Komuda Jacek - Warchoły i pijanice.rtf

(369 KB) Pobierz

Jacek Komuda

 

Warchoły I Pijanice

 

Czyli

 

Poczet Hultajow z czasów Rzeczypospolitej Szlacheckiej

 


Co za świat, co za świat!

Groźny, dziki, zabójczy.

Świat ucisku i przemocy

Świat bez władzy bez rządu, bez ładu

I bez miłosierdzia.

Krew w nim tańsza od wina,

Człowiek tańszy od konia.

Świat, w którym łatwo zabić,

Trudno nie być zabitym.

Kogo nie zabił Tatarzyn, tego zabił opryszek,

Kogo nie zabił opryszek, zabił go sąsiad.

Świat, w którym cnotliwym być trudno, 

Spokojnym niepodobna...

 

Władysław Łoziński

„Prawem i Lewem”

 

Lepiej nie żyć, niż szlachcicem nie być,

Lepiej szlachcicem nie być,

Niż wolności odstąpić.

 

Stanisław Stadnicki,

zwany Diabłem Łańcuckim


WSTĘP

 

Każdy dawny szlachcic polski, choćby nawet najcnotliwszy, miał zawsze w sobie coś z warchoła. Każdy chciał być wielki, hojny, wspaniały. Każdy musiał postawić na swoim. Dla dawnego pana brata z połowy XVII stulecia niczym było zasiec w karczmie natrętnego zawalidrogę, ubić rywala w pojedynku, czy zajechać dwór znienawidzonego sąsiada. Każdy z dawnych panów braci starał się pokazać siebie jako prawdziwego Sarmatę – mężczyznę z krwi i kości, który potrafi stawić czoła nawet największemu niebezpieczeństwu. Pokazać się jako człowiek pełen fantazji i honoru, ceniący wolność i swobodę, lecz także staropolską fantazję. Wszak w dawnej Polsce powiadano: „szlachcic na zagrodzie – równy wojewodzie” i „wolnoć Tomku w swoim domku”. Dla prawdziwych Sarmatów niczym był pojedynek, sejmikowa czy karczemna zwada. Niejeden szlachcic w porywie gorączki potrafił rozszczepić czekanem sąsiada, postrzelić rywala, ubiegającego się o wdzięki ukochanej przezeń panny, zajechać zbrojnie czyjś dwór.

Prawie każdy ze szlacheckich panów braci występował zatem kiedyś przeciwko prawu. Lecz czymże było w dawnej Rzeczypospolitej prawo? Zbiorem ustaw danych przez panującego, sejm, spisanych w konstytucjach sejmowych? A może zbiorem nakazów i zakazów danych od Boga? Czytając historie przekazane na kartach szlacheckich ksiąg zwanych silva rerum, wnikając głęboko w dawne czasy, w dzieje rodzin szlachetnie urodzonych Polaków, wydaje się, że było zupełnie inaczej, że sprawo staropolskie stanowiło raczej pewnego rodzaju sąsiedzki kodeks moralny i honorowy. Kodeks, który dopuszczał swawolę i zajazdy, dopuszczał waśnie i spory, lecz zarazem wyznaczał pewne granice moralnych norm zachowania, których przekraczać już się nie godziło. Można było zatem warcholić sobie, można było wadzić się i procesować, lecz gdy przekroczyło się pewną miarę w występkach, szlacheckie społeczeństwo potrafiło pokazać swoją siłę. Tak właśnie było na początku XVII wieku ze Stanisławem Stadnickim z Łańcuta, największym chyba awanturnikiem i hultajem w dawnej Rzeczypospolitej. Gdy bowiem Stadnicki, zwany także „Diabłem Łańcuckim”, pozwolił sobie na zbyt wiele, panowie bracia, którzy pili wcześniej jego zdrowie, odwrócili się od łańcuckiego pana. I w chwili klęski nikt nie udzielił mu schronienia, przeciwnie – wszyscy z Ziemi Przemysko-Sanockiej zgodnie przyłożyli rękę do jego zguby.

Nikt dziś nie wie tak naprawdę, jak wyglądał ów dawny, niemal zapomniany świat szlachty polskiej. Świat szabli, honoru, pojedynku, ale też godności i tolerancji. Lecz jedno jest pewne. Do połowy XVII wieku nie tworzyły go na pewno magnackie salony. Nie tworzyli go pludracy w perukach, lecz zaścianki, dostatnie dwory średniej szlachty. Tworzyły go swawolne kompanie szlacheckiej hołoty, rębajłowie i infamisi, zajazdy, procesy, sąsiedzkie układy, ale także i fantazja, honor, godność i słowo. Tworzyła go szlachta, która potrafiła pokazać swoją wielkość i sławę, potrafiła narzucić innym swój styl życia. Bo przecież mieszczanie naśladowali we wszystkim szlachtę, a co bystrzejsi spośród chłopów starali się udawać herbowych panów braci. A ci szlachcice, którzy swym postępowaniem ściągali na siebie gniew starostów, oburzenie, często wzbudzali także podziw szlacheckiej braci. Byli wśród nich obdarci i zamożni, wspaniali i nikczemni, lecz zawsze dbający o swą godność i honor warchołowie i pijanice... To właśnie o nich opowiada ta książka... W tym przedziwnym kraju, jakim była Rzeczpospolita szlachecka, pito zdrowie znanych awanturników. Bo przecież nie było sztuką zasiec w karczmie osobistego wroga. Sztuką było pociąć go w taki sposób, aby ośmieszyć w oczach postronnych, wzbudzić w nich uznanie i podziw. Wszystko zależało właśnie od owej szlacheckiej fantazji, tak często wspominanej na kartach dawnych pamiętników, a która oznaczała ni mniej ni więcej, jak tylko staropolski gest i owo „zastaw się, a postaw się” – a więc umiejętność zaprezentowania innym swej własnej osoby. Dlatego też na kartach „Warchołów i pijanic” nie znajdziemy miejsca dla małych, nikczemnych miejskich łyków, dla pospolitych przestępców wywodzących się z plebsu, chłopów i pospólstwa. Nie napiszemy tu o złodziejach, ladacznicach czy żebrakach. Nie będzie tu także miejsca dla zdrajców i sprzedawczyków, takich jak choćby twórcy Konfederacji Targowickiej: Franciszek Ksawery Branicki, Szczęsny Potocki, Seweryn Rzewuski i wielu im podobnych. Zamiast nich stronice tej książki zapełniły postacie szlachetków podobnych do dobrze znanej każdemu kmicicowej kompanii z „Potopu” Henryka Sienkiewicza. Wszystko, co tylko znalazło się w „Warchołach i pijanicach”, napisane zostało zaś ku przestrodze, lecz przede wszystkim ku nauce i pamięci tych dawnych, lecz jakże wspaniałych czasów.

 

Świat warchołów

 

Jak już wspominaliśmy, dawny polski szlachcic zawsze musiał postawić na swoim. Obronić włości przed zakusami sąsiadów, a w razie potrzeby sięgnąć do boku, po rękojeść karabeli. Ustanowione w Rzeczypospolitej prawo łamano w XVII wieku dość często. Panowie bracia potrafili nie raz posiec się w karczmie, poszczerbić łeb znienawidzonemu rębajle, uczynić tumult na sejmiku, a żywot każdego szlachcica obfitował zwykle w pojedynki. Wśród panów braci żyło zresztą wielu warchołów i rębajłów, wielu znanych ze złej sławy infamisów, których zbrodnie pozostawały bezkarne. Jak powiadano bowiem w tamtych czasach: „prawo polskie jest jak pajęczyna – bąk się przebije, a na muchę wina”.

Ma się rozumieć, że szlachta polska bywała często w sądach. Bo wszak żaden, absolutnie żaden, z Sarmatów nie mógł przepuścić krewkiemu sąsiadowi, który podorywał mu miedzę, nie mógł nie wziąć udziału w zwadzie, bójce czy rąbaninie. Rzecz jasna, owocem tego bywały najczęściej rozprawy sądowe, zajazdy, potyczki i waśnie. Ale nawet i bez nich życie w XVII wieku mogło okazać się nadzwyczaj niebezpieczne. Żywot ludzki bywał znacznie tańszy niż dzisiaj, a śmierć powszedniejsza. Przelana krew nie wstrząsała niczyim sumieniem. Na jarmarkach, zjazdach czy biesiadach bardzo łatwo można było zasłużyć sobie na cięcie szablą czy też cios czekanem. Drogi i trakty bywały niebezpieczne i nikt ze szlachty nie ruszał się z domu bez szabli. Na Ukrainie grasowały watahy Kozaków i Tatarów. W Bieszczadach rabowali Besidnicy i Tołhaje, a w niektórych stronach Rzeczypospolitej zabójstwo uchodziło za dużo mniejszy grzech, niż na przykład nieprzestrzeganie postów. Po miastach kręciło się zwykle wiele hultajstwa, a zwykłym widokiem był kołyszący się na wietrze wisielec czy umierający na palu Kozak.

 

Starostowie

 

Porządku w Rzeczypospolitej pilnowali starostowie grodowi zwani też jurydycznymi. Starostwo obejmowało zwykle pewną część województwa lub ziemi i składało się z jednego lub kilku powiatów. Starosta miał obowiązek ścigać wszystkich przestępców i egzekwować wyroki sądowe na szlachcie. Starosta utrzymywał zawsze oddział zbrojnych sług, zwanych pachołkami starościńskimi lub milicją starościńską, bardzo często też miał na podorędziu kilku doświadczonych rębajłów.

Starostowie jednak rzadko przebywali w swoim powiecie, rzadko sami uganiali się po bezdrożach za hultajami. Na co dzień każdy z nich wyręczał się swoim zastępcą, zwanym podstarościm lub burgrabią. To właśnie ów szlachcic, najczęściej wywodzący się z ubogiej gołoty, był ramieniem sprawiedliwości w powiecie. Podstarości musiał dbać o prawo i porządek, na czele kilkunastu sług wyruszać na infamisów i hultajów, czasami nawet w środku nocy, staczać prawdziwe potyczki ze swawolnikami, Kozakami i grasantami, szturmować dwory i zameczki. Burgrabią czuwał też nad więzieniem starościńskim, którym zwykle była wieża w murach miejskich, w grodzie będącym stolicą starostwa lub też basztą na zamku starosty.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tej ponurej budowli. Wieża, w której więziło się przestępców, posiadała dwa poziomy. W tzw. „wieży górnej” starosta trzymał szlachtę. W „wieży dolnej”, gdzie panowały znacznie gorsze warunki, zamykane było pospólstwo lub najwięksi hultaje i infamisi spośród panów braci. Tam też przetrzymywano szlachciców oskarżonych o najcięższe przestępstwa. Wieża dolna była bowiem naprawdę ciężkim więzieniem. Czytając stare księgi sądowe, zdziwić się można czasem nad niskimi wyrokami, które otrzymywali panowie bracia za zabójstwa czy zajazdy. Lecz już rok spędzony w tak strasznych warunkach, jakie panowały w dolnej wieży, w wilgoci i brudzie, zrujnować mógł zdrowie więźnia, który wychodził z podziemia po odbyciu kary okaleczony na całe życie.

Starostowie opierali swoją władzę na szablach i rusznicach czeladzi, zbrojnych sługach i klientach. Zajazdy ich nie różniły się niczym od tych, których dokonywali swawolnicy i hultaje, poza tym oczywiście, iż dokonywane były w majestacie prawa. Czasami zdarzało się, że sami jurydyczni oskarżani bywali o gwałty i rozboje. Było tak choćby ze starostą przemyskim Kmitą, którego znano z licznych występków. Inni działali w sposób nie lepszy od swoich przeciwników. Cieszący się poważaniem starosta Marcin Krasicki wykonywał egzekucje w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin