem zjawił się Kol ze zbrojnym hufcem. Errel dotąd nie wrócił. Tak Athor, jak i dowódcy straży zakładali, że nic mu się nie stało, Również


Ryke pocieszał się tą nadzieją. - Nie dostaniecie go.

-              Jest z nami. - Kol Istor wstał i dał sygnał swemu
towarzyszowi. - Niech wstaje!

Mężczyzna zbliżył się i bezceremonialnie podźwignął Ryke'a grubymi łapskami. Oparty o mur, Ryke poczekał, aż nogi przestaną mu dygotać. Kol przyglądał mu się z niewielkim zainteresowaniem. Nie wyglądał na wybit­nego wodza. W powszechnym mniemaniu wojna przy­chodziła tylko z północy. Tam, wśród skał, narodziła się wojna, którą później zahartowały kolejne starcia zbroj­ne. Chwilowo między Arunem a krajem położonym dalej na północ, Anhardem-za-Górami, obowiązywało kruche zawieszenie broni. Athor z Tornoru, zawsze na baczności przed najeźdźcami z Anhardu, puszczał mimo uszu do­cierające do twierdzy pogłoski, powtarzane przez kupców z południa. Ci mówili o dowódcy najemników, który rósł w siłę w Galbareth, krainie spokojnych farm i złotych ła­nów zboża. A jednak ten człowiek wypowiedział wojnę zaprawionym w bojach żołnierzom Tornoru i zwyciężył.

-              Bierzcie go! - zarządził Kol.

Przemierzyli dziedziniec i doszli do bramy. Ryke z trudnością poruszał się po śliskim śniegu. Chłodny wiatr pomógł mu otrząsnąć się z otępienia. W jasnych promieniach słońca żołnierze Kola przywracali porządek na zamku. Pod murem leżały w szeregu trupy. Wszyscy w bojowym rynsztunku oprócz jednego nieszczęśnika w skórzanym fartuchu kucharza. Z daleka nie dało się go rozpoznać...

Po drodze Ryke przewrócił się, a wtedy zaczekali, aż niezgrabnie się podniesie, i ruszyli dalej.

Przeszli przez wartownię, pod żelaznymi kłami spuszczanej kraty. Strażnicy wyprężyli się na bacz­ność. Kilku miało na sobie zagrabione ubrania z ogni­stym godłem zamku Zilia - najbardziej na wschód wy­suniętej twierdzy, odległej od Tornoru o trzy dni jazdy konnej. Ryke nie wiedział, jaki los spotkał rodzinę Ocela, pana tamtych ziem. A była to duża rodzina. Prawdo­podobnie wszyscy zginęli. Na zewnętrznym dziedzińcu roiło się od żołnierzy. Jeden nazbierał pęk strzał. Trzy­mał je za brzechwy, psując ułożenie lotek.


Południowcy nie znali się na strzelaniu z łuku. Ryke zastanawiał się, czy twierdza broniłaby się dłużej, gdyby mieli wię­cej strzał. Tutejsi rzemieślnicy wykonywali strzały tyl­ko do łuków myśliwskich; w czasach zawieszenia broni przestawali się zajmować łukami bojowymi.

Doszedł do wniosku, że nic by im to nie dało.

Nad murami łopotały proporce Athora, z czerwoną ośmioramienną gwiazdą w białym polu. Na oczach Ryke’a mała ciemna postać wspięła się na maszt i odcięła proporzec. Odwrócił wzrok, czując na sobie baczne spoj­rzenie Kola. Kajdany na rękach tarły go boleśnie. Szli wzdłuż południowego muru. U stóp Wieży Czat pławiła się w słońcu psia zagródka: niewielkie ogrodzenie ze wspartym na balach płóciennym daszkiem. Athor zbu­dował ją dla wilczura; suka zamieszkała tu ze swoimi szczeniętami. Teraz zagroda była pusta.

Errel, przykryty brudnym kocem, leżał na upapra­nym odchodami bruku. Na sinej z zimna twarzy biegło przy ustach szerokie rozcięcie. Miał zamknięte oczy. Tylko miarowe ruchy klatki piersiowej świadczyły, że jeszcze żyje.

-              Marnie wygląda - stwierdził mężczyzna, którego Ryke nie znał z imienia.

-              Moi ludzie schwytali go na Zachodnim Gościńcu, je­chał do Podchmurnej Twierdzy - odparł Kol. - Czterech uka­trupił strzałami z długiego łuku. Ale dostał za swoje.

Ryke najchętniej ukręciłby mu szyję.

-              Czego chcesz? - zapytał.

Kol Istor kołysał się w przód i w tył z radosnym uśmie­chem. Nosił kaftan z tłoczonej skóry, a na niej kolczą kami­zelkę. Płócienne poły kaftana łopotały mu nad kolanami. Zbroja wyglądała na lekką i silną - po mistrzowsku wy­konaną, jak wszystkie wyroby kowali z północy.

-              Mogę go zabić - powiedział. - Mogę zrobić z niego pachołka albo świniarza. Jeśli zechcę, do końca życia będzie gnił w łańcuchach.

-              Czego chcesz, bandyto?


Kompan Kola uderzył go na odlew w twarz. Ryke za­toczył się na ścianę. W głowie mu się zakręciło, ujrzał przed oczami dzikie błyski. Przezwyciężył jednak mdło­ści i stanął równo na nogach.

-              Starczy, Held! - Kol spojrzał na niebo, gdy jego pod­komendny odstąpił posłusznie. - Na razie ani chmurki.
Spadną jeszcze śniegi?

Na początku rozmawiali o Errelu, a teraz o pogodzie. Absurdalna historia. - Co...?

-              Odpowiadaj na pytanie! - warknął herszt. Położył lewą dłoń na pochwie miecza, bez porywczości, lekko, jakby dotyk broni dawał mu ukojenie. Skórzana pochwa miała metalowe okucia. Sam miecz wykonano zapewne z najlepszej jakości tezerańskiej stali.

-              Za pięć lub sześć dni. Prędzej, jeśli wiatr zawie­je z zachodu.

-              Moi żołnierze poszukają w wiosce furażu, ale nie chcę morzyć głodem chłopów. Jakie zapasy zgromadził Athor na zamku?

-              Magazyny są pełne zboża i solonej wołowiny. - Ryke poczuł smak krwi, gdy dotknął językiem policzka. Held rozciął mu skórę. - Dla was może nie starczyć. Athor miał do wyżywienia dwieście ludzi z załogi i służbę. Was jest więcej. - Próbował mówić beznamiętnym głosem, lecz nie w pełni mu się to udało.

-              Boli, prawda? - rzekł Kol. Na murach wieszano już jego chorągiew: czerwony miecz na czarnym tle. Held no­sił to godło na prawej piersi. - Spójrz na mnie, Ryke.

Ryke popatrzył mu prosto w oczy. Ten człowiek umiał narzucać swą wolę.

-              Od razu lepiej. W razie konieczności wojsko będzie jadało skromne racje. Dobrą tu macie wodę w rzece? - Miał na myśli Rurian, rzekę spływającą z gór na za­chód od twierdzy. Biegła na południe wartkim nurtem, coraz szerszym korytem, w miarę jak wpadały do niej liczne potoki. Podobno uchodziła do morza. Zakręcając pod zamkiem, szemrała pod murami. Stanowiła główne źródło wody pitnej dla mieszkańców twierdzy.


-              Z roztopionych śniegów. Krystalicznie czysta. Cze­mu pytasz?

-              Chciałeś wiedzieć, czego chcę. Chcę ciebie. Znasz zamek, okoliczne wioski, tutejszą pogodę, ukształto­wanie terenu. Chcę cię przyjąć do służby. W zamian za twą lojalność, daruję życie temu ot księciuniowi.

-              Obaj spojrzeli na Errela poprzez pręty drewnianego
ogrodzenia.

Ryke starał się odgadnąć, co na jego miejscu zrobiłby Athor. On wszakże legł trupem i zamilkł na wieki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin