Dusan Fabian - Rytual 2.rtf

(430 KB) Pobierz

DUŠAN FABIÁN

 

RYTUAŁ

 

TOM 2

 

Przekład: Alina Kalandyk

 

 

GTW

 

 

 

 

CZĘŚĆ 2

 

GOLIAT

 

Przywołaj mnie mym astralnym imieniem,

nakarm strach niemym językiem.

Boskie pragnienie - nieopisany ból,

pozbawiony tego, co ludzkie.

Stań twarzą w twarz z gniewem bez twarzy.

Przywołaj cicho spoza kręgu wszechświata,

przez poszarpane ruiny niedokończonych snów,

fatamorganę wież sięgających księżyca,

wznoszących się do niebios - by ściągnąć je w dół.

 

Anders Fridén

(In Flames „Behind Spice")

 

Przybyliśmy -

krąg jest zamknięty.

Nastał czas, by przywołać demona.

 

Peter Tägtgren

(Hypocrisy „The Arrival Of The Demons")

 

 

 

 

 

- Dziwoląg! - krzyknął chłopiec ubrany w krótkie spodenki i pierwszy rzucił we mnie kamieniem. Nie trafił. Ale jego odwaga ośmieliła pozostałych. Na żwirowym wale, tuż nade mną stało sześcioro dzieci. Wszystkie jak na rozkaz schyliły się po amunicję. Po chwili w moją stronę poleciała lawina kamieni. Jeden trafił mnie prosto w czoło. Na pewno rzuciła go dziewczynka. Wiedziałem, że z całej ferajny celuje najlepiej.

Rozpoznałem ich: Billa, Bena, Eddiego, Richarda, Stanleya i Beverly.

Ale jeżeli to naprawdę oni, wówczas...

Spojrzałem na przebranie klauna, które miałem na sobie. O trzy numery za duże buty, szerokie spodnie, nieforemna koszula. Na głowie pomarańczowa peruka, na twarzy biały makijaż, a nos boleśnie spięty szczypczykiem ukrytym w czerwonej kuli. Za nic nie dawała się ściągnąć. Ktoś, kto mi ją przyprawił, musiał użyć kleju.

- Przestańcie! - zawołałem i zasłoniłem się rękami. - To pomyłka!

W czoło trafił mnie następny kamień, a lewe oko zalała krew.

- Stójcie! Nie jestem tym, za kogo mnie uważacie!

Ale dzieci tylko wybuchnęły śmiechem.

- Jesteś pewien? - Obładowane ciężkimi kamieniami powoli zaczęły schodzić z wału.

Powinienem zrozumieć to od razu. Oczywiście, że wiedzą, kim jestem. Obojętnie, w co byłem ubrany. Nikt nie mógł przecież pomylić mnie z bezimiennym potworem z najstraszniejszych dziecięcych koszmarów.

Zamieniliśmy się rolami. Dzisiaj to one stoją po stronie zła.

Zacząłem uciekać. Na chwilę zmylił mnie ich wygląd. Ale gdy spojrzałem im w oczy... Czaiła się w nich śmierć.

Moje plecy zasypał deszcz kamieni. Wpadłem do jakiegoś dołu, a gdy z trudem z niego wylazłem, zbiegłem w dół zbocza w kierunku znajdującego się nieopodal lasku.

Olbrzymie buty przeszkadzały w chodzeniu, a co dopiero w biegu. Śmiejące się hałaśliwie diabełki deptały mi po piętach.

Uciekałem najszybciej, jak potrafiłem. Korzenie starych drzew ciągle plątały mi się pod nogami. Parę razy wpadłem w błoto. One zaś były coraz bliżej...

W końcu wydostałem się z otaczającego żwirowisko lasu. Przede mną wyrósł niski płot pomalowany w odblaskowe kolory, a za nim namioty, strzelnice i karuzele. Brama wejściowa była otwarta na oścież, a na wiszącej nad nią tablicy widniał napis:

 

Lunapark Króla Stefana

Derry 666

 

Bez wahania wbiegłem do środka.

Gdy minąłem bramę lunaparku, wszędzie wokół zamigotały żarówki i neony, zapłonęły kolorowe ognie, zaczęły grać trąbki, bębenki, harmonijki i zadźwięczały dzwoneczki. Rozkręciły się gipsowe kucyki, łabędzie, smoki i kręciołki z siedzeniami. Na szynach rozpędziły się wagoniki, a na torze z samochodzikami zaczęły wpadać na siebie puste autka. Nigdzie nie widziałem żywej duszy, ale na każdym kroku słyszałem głosy duchów.

I histeryczny dziecięcy śmiech.

Za rogiem Pałacu Strachów zobaczyłem rudą głowę Richiego. Do diabła! Jak im się udało mnie wyprzedzić?

Bez namysłu zmieniłem kierunek i wbiegłem do najbliższego namiotu. Okazało się, że wybrałem Labirynt w kształcie pszczelich plastrów. Z komórki do komórki prowadziły obrotowe drzwi znajdujące się zawsze tylko na jednej z sześciu lustrzanych ścian. Zrobiłem błąd. Nie powinienem tam wchodzić.

Ale nie mogłem zebrać myśli. Spieszyłem się. Prawie zabłądziłem w sieci podobnych do siebie komnat. Najgorsze było to, że goniąca mnie dzieciarnia szybko wywęszyła, gdzie jestem, i ze zwycięskim wrzaskiem przyłączyła się do gry. Z każdej strony otaczały mnie głosy, kroki, śmiech, tupot nóg i porozumiewawcze pukanie. Modliłem się, żeby przechodząc z komórki do komórki, nie wpaść tylko prosto na moich prześladowców. Ale dopisało mi szczęście. Po kilku minutach rozpaczliwych poszukiwań w końcu otwarły się przede mną drzwi prowadzące do światła. Odetchnąłem z ulgą.

Szybko przeczytałem napisy nad kotarami broniącymi dostępu do innych namiotów. Przez chwilę zastanawiałem się, czy wejść do Sześciu Najsmaczniejszych Potraw, Sześciu Najskuteczniejszych Narkotyków, Sześciu Najwyższych Prawd czy może Sześciu Najwspanialszych Rozkoszy. Nagle tuż za mnę skrzypnęły drzwi wyjściowe Labiryntu i znowu musiałem uciekać.

Nie rozglądałem się dookoła. Kluczyłem między straganami z watą cukrową i kasami biletowymi. Okrężną drogą usiłowałem dostać się do Kącika Zabaw. Wtedy przypomniałem sobie, że w żadnym wesołym miasteczku nie może brakować Młotka Siłacza. Jeżeli jego trzonek nie został przykuty do kowadła z tablicę wyników, miałem szansę zdobyć przynajmniej prowizoryczną broń.

Już z daleka zobaczyłem czubek liczącej z tysiąc punktów tabeli. Najkrótsza droga do niej prowadziła między dwoma rzędami migoczących automatów do gry. Mrugały do mnie kolorowymi światełkami. Uśmiechały się otworami, przez które wypluwały szczęśliwcom wygrane pieniądze. Brzęczały tabliczkami z punktacją, wydawały mnóstwo głośnych dźwięków, a jeden z nich wykrzykiwał głosem robota:

- Spełnię każde życzenie! Spełnię każde życzenie!

Nie mogłem dać się omamić. Nie wolno mi było stanąć ani na chwilę.

- Spełnię najskrytsze pragnienia! Przeniosę do świata marzeń! Ocalę od kłopotów!

Już niedaleko...

- Przeniosę... Ocalę... - dudniło mi w uszach.

Coś mnie tknęło. Zatrzymałem się i zacząłem szukać automatu, który obiecywał to, co jest niemożliwe. Czyżby istniała droga na zewnętrz?

Za chwilę złudnej nadziei zapłaciłem mocnym uderzeniem w tył głowy. Kolejny błąd. To był podstęp.

Zakręciło mi się w głowie. Przed oczami latały mi czarne plamy i następne parę metrów przebiegłem, zataczając się nieprzytomnie. Nagle na drodze stanęła mi stalowa konstrukcja karuzeli. Z wdzięcznością oparłem o nią plecy i powoli osunąłem się na ziemię.

Zanim odzyskałem świadomość, sześcioro dzieci stanęło przede mną półkolem i podrzucając w rękach kamienie, upiornie wyszczerzyło zęby.

- Wstawaj, dziwolągu! - krzyczał Billy. - Wstawaj i uśmiechnij się. Chcemy zagrać o twoje zęby! Uzgodniliśmy, że wygrywa ten, kto wybije ich najwięcej!

Nie miałem dokąd uciec, ale nie zamierzałem stchórzyć. Nie chciałem się poddać. Tuż nad głową dostrzegłem jakiś szczebel. Zacząłem się wspinać. To nie była jednak karuzela - wchodziłem na szczyt ogromnej kolejki górskiej.

Szczeble miały sześciokątny przekrój. Zauważyłem też, że cały szkielet kolejki wspierają filary o podstawie w tym samym kształcie. Założyłbym się, że w tym upiornym miasteczku podobnie zbudowany był diabelski młyn i rampa huśtawki łańcuchowej, a gdyby spojrzeć z lotu ptaka, pewnie i cały lunapark. Ale najważniejsze było to, że szczeble konstrukcji kolejki górskiej znajdowały się zbyt daleko od siebie jak na możliwości dziecka. Szóstka małych prześladowców nie mogła wspiąć się za mną.

Spojrzałem w dół. Bill, Ben, Eddie, Richard, Stanley i Beverly stali bezradnie na dole i obserwowali mnie z rozdziawionymi gębami.

Nagle, w chwili, gdy byłem pewien, że udało mi się pozbyć upiornych dzieciaków, tuż obok mnie przeleciały kamienie. Przyspieszyłem, ale zdołałem wejść tylko dwa szczeble wyżej, kiedy kolejny kamień uderzył mnie w czaszkę.

Ostatnią rzeczą, którą pamiętam, był upadek głową w dół z wysokości trzeciego piętra.

 

DZIEŃ ÓSMY

PONIEDZIAŁEK 18.09

 

Znowu zaspałem na śniadanie. Po umyciu zębów, wiedziony wczorajszym doświadczeniem, udałem się prosto do kuchni. A tam czekała na mnie niespodzianka. Na tym samym miejscu przy stole, gdzie w niedzielę jadłem jajecznicę, siedziała brunetka w białej bluzce i dżinsach. Podparła ręką głowę i czytała gazetę.

- Tamara! - zawołałem z radością.

- Cześć, Dawidek! - Podniosła wzrok. Uśmiechnęła się i dała znak, żebym usiadł naprzeciwko. Była cała i zdrowa. Zauważyłem, że ma cienie pod oczami, a jej twarz wyglądała mi na trochę zmęczoną.

- Widzę, że ciągle masz problemy z wczesnym wstawaniem - rzuciła. - Jak tam twoje sny?

- Przyzwyczaiłem się - machnąłem ręką. Niezgrabnie usiadłem na krześle. Szczera radość czasem potrafi nieźle namieszać w koordynacji ruchowej.

- Chodziło mi o to, czy ostatnio udało ci się dojść do jakiegoś interesującego odkrycia - dodała.

- Nie - pokręciłem głową i pomogłem jej zrobić miejsce na stole. Służba przyniosła śniadanie. - Ciągle to samo. Sny przygotowują mnie na rozmaite wydarzenia, które będą mieć miejsce następnego dnia. Ale ciężko odgadnąć, co ma znaczenie i kiedy nastąpi to, przed czym mnie ostrzegają.

- A co z dzisiejszym snem?

- Czytałaś „To" Stephena Kinga?

- Nie.

- Więc oszczędzę ci szczegółów. Ale to był właśnie sen z tej książki. Może raczej na motywach... W każdym razie wstrętny i okrutny. Nie mam pojęcia, co z tego wyniknie.

Tamara przesłała mi jeden ze swoich najładniejszych uśmiechów i dodała do płatków owsianych trochę cukru.

- Wszyscy się o ciebie bali - zdradziłem jej poufnym szeptem. - Cały czas próbowałem ich pocieszać. Ale wiesz, jak to jest z rodziną: nie dali sobie nic powiedzieć.

Chyba muszę nauczyć się lepiej kłamać. Od razu mnie przejrzała. Moje gładkie słowa aż krzyczały, że ja również nie zbagatelizowałem trzydniowego zniknięcia dziewczyny.

- Obiecałam, że osobiście załatwię twoją sprawę - powiedziała poważnym tonem. - Nie pozwolę, żeby coś mi się stało, jeśli dałam komuś słowo.

Ze wstydem spuściłem wzrok.

- Kiedy przyjechałaś?

- Chyba godzinę temu.

- Masz coś? Wyśledziłaś Kazhegeldina?

- Zdobyłam wiele informacji - kiwnęła głową. - Potem wszystkiego się dowiesz. Jesteś już spakowany?

- Spakowany? - spytałem zdziwiony.

- No, widzę, że nieźle tu o ciebie dbają, ale za to niewiele ci mówią. A stryj Imrich przysięgał, że wszystko ci już szczegółowo wytłumaczył!

"Macie to chyba w genach" - pomyślałem w duchu, ale tylko niepewnie wzruszyłem ramionami.

- Zapanował straszny zgiełk - zaczęła mi tłumaczyć Tamara. - Wszyscy biegają, jakby paliło im się pod nogami. Chyba dlatego zapomnieli o tobie. Tyle dobrego, że w porę obudził się ich dawno uśpiony bojowy zapał. Przynajmniej moja podróż z Niemiec nie pójdzie na marne. Choć wkurzyły ich nie tylko moje nowiny. Ważną rolę odegrał przypadek i chwała mu za to!

- Możesz jaśniej? - poprosiłem.

- Dzisiaj rano duńskim Wtajemniczonym w jednym z kurortów koło Fredericii udało się złapać dwóch czarnoksiężników, których szukali już od kilku tygodni. Przyznali się do kontaktów z Azizem Kazhegeldinem i do zawarcia z nim paru umów. Stryj jest przekonany, że maczali palce w sabotażu w Świątyni na Nissebjergu.

- No, no! Macki Aziza sięgają naprawdę daleko.

- To nie wszystko. Po pierwsze, w Koszycach... - zaczerpnęła powietrza - zniknął Bronek. Przez jakiś czas nie przychodził do Stowarzyszenia, więc nasi ludzie postanowili osobiście odwiedzić go w domu. Zastali wyłamane drzwi, bałagan, przetrząśnięte szuflady, rozbity telefon komórkowy i rozwalony komputer, trzy żywcem spalone koty i krew na dywanie. Kiedy się o tym dowiedziałam... - urwała. - Przysięgam, że ten, kto to zrobił, bardzo tego pożałuje!

Z przerażenia opadła mi szczęka.

- O Boże! - szepnąłem. Na myśl o sympatycznym chłopaku w okularach po plecach przebiegły mi ciarki. Przecież nawet nie należał do Wtajemniczonych. On tylko zbierał wycinki z gazet, serfował po internecie, wykonywał telefony i zajmował się papierkową robotą. Dlaczego on?!

- Po drugie - kontynuowała Tamara - z archiwum Stowarzyszenia zniknęła ostatnia z serii dziewięciu zakazanych Ksiąg Inwokacji. Zniknęła! I nikt nie wie, jak to się stało! To tak, jakby powiedzieć, że gdzieś zawieruszyły się osobiste dokumenty Fidela Castro, najlepiej strzeżonego człowieka na świecie! Paulina jest zrozpaczona. Przez telefon zapytała mnie nawet, czy przypadkiem nie wzięłam księgi ze sobą! Do czego byłaby mi potrzebna?! Nie mam żadnych bezpośrednich dowodów, ale wszystko jednoznacznie wskazuje na Aziza albo jego wspólnika z Koszyc. - Dziewczyna ze złości aż zgrzytnęła zębami. - Nie rozumiem, jak to możliwe, że nie znaleźli tego zawszonego sługusa Kazhegeldina! Najwyraźniej on zna nas jak własną kieszeń, a my nawet nie wiemy, kim jest!

- Nie najlepiej to wygląda - westchnąłem. Zdawałem sobie sprawę, że od znalezienia tego człowieka zależy moje życie.

- Ale nie wszystko stracone - poklepała mnie po ramieniu Tamara. - Po tym, co się stało, Paulina zmobilizuje wszystkie siły i nie da swoim ludziom odetchnąć, dopóki nie znajdą tego zdrajcy, choćby go mieli wyciągnąć spod ziemi!

- Daj Boże, jak najszybciej - powiedziałem półgłosem i wysiliłem się na uśmiech.

- Pytanie - dziewczyna spojrzała mi prosto w oczy - co przez ten czas zrobić z tobą?

Z uwagą śledziłem jej wzrok.

- Są dwie możliwości - stwierdziła.

- Tak?

- Możesz wrócić do Koszyc, przyłączyć się do kogoś ze Stowarzyszenia i pomóc w poszukiwaniach wspólnika Aziza. Wystarczy jeden telefon i masz w kraju zapewnioną opiekę. Albo zostaniesz z nami, razem pojedziemy do Niemiec i weźmiesz udział w skopaniu tyłka Kazhegeldinowi. Nie proś mnie o radę. Nie załatwię ci żadnej czarodziejskiej kuli, która odkryje przyszłość. Nie potrafię ci powiedzieć, która droga jest właściwa: Koszyce czy Senden. Ruszamy punktualnie o drugiej. Do tego czasu możesz wszystko dokładnie sobie przemyśleć. Potem albo wysadzimy cię na lotnisku w Kopenhadze, albo zostaniesz w samochodzie, dopóki nie dotrzemy do Badenii-Wirtembergii. To zależy tylko od ciebie....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin