Bumerang - Krzysztof Beśka.pdf

(1959 KB) Pobierz
108692376 UNPDF
1
108692376.001.png
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytaæ ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj .
Niniejsza publikacja mo¿e byæ kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wył¹cznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym mo¿na
jakiekolwiek zmiany w zawartoœci publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania siê jej
od-sprzeda¿y, zgodnie z regulaminem serwisu .
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Krzysztof Beśka
BUMERANG
Wydawnictwo Nowy Świat
Warszawa 2007
3
 
Kuba zatrzymał się na krawędzi schodów i rozejrzał dookoła. Pilnująca
swojego kramu handlarka sznurowadłami, pumeksami, korkowymi pod-
piętkami i indyjskimi kadzidełkami, zabiedzona kobiecina w brudnym
fartuchu, przyglądała się przechodniom z obojętnością, w której jednak
można było wyczuć coś wrogiego. Jedno z kadzidełek nawet się paliło:
wąska smużka dymu unosiła się pionowo ku pełnemu zacieków i stalagmi-
tów su towi korytarza. Nie poruszał jej najmniejszy podmuch.
Mężczyzna wciągnął w płuca gorące, niemal lepkie powietrze, jakby za
chwilę miał zniknąć w wodach nieznanego jeziora, i ruszył w dół, po zala-
nych ciemną cieczą, zaśmieconych niedopałkami i kartonikami reklamo-
wych ulotek kamiennych stopniach.
– Do Katowic, kto z państwa, do Katowic? – czerwony na twarzy, star-
szy mężczyzna na pokracznie wykrzywionych odnóżach rozpoczynał kurs
wzdłuż kolejnego ogonka do kasy biletowej. – Pan może do Katowic?
Kuba pokręcił głową, energicznie, żeby nie było najmniejszych wątpli-
wości. Zrobiło mu się jeszcze bardziej gorąco na myśl o Katowicach, cho-
ciaż nigdy nie był w tym mieście. Wolał też nie mówić, dokąd się wybiera
– a nuż nagabywacz zmieniłby zdanie i wspaniałomyślnie zdeklarował się
jechać akurat w tym samym kierunku? Wszystko mu jedno, z tego prze-
cież żyje! Nie chodzi przecież po Centralnym, bo akurat tak się szczęśliwie
złożyło, że ma wolne miejsce w samochodzie albo zbędny bilet na Śląsk
i chętnie, tak z czystej ludzkiej sympatii, kogoś ze sobą zabierze. Zawsze
odciąga na stronę swoją o arę, która nieopatrznie wykazała choć cień zain-
teresowania ofertą, następnie przedstawia mocno sfatygowaną legitymację
I grupy inwalidzkiej i proponuje, żeby z nim jechać w charakterze opieku-
na. Oczywiście, że nie za darmo. Tyle samo co w kasie, więc co za różnica!
Kubie nigdy nie było żal tego człowieka. Podobno udawał tylko ka-
lectwo, a twarz smarował sobie ćwikłowym burakiem, żeby wzbudzała
współczucie.
– Mikołajki, do Olsztyna pospieszny – Kuba wyrecytował do przyklejo-
nego do szyby mikrofonu-głośniczka.
– Normalny? – pruknęło z sitka.
– Ja czy bilet?
Kasjerka zrobiła obrażoną minę i nie pytała już o nic więcej. Sypnęła
drobniakami reszty na kręcącą się tackę. Obok położyła zadrukowany ar-
kusik papieru.
– Dzień dobry – ukłonił mu się nieznajomy chłopak.
5
Stał przyczajony przy okienku. Dwudziestoletni może, ubrany był
w osmoloną dżinsową kurtkę i postrzępione spodnie.
– Dzień dobry panu – odparł Kuba wesoło, choć nawet nie próbował
sobie przypominać, skąd może go znać.
Chłopak w brudnoniebieskim komplecie próbował się wyprostować,
a w jego oczach, być może jeszcze nie do końca otwartych po krótkim, czuj-
nym śnie dworcowego zwierzęcia, błysnęła nadzieja.
– Ma pan jakieś drobne? Dwadzieścia groszy... – wyjęczał zachrypnię-
tym głosem swoją krótką litanię, wyciągając przed siebie brudną, trzęsącą
się dłoń.
– Mam – odparł ze spokojem podróżny, na co jego nowy znajomy wydał
z siebie jęk tyle dramatyczny, ile zupełnie niezrozumiały.
Kuba schował starannie portfel, równie starannie śledzony wzrokiem
żebraka, a z drugiej kieszeni wyciągnął chustkę, którą wytarł czoło. Przeło-
żył bagaż do drugiej ręki, poprawił futerał w kształcie tuby, przewieszony
przez ramię, i znów z ciekawością rozejrzał się po hali dworca, jakby oglą-
dał ją po raz pierwszy. Wszystkie te czynności wykonywał z rozmysłem,
powoli, jakby starał się, by zauważyła go nie jedna, tylko wiele par oczu,
a jednocześnie jakby nie przestawał powtarzać sobie w myślach: „dobrze
robię, tak, właśnie tak, nie inaczej”.
Postąpił kilka kroków w stronę wyjścia na perony, po chwili jednak
znów się zatrzymał...
– No dobra, masz – Kuba położył monetę na parapecie, przy którym
w niemal niezmienionej pozie ślęczał nastoletni żebrak.
– Dziękuję.
– Ale to ostatni raz. Może będziesz miał więcej szczęścia niż ja.
Zawsze zastanawiał się, jak będzie wyglądał jego ostatni dzień w tym
mieście. Ostatni nie przed wyjazdem na święta, wakacje, ale ostatni w ogó-
le, choć słów „na zawsze” starał się używać rzadko.
A zatem jak? Co wtedy zrobi, dokąd pójdzie, czy będzie miał w ogóle
czas dokądkolwiek iść. Czy będzie miał wybór, bo może przyjdzie mu ucie-
kać jak złodziej lub obcy król pod osłoną ciemności, które jednak do końca
nie zapadały tutaj nigdy; może nad ranem, obudzony waleniem w drzwi,
mając potem zaledwie kilka chwil na wzucie butów i narzucenie płaszcza
na niedopiętą piżamę.
Pożegnania są zawsze trudne zarówno dla żegnających, jak i żegnanych.
Jeżeli żegnającym jest jednak ulica miasta bądź jeden z jego parków? Ilu
6
Zgłoś jeśli naruszono regulamin