39
P
iękny wielki pokój w pięknym wielkim hotelu. Przeszklona ściana, przez którą widać białą plażę i szalejące fale. Wczoraj widziałem tańczące delfiny.
Trzy pozostałe ściany z drewna koa ze słojami tak gęstymi, że można by z nich odczytać niejedną historię. Ponad czarną granitową posadzką kryształowe żyrandole. Od frontu stół bankietowy, uginający się od owoców papai i mango, bananów i winogron oraz pomarańczowożółtych, słodkich jak miód, dojrzałych ananasów.
Lśniące srebrne czajniki z kawą.
Mniejsze stoły, okrągłe, nakryte na dziesięć osób, porozstawiane w holu. Setki mężczyzn i kilka kobiet. Siedzą, jedzą, popijają kawę i słuchają.
Robin i ja oglądamy telewizję w naszym apartamencie na górze. Służba hotelowa, olejek do opalania z filtrem, gazety i czasopisma — wszystko do naszej dyspozycji.
— Oto on — powiedziała Robin.
Hoffman stał u szczytu dużego stołu, ubrany w kawowy garnitur, białą koszulę i żółty krawat.
Za nim transparent.
Przemówił, zaczekał na oklaski, uśmiechnął się.
ROZWÓJ OBRZEŻA PACYFIKU: NOWA JUTRZENKA — głosił transparent.
Jeszcze jedno mądre hasło.
Hoffman mówił dalej, uśmiechał się i czekał na oklaski.
A potem zamilkł i tylko się uśmiechał.
Wyraz jego oczu uległ zmianie. Pojawił się w nich cień zakłopotania.
Gdybym na to nie czekał, prawdopodobnie nic bym nie zauważył.
Gdybym na to nie czekał, nie oglądałbym C-Span.
Kamera pozostawiła go i pokazała wnętrze sali.
Zbliżał się wysoki, wymizerowany mężczyzna w ciemnoszarym garniturze.
Obok niego postępowała kobieta, którą znałem początkowo jako Jo
284
Picker, a potem jako Jane Bending. Wyglądała bardzo oficjalnie w granatowym kostiumie i białej bluzce ze stójką. Przez ostatnie trzy dni pracowała prawie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Łatwiejsza część roboty polegała na wysyłaniu zmyślonych sprawozdań pocztą elektroniczną, za pomocą komputera Creedmana, trudniejsza — na przekonywaniu Morelanda, żeby zgodził się na publiczną pokutę.
Pewną pomoc stanowili lekarze i psychologowie z centrum medycznego. Przebadali dzieci z troską i współczuciem, przekonując tym Morelanda, że nie są technokratami.
Jane mówiła mu o moralności i rozgrzeszeniu.
W końcu przekonała go.
Teraz szedł przed nią.
Za nimi sześciu mężczyzn w niebieskich garniturach otaczało coś przysłoniętego materiałem podobnym do czarnego całunu.
Czarna rzecz z nogami, jak koń cyrkowy.
Ludzie przy stolikach najwyraźniej byli zdziwieni.
Moreland i Jo szli dalej. Czarny materiał powiewał.
Kilku mężczyzn w pobliżu Hoffmana poruszyło się, ale inni ich powstrzymali.
Zbliżenie twarzy Hoffmana, nadal uśmiechniętej.
Wymamrotał jakieś polecenie skierowane do mężczyzny stojącego za nim, ale nie pozwolono mu ruszyć się z miejsca.
Moreland podszedł do Hoffmana.
Ktoś krzyknął:
— Co tu się dzieje?Hoffman opamiętał się.
— Panie i panowie — zawołał — ten człowiek nęka mnie już od dłu...Mężczyźni w niebieskich garniturach unieśli ręce i czarny materiał
odpłynął.
Naszym oczom ukazało się sześcioro niekształtnych, łagodnych ludzi z opuszczonymi wzdłuż ciała rękami i pogodnymi, jak u sytych niemowląt, twarzami. Wyniszczoną skórę bezlitośnie oświetlał żyrandol. Lekarze z centrum medycznego stwierdzili, że zagrożenie stanowią jedynie promienie ultrafioletowe. Czarny materiał osłaniał ich przed oczami gapiów.
Przez salę przeszła fala westchnienia.
Niewidomy zaczął wymachiwać rękami, wpatrując się w lampę pustymi oczodołami.
— Mój Boże! — odezwał się jakiś głos.Na granitową posadzkę upadła szklanka.
Dwóch mężczyzn w niebieskich garniturach ujęło Hoffmana pod ramiona. Moreland powiedział:
— Nazywam się Woodrow Wilson Moreland. Jestem lekarzem. Mamwam coś do opowiedzenia.
Hoffman przestał się uśmiechać.
KotylionM