Brennert Alan - Stal.rtf

(21 KB) Pobierz
Autor: Alan Brennert

Autor: Alan Brennert

Tytul: Stal

 

(Steel)

 

Z "NF" 10/93

 

   O tej porze nocy dolina była cicha, ostatnie gwiazdy

lśniły blado nad horyzontem, słoneczny blask wspinał się na

pobliskie wzgórza. Ken przestał patrzeć w gwiazdy i

przedzierając się przez chaszcze ruszył w stronę chaty.

Ciernie raniły go w palce, ale krew oczywiście nie płynęła.

Bosymi, niepokaleczonymi stopami stanął na ostrych

kamieniach i kawałkach szkła. Butelki po coli. Ken z

niesmakiem zebrał odłamki, zwinął dłoń w pięść i zgniótł

szkło na pył. Ręką wypełnioną śmiercionośnym pyłem wybił w

twardej glinie dołek i nieszkodliwy już, jak miał

nadzieję, śmieć zakopał pod ziemią.

   Wreszcie dotarł do chaty czy raczej domku stojącego w

rabunkowo niszczonych lasach. Żeby nie obudzić Laney i

dzieciaków, nie wszedł przez skrzypiące drzwi frontowe, ale

podskoczył do okna na pierwszym piętrze. Delikatnie je

otworzył, wsunął się do środka i korytarzem potruchtał do

sypialni.

   Laney właśnie wstała, odruchowo odgarnęła swoje

siwiejące, czarne włosy. Stary, nerwowy nawyk. Wyglądała

prawie tak samo pięknie jak wtedy, gdy Ken pierwszy raz ją

ujrzał, tyle lat temu, gdy razem pracowali w tej samej

gazecie. Kiedy wszedł, odwróciła się i uśmiechnęła.

   - Znowu byłeś w dolinie? - spytała.

   Skinął głową. Jej bystre oczy zamgliły się smutkiem.

   - Dlaczego teraz? Przez ostatnie trzydzieści lat nie

myślałeś o tym. Dlaczego teraz się przejmujesz?

   Podszedł do okna, przyjrzał się swojemu odbiciu - mocne

rysy, rozczochrane czarne włosy, gęsto przetykane siwizną -

na tle jaśniejącego nieba.

   - Nie wiem - powiedział cicho. - Nigdy nie myślałem, że

to ważne. To znaczy, założyłem... to jest moje miejsce i nie

ma znaczenia, gdzie się urodziłem ani dlaczego jestem...

taki, jaki jestem.

   - A teraz?

   Odwrócił się z lekkim uśmiechem.

   - Teraz chcę wiedzieć.

   - Kryzys średniego wieku?

   - Jakiego jeszcze świat nie widział - roześmiał się.

   Dotknęła jego ramienia.

   - Chodźmy na śniadanie.

   Jedli lekki posiłek, bekon, jajka, grzanki. W tle radio

monotonnie gadało o kryzysie na Bliskim Wschodzie. Przez

parę minut Ken siedział wyglądając przez okno werandy,

wreszcie z uśmiechem popatrzył na Laney.

   - W zaroślach, jakieś pięćdziesiąt metrów od domu

osiedliły się szopy. Muszę powiedzieć właścicielowi.

   Skinęła głową. Przywykła do niemego potakiwania na jego

niespodziewane oświadczenia o tym, czego nie mogła widzieć.

Szopy albo samochód na odległej drodze, ale równie dobrze

coś mogło się dziać tysiące kilometrów od nich. Jego wzrok

po prostu sięgał dalej. 

   - Kiedy wracamy do miasta? - spytała.

   - Pojutrze - Ken wzruszył ramionami. - Jeśli nie chcesz

wcześniej.

   - Ja? Na miłośc boską, nie. Nie mam ochoty na składanie

sierpniowego numeru.

   Tak naprawdę nie miała ochoty na składanie żadnego

numeru. Praca w magazynie kobiecym dla czytelniczek, których

w ogóle nie rozumiała i ledwie wierzyła w ich istnienie,

bardzo odbiegała od tego, czym pragnęła się kiedyś zajmować.

   Dotknął jej ręki, jego oczy nie patrzyły już nieobecnym

wzrokiem, ale uważnie i przenikliwie.

   - Wiem, co czujesz.

   I tak było, do diabła. Wiedział.

   Z radosnym krzykiem wbiegły dzieci. Lucy od razu rozlała

sok grapefruitowy na dżinsy, Tom śmiał się hałaśliwie z

niezdarności siostry. Patrząc na nie, Ken poczuł zadowolenie

z dobrze wypełnionego zadania. Lata temu śmiałby się z

pomysłu, że zwyczajne ojcostwo może zastąpić wszystko na

świecie, ale to było kiedyś. Od tamtej pory sprawy zmieniły

się na lepsze.

   I dzięki Bogu dzieci nie odziedziczyły jego siły. Jego

przekleństwa, jego chwały. Nie wiedział dokładnie dlaczego,

genetycznie powinny otrzymać część jego nadzwyczajnych

zdolności, ale nie, na szczęście były zupełnie normalne.

   I, na koniec, mogły okazać się jedynym uzasadnieniem jego

istnienia.

   Wrócili do miasta dwa dni później, dzieciaki do szkoły,

Laney do redakcji "Fem", Ken do swojego biurka w "Life".

Czekał na niego stos zdjęć, nawet kilka stosów. Niewyraźne

fotografie z walk na Bliskim Wschodzie, parę najnowszych

ujęć pokazujących ostateczny rozkład Pokojowych Sił ONZ,

kilka efektowych zbliżeń Marsa zrobionych przez Marinera...

   Przez długą chwilę Ken wpatrywał się w zdjęcia Marsa -

dzikie tereny, martwe pasma szarości pomiędzy czarnymi

cieniami. Nie tutaj, pomyślał. Nigdzie w tym cholernym

Układzie Słonecznym. Skąd? Jak? Dlaczego? Odłożył kosmiczne

fotosy i nacisnął interkom.

   - Rose, zawołaj Jima. Chcę zrobić makietę materiałów

wojennych...

   Po kilku godzinach Ken miał już dość wojny i cierpienia,

zostawił więc Jima w biurze i wymawiając się bólem głowy

pośpiesznie opuścił budynek. Bez niego pismo działało równie

dobrze, toteż schodząc z posterunku nie miał żadnych

wyrzutów sumienia.

   Tego popołudnia po raz pierwszy od miesięcy poleciał.

   Rozebrał się w alejce, podbiegł do jej wylotu i skoczył w

powietrze. Po chwili frunął już, zatoczył łuk nad miastem,

zanim zorientował się, że nie ma dokąd lecieć. Nieważne.

Ostatnio rzadko kiedy miewał jakiś określony cel.

Najważniejszą rzeczą było to, że leciał, muskając szczyty

drapaczy chmur, ścigając chmury, wysoko ponad smogiem. Z tej

wysokości miasto było szarą tundrą, spaliny i dym zacierały

kontury niczym słynna londyńska mgła.

   Zdegustowany, skierował się na zachód w kierunku

nie zabudowanych regionów.

   (Ale poniżej widział maleńkie, rozmazane sylwetki kobiet

i mężczyzn pokazujących go palcami, machających i

wykrzykujących jego imię. Był zadowolony, że pamiętali go,

nawet teraz.)

   Leciał w noc, szukając ciemności i gwiazd. Odszukał i

ponazywał dla siebie gwiazdozbiory, zmrużył oczy próbując

dojrzeć planety, które pojawiały się w polu jego widzenia.

Przyśpieszył - niebieska smuga w ciemności - dopóki nie

zauważył pod sobą oceanu, wtedy niechętnie zawrócił i

skierował się do domu.

   Tej nocy, leżąc obok niego, Laney pogłaskała jego twarz i

delikatnie pocałowała usta. Przyciągnął ją bliżej do siebie,

zawsze uważał, aby być delikatnym, obawiając się siły swoich

ramion, i kochali się wolno, i nie rozmawiali o tym.

 

   Informacje o ataku nadeszły w piątek zaraz po tym, jak

pismo poszło do druku. Żadnego końcowego pośpiechu,

szaleńczego pisania artykułów jak za dawnych czasów; wszyscy

doskonale wiedzieli, że może nigdy nie być następnego

numeru.

   Izrael miał taktyczną broń nuklearną, każde dziecko mogło

to powiedzieć. Arabowie posiadali reaktory atomowe, także to

nie było dla nikogo niespodzianką. Dlaczego, na miłość boską,

nikt nie spodziewał nieuniknionego? Ken oczekiwał

tego, nawet przewidział tę chwilę w swoim życiu. Chwilę, w

której będzie w końcu musiał przeciwstawić się wszystkim,

nie opowiadać się za żadną ze stron, działać tylko w imię

własnej moralności.

   Laney wpadła do biura tuż przed jego wyjściem.

   - Ken, na miłość boską - błagała go na stronie - pozwól

im pozabijać się nawzajem. Nie uda ci się powstrzymać

wszystkich.

   Oblizał wargi i pogłaskał ją po twarzy.

   - Próbowałem przez trzydzieści lat. Jeśli teraz się

wycofam, ja... - przerwał, zmuszając się do uśmiechu. -

Nigdy nie potrafiłem zerwać ze starymi przyzwyczajeniami,

Laney.

   Po kilku minutach był już nad Atlantykiem, wiatr szarpał

go dziko. Istniały ograniczenia jego siły i właśnie

uszczuplał jej zapasy. Mógł poruszać się tylko z pewną

maksymalną prędkością, pokonać określony dystans, nim siła

jego własnej szybkości nie doprowadzi go do utraty

przytomności. Ale nie zważał na nic i w ciągu dwóch godzin

był nad Morzem Śródziemnym.

   Floty już się zebrały, amerykańska na południu, rosyjska

na północy. Głupcy, którzy zapoczątkowali to wszystko,

opatrywali teraz rany po ataku jądrowym i nie mieli czasu,

aby zaprzątać sobie głowę końcem świata; zostawili to

głównym siłom. Kilometry wyżej chiński satelita obserwował

cały dramat z milczącą cierpliwością.

   Ken zniżył lot, jaskrawy błękit morza prawie go oślepił.

Runął na amerykański statek flagowy, przełamując na dwoje

lufy rufowych dział.

   Skierowali na niego karabiny maszynowe. Zasypała go salwa

amunicji, odrzucając do tyłu, ale nie wyrządzając żadnej

szkody. Pomyślał, że przynajmniej odciągnął ich ogień od

innych statków, gdy nagle zagrało działo na sterburcie

rosyjskiego okrętu. Cholera! Podskoczył z rozpostartymi

rękoma i śmignął w kierunku tamtej armaty. Eksplodowała,

wstrząs wytrącił latającą sylwetkę z równowagi. Z okrzykiem

bólu Ken wpadł do wody.

   Rosyjskie statki rozpoczęły kontratak... ale ich pociski

zostały szybko przechwycone, kiedy między dwiema flotami

pojawił się słup wody. Gejzer zepchnął amunicję z kursu i

cisnął ją do morza nie wyrządzając nikomu szkody.

   Na szczycie trąby wodnej Ken wstrzymał swój lot ku górze

i kaskady wody opadły do oceanu.

   Ruszył w stronę rosyjskiego statku flagowego, uchylając

się przed ogniem artylerii i przeklinając przełamał na pół

ich działa. Wszystko to było zbyt męczące, potworny wysiłek

po dwugodzinnym locie. Czuł się wyczerpany, chciał odpocząć.

Być może powstrzymają się, przerwą w końcu, aby raz jeszcze

przemyśleć sytuację.

   Kiedy dwa pociski, amerykański i rosyjski, równocześnie w

niego uderzyły, wiedział już, że nie przestaną. Ani teraz,

ani nigdy.

   Spadł do morza pozwalając, by przeszywająco zimna woda

odświeżyła go. Przeklęci głupcy. Potrzebowali go - kiedyś -

a może tylko tak mówili. Dopóki chwytał bandytów lub

naprawiał pęknięte zapory, potrzebowali go, dopóki latał

ponad miastem dodając im odwagi w życiu, chcieli go lub

symbolu tego, czym był.

   Ale nie teraz. Nie teraz.

   Z gwałtownym, gorzkim gniewem, Ken zanurkował na samo dno

morza, dotknął piasku w głębinie. Stanął wstrzymując oddech,

zaciskając pięści... i nagle, czując przypływ sił skoczył do

góry, do góry, poprzez wodę, ponad fale, napięcie

powierzchniowe uderzyło w niego niczym mur, i dalej, w

niebo.

   Wzniósł się na wysokość pięćdziesięciu metrów ponad

obiema flotami... i runął w dół.

   Zanurkował w stronę rosyjskiego statku, nogami naprzód,

krzycząc kiedy twarda stal opierała się jego kończynom, ale

pokonał ją, cztery, pięć, sześć pokładów, wyszedł przez dno

kadłuba, z powrotem do morza.

   Ponownie wypłynął i wzleciał w powietrze, kierując się w

stronę amerykańskiego okrętu, powtarzając swoje działanie: w

dół, poprzez wnętrzności statku, stalowe odłamki latały

wokół niego, i znów do wody.

   Kiedy drżący wyskoczył z morza, wyczerpany do cna, dwa

okręty szybko tonęły, a z innych jednostek spuszczano łodzie

ratunkowe. Odbierając sygnały radiowe, Ken słyszał pierwsze

nieśmiałe wezwania do zawieszenia broni. Być może jego

interwencja powstrzymała walkę na czas wystarczający, aby

Waszyngton i Moskwa mogły zrewidować swoje stanowiska; Ken

uświadomił sobie, że nie dba już o to. Przez chwilę unosił

się w nieruchomym powietrzu, po czym zamknął oczy i odleciał

na wschód, do domu.

 

   Wylądował przed świtem w dolinie, miał nadzieję, że nie

zauważony. Jego strój był w strzępach, a on sam trochę

krwawił. Ale przeżyje. Na pewno. Wciąż silny jak zawsze,

pomyślał gorzko. Ale oni stawali się coraz mocniejsi.

Położył się i ciężko oddychał.

   Usłyszał z tyłu szelest suchych traw i odwrócił się.

Laney stała na polanie szczelnie owinięta szlafrokiem.

Podbiegła do niego i objęli się.

   Po chwili Ken pocałował ją i ponownie położył się w

miękkiej trawie, z zamkniętymi oczami.

   - Wiem, skąd jestem, Laney - powiedział cicho, nie

ruszając się. - Teraz wiem.

   Patrzyła na niego, tak dużego, tak tajemniczego, tak

śmiertelnie obawiającego się własnej siły. Przez te

wszystkie lata musiała mieć wystarczająco wiele odwagi, by

starczyło dla nich obojga, dawała mu dość wiary w siebie,

aby mógł ją dotknąć. Był człowiekiem, który nigdy nikogo nie

chciał zranić, ale zmusili go do wyrządzenia krzywdy, w ich

imieniu i w imię sprawiedliwości. Całe lata przekonywała go,

że nie skrzywdzi jej, bo nie potrafi nikogo skrzywdzić. I

nie zrobił tego. Ani razu w ciągu trzydziestu lat. 

   - Skąd? - spytała miękko.

   Otworzył oczy i popatrzył w niebo.

   - Oni mnie stworzyli - odparł cicho. - Potrzebowali mnie,

lub przynajmniej tak myśleli. Czas był właściwy. Byłem tam -

ponownie zamknął oczy.

   Wzięła go delikatnie pod ramię i postawiła na nogi.

   - Chodź. Pójdziemy do łóżka.

   Popatrzył na nią i uśmiechnął się.

   - Gdyby nie ty... i dzieciaki... co, do diabła, bym z tego

miał?

   - Wracajmy do łóżka.

   Skinął głową. Razem przedarli się przez gęste zarośla i

Laney pomyślała, że nigdy nie widziała go równie

szczęśliwego.

                              Przełożył Paweł Ziemkiewicz

 

 

 

 

                       ALLAN BRENNERT

   Młody amerykański autor, którego czytelnicy "Nowej

Fantastyki" poznali dzięki znakomitemu, nagrodzonemu

Nebulą'91 opowiadaniu "Ma Qui" ("NF" 3/93). Jego pisarstwo

charakteryzuje wdzięk, pewna magiczność, inteligencja i

ciepło. Cechy te znajdziemy zarówno w opowiadaniach, jak i w

powieściach.

   "Stal" w sposób niezwykły i nieoczekiwany przywołuje

sześćdziesięcioletniego już dziś bohatera komiksów i filmów

- Supermana. Fabuła opierająca się na możliwości konfliktu

totalnego między Związkiem Radzieckim a USA stała się dziś

przeszłością, za to sprowadzanie postaci na Ziemię jest

charakterystyczne dla współczesnej fantastyki.

                                                      D.M.

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin